Posts Tagged ‘renesans’

Niccolo Machiavelli

29 stycznia 2014

Zapowiadałem kiedyś, że napiszę o pewnej postaci ważnej dla renesansu. Nie zdołałem napisać, bo z Florencji przeskoczyłem do Sieny, a jak pokazuje ostatni wpis, przyczyną tego pośpiechu był „magnetyzm zwierzęcy”. No cóż, każdy trafia w życiu na coś, czemu nie potrafi się oprzeć. Ale czar już prysł, bestie z katedralnej fasady zostały opisane, mogę znowu wsiadać do pociągu i wracać do Florencji. Droga wiedzie przez rolniczo-leśne krajobrazy Chianti, rozległe pola i malownicze doliny pokazują się na przemian z liściastymi lasami i gajami oliwnymi, pośród których stoją samotne domy i dwory. Sielanka trwa przez kilkadziesiąt kilometrów, nie odrywam nosa od szyby, między drzewami mignęło wzgórze San Gimignano. O pomyłce nie może być mowy – jest tylko jedno takie wzgórze, najeżone wysokimi wieżami „toskańskiego Manhattanu”. Potem jeszcze kilka zakrętów, wielkie snopy sprasowanej słomy na polach, jakieś sarny i zające, wirnikowy samolot przecinający niebo i pierwsze zabudowania Florencji.

Z Santa Maria Novella idę prosto na pasaż między główne budynki Galerii Uffizi, gdzie jak zwykle kręcą się turyści a na składanych krzesełkach siedzą artyści sprzedający akwarelki i karykatury. Ponad głowami jednych i drugich, w niszach wydrążonych w kolumnach budynku stoją artyści, którzy swoje dzieła tworzyli pięćset lat temu albo i wcześniej. Mijam posąg Leonarda, następny jest Michał Anioł, potem Dante, Petrarka, Bocaccio, niemal u końca kolumnady, w pobliżu bramy, którą wychodzi się na brzeg Arno, stoi ten, którego Florencja doceniła na równi z poprzednio wymienionymi – Niccolo Machiavelli.

Niccolo, syn mało znaczącego adwokata urodził się w roku 1469, wyrastał w atmosferze politycznych turbulencji, które jednak nie przeszkodziły rozwojowi sztuki i nauk. Koniec piętnastego wieku był czasem kulturalnego przełomu, który z Florencji promieniował na inne miasta i księstwa. Mimo krótkotrwałej zbiorowej psychozy wywołanej aktywnością Savonaroli, a wcześniej spiskiem Sykstusa i Pazzich miasto nadal rozwijało się prężnie, żywa była pamięć o wielkości i zasługach Wawrzyńca Wspaniałego.

Machiavelli miał w młodości opinię utalentowanego dyplomaty, któremu jednak nie wróżono wielkiej kariery. Powodem było pochodzenie i raczej skromna aparycja. Zimne przenikliwe oczy czyniły z Machiavellego człowieka nieprzystępnego, jego cynizm nie zachęcał do bliższych relacji. Z drugiej strony był człowiekiem błyskotliwym, oczytanym, o wielkiej wyobraźni, co przynosiło mu popularność w kręgach humanistów. Znał teksty myślicieli antycznych m.in. Tacyta, który był wychowawcą cesarza Kaliguli oraz Lukrecjusza, którego przenikliwe tezy na temat szkodliwości przesądów przy podkreśleniu znaczenia wolnej woli, szczególnie mocno pociągały Machiavellego.

Podczas rządów Republiki został sekretarzem Drugiego Kanclerza, potem otrzymał funkcję sekretarza Rady Wojennej – odpowiedzialnego za zorganizowanie i wyposażenie oddziałów gwardii miejskiej. Zadanie ambitne, które przyniosło mu sukces po tym, jak gwardia zaprowadziła porządek w zbuntowanej Pizie. Ekspertem d/s inżynierii wojennej był przez krótki czas Leonardo da Vinci, którego Machiavelli poznał podczas bytności na dworze Borgii.

Po upadku Republiki Machiavelli został odsunięty od obowiązków, przez pewien czas przebywał w więzieniu, wyszedł z niego na mocy amnestii i osiadł na wsi.
Upokorzony i znudzony chciał pokazać swoją wartość, zależało mu na powrocie do służby publicznej, a odsunięcie od spraw państwowych wydawało mu się niesprawiedliwością. Był wszak uznanym strategiem, autorem tekstów historycznych i doświadczonym dyplomatą. W domostwie Sant Andrea in Percussina stawał się sfrustrowanym outsiderem, ale nie utracił wrodzonej przenikliwości.

Stąd wziął się pomysł na traktat polityczny, radykalny jak na ówczesne czasy, oparty na znajomości historii i na lekturach Lukrecjusza, Tacyta i Seneki. W wydarzeniach z przeszłości Machiavelli doszukiwał się analogii do czasów sobie współczesnych, wskazywał je jako wsparcie własnych tez.

Leonardo da Vinci wbrew panującym trendom i opinii Kościoła poświęcał długie godziny na zgłębianie tajemnic przyrody, anatomii i fizyki. Chciał wiedzieć jak działa skrzydło ptaka, dźwignia, kołowrót i soczewka oka. Z taką samą ciekawością Niccolo Machiavelli przyglądał się polityce i politykom. Jego kariera dyplomatyczna przypadła na jeden z lepszych okresów funkcjonowania ustroju republikańskiego we Florencji. To prawda, że „Książę” miał pomóc autorowi wkupić się w łaski nowych-starych władców Florencji. Jednak Machiavellim kierowała autentyczna pasja polityczna, oraz, jakbyśmy dziś mówili, pobudki patriotyczne.
Jako dyplomata, który w swojej czternastoletniej karierze spotkał m.in. króla Francji oraz papieża Juliusza II Machiavelli musiał mieć dużą ufność w zdobytą wiedzę. Traktat miał być podsumowaniem tej wiedzy. Był też niewątpliwie manifestacją patriotycznego oddania.

Oczytany w autorach starożytnych Machiavelli rozumiał, że potęga państwa wynika nie tylko z jego skali ale i umiejętności władcy do utrzymania w ryzach obywateli. Jako historyk zdawał sobie sprawę z tego, że rozdrobnienie Italii nawet na tle Europy jest anomalią a przy sprzyjających okolicznościach może dojść do ponownego zjednoczenia. Wówczas potrzebny byłby sprawny charyzmatyczny przywódca, „nowy książę” reprezentujący obszernie opisane w traktacie zdolności (virtues). Dlatego możliwe, że impulsem do napisania Księcia były najpierw „sny o potędze” zjednoczonej Italii a dopiero potem pobudki osobiste, wynikające z niezaspokojonych ambicji.

W dziele „De rerum natura” Lukrecjusz zawarł swoje przemyślenia na temat ludzkiej kondycji i roli przypadku w osiąganiu sukcesów. Zapewniał, że życie jest wypadkową różnych faktów determinujących powodzenie lecz jednocześnie dowodził, że drobne zdarzenia mogą nadać życiu zupełnie nowy bieg.
Dziś to brzmi jak banał, lecz wówczas u progu XVI wieku, po stuleciach wysłuchiwania dogmatów o Bogu, który każdemu z osobna układa drogę życia – taka wiedza miała wartość odkrycia. Machiavelli nie był człowiekiem religijnym, nudziły go nabożeństwa i ceremonie, wolał lektury dzieł bliższych rozumowi. Umiał wyciągać wnioski z obserwacji i konsekwentnie łączył fakty, nawet te niewygodne, przez innych przemilczane. Podczas pracy w dyplomacji zdobył odpowiedź na jedno zasadnicze pytanie, czym kierują się władcy w osiąganiu celów. Czy chrześcijańskimi cnotami i nastawianiem drugiego policzka czy wręcz przeciwnie?

Wnioski, które zawarł w Księciu są jednoznaczne: władanie krajem nie ma nic wspólnego z moralnością – polega na zdolności władcy do przechytrzenia przeciwnika, zastraszenia podwładnych i utrzymania przewagi nad sprzymierzeńcami, którzy w chwili nieuwagi mogą przeistoczyć się we wrogów. Dlatego w roli „nowego księcia” Machiavelli widział syna papieża Aleksandra VI Borgii – Cezara. Znał go osobiście, był pod wrażeniem strategicznych talentów Cezara a przede wszystkim podziwiał jego przebiegłość połączoną z okrucieństwem. Pomylił się w ocenie, bo młodego Borgię przechytrzył stary i bardziej bezwzględny papież Juliusz II.

W Księciu Machiavelli nie spisał pobożnych życzeń, bazował na tym, co dziś nazywamy realpolityk. Widząc potrzebę odejścia od idealizmu, założył, że skuteczny władca działa energicznie dla swojej chwały i swojego dobra, nie tracąc z oczu dobra wspólnego. Zapobiegliwy mąż stanu nie czeka na to co mu przyniesie uśmiech losu, lecz polega na własnym sprycie i dzielności. Powinien być nieufny, wyprzedzać o kilka ruchów działanie przeciwnika, choćby ten udawał, że jest oddanym sojusznikiem.

Zaprawdę żądza podbojów jest rzeczą bardzo naturalną i powszechną i zawsze, gdy je ludzie czynią z powodzeniem, zyskują pochwały, a nie naganę…

Uważa się, że „Książę” to poradnik uczący, jak zostać tyranem, a autora traktatu już dawno uznano za wcielenie zła i propagatora postępków niemoralnych. Jednak to nie Machiavelli zalecał wyrzynać wrogów „do siódmego pokolenia” – jak było to w zwyczaju plemion opisanych w Dziejach Izraela i w Starym Testamencie. Nie on rozprawiał się z heretykami krzycząc „zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich!” Nie on inspirował polityków i uczył ich okrucieństwa – raczej oni pokazali mu, na czym polega skuteczność zdobywania i utrzymania władzy. Machiavelli nie był taki makiaweliczny, jak się to zwykło przyjmować. Był tylko realistą, pod jego piórem idealizm ustąpił miejsca praktycyzmowi.

Uprawianie polityki Machiavelli uznał za naukę opartą na empirycznych przesłankach. Czuł się, jeśli nie odkrywcą, to zapewne prekursorem jej nowego postrzegania. Zauważył jako pierwszy, że sukces władcy zależy od dwu rzeczy: jego osobistych przymiotów oraz od szczęścia, uśmiechu Fortuny, gry przypadku.
O ile łut szczęścia jest nieodzowny by władzę zdobyć, to do jej utrzymania konieczny jest szereg cech nazywanych w książce „virtues”.

Dla Machiavellego było oczywiste, że skuteczny władca nie może kierować się zasadami wyniesionymi ze średniowiecza. Skoro w epoce odrodzenia (czyli dosłownie rzecz biorąc „powtórnych narodzin”) do głosu doszli wielbiciele antyku, odkrywcy śmiałych teorii naukowych i odważni artyści – nowe spojrzenie na politykę wydało się całkowicie uprawnione. Machiavelli potraktował politykę jak kolejny z przedmiotów ścisłych, zrywający z okowami średniowiecznego wstecznictwa. Zastrzegł przy tym, że władca nie musi praktykować zła – jeżeli warunki pozwalają, winien być dobrym i szczodrym, choć zawsze gotowym, by zmienić się w kogoś zupełnie odmiennego.

Kiedy władca otrzymuje władzę dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności lub z rąk wpływowych osób łatwo może korzystać z władzy, ale trudniej mu ją utrzymać, bo cały czas jest zależny od swoich stronników, których obdzielił stanowiskami. Jeśli dojście do zaszczytów odbyło się łatwo, tym trudniej mu wymagać lojalności od podwładnych i dowódców armii – ich poparcie szybko może być wycofane. Władca nie może być nigdy zbyt pewny siebie, bo jego władza spoczywa nie tylko w jego rękach.

Koncepcje Machiavellego były szokujące, autor uwzględniał zarówno poglądy antyczne jak i właściwe epoce odrodzenia zainteresowanie przyjemnościami. Stało to w głębokiej w opozycji do średniowiecza, w którym próżno by szukać szacunku dla ludzkiej indywidualności, gdzie równie podejrzana była aktywność umysłowa, co wynikający z niej postęp techniczny i rozwój nauk.
Traktat „Książę” jest więc efektem swoistego buntu, przejawem ożywienia umysłowego i świadectwem fascynacji antykiem. Machiavelli musiał być był świadom, jaki opór w kościelnej instytucji napotyka wprowadzanie wynalazków technicznych, postępu w kartografii, astronomii, medycynie. Analogicznie mogło być z moralnością, którą Kościół oficjalnie propagował, a która ambitnemu i trzeźwo patrzącemu myślicielowi wydała się anachronizmem, przeszkodą w skutecznym rządzeniu i osiąganiu celów politycznych.

Dla Machiavellego dalekosiężnym celem było zjednoczenie Italii. Ten cel uświęcał środki.
Pisząc Księcia Machiavelli postawił wszystko na jedną kartę: stworzył dzieło na tyle radykalne, aby było zauważone. Zostało zauważone i osiągnęło wielką, choć dwuznaczną sławę. Niestety autor tego nie doczekał, tak jak nie doczekał zjednoczenia Włoch.
Książka powstała w 1513 roku została opublikowana dopiero w roku 1532, pięć lat po śmierci autora. Nie pomogła nawet dedykacja dla ówczesnego władcy Florencji Lorenzo I Mediciego – wnuka Wawrzyńca Wspaniałego.

DSC02864

Nagrobek Machiavellego w kościele Santa Croce we Florencji

Stary pałac letnią nocą

29 grudnia 2013

Po ekskluzywnych wycieczkach do budowli sakralnych, kilka słów należy się obiektowi cywilnemu. Takiemu, który stoi na najważniejszym, odwiedzanym przez miliony turystów placu w mieście. Palazzo Vecchio ze swoją charakterystyczną wieżą jest znakiem rozpoznawczym Florencji, znajduje się w najchętniej odwiedzanym miejscu, w otoczeniu dzieł sztuki najwyższej klasy, o dwa kroki od Galerii Uffizi.
Musiało być już dobrze po 10 wieczorem, kiedy przekroczyłem próg pałacu. Najpierw znalazłem się w ogromnej, bogato zdobionej sieni z łukowymi sklepieniami podtrzymywanymi przez masywne kolumny i z fontanną pośrodku, potem zakupiwszy bilet zapuściłem się w ciąg komnat umieszczonych na piętrach.
Pałac jest ikoną włoskiej architektury renesansowej, choć jego geneza sięga czasów znacznie wcześniejszych. Zbudowano go na początku XIV wieku nadając mu kształt romańskiej fortecy. Przez wieki służył jako siedziba władz republiki a potem księstwa Toskanii. U początków nosił nazwę Palazzo della Signoria, ponieważ urzędowali w nim wybierani na kolejne kadencje przedstawiciele bogatych rodów florenckich czyli signorii. W połowie wieku XVI, gdy rozrastająca się administracja Księstwa Toskanii przeniosła się do innych budynków nazwano go Starym Pałacem.

stół ogrodowy 486

W tym samym czasie książę Cosimo I zlecił przeprowadzenie gruntownego remontu pałacowych wnętrz. Zatem obecny ich wygląd zawdzięczamy Vasariemu, który przebudowę projektował i wykonał większość malowideł ściennych. Podobno pod jednym z nich znajdującym siew Wielkiej Sali (Sala Grande) zachował sie fresk wykonany wcześniej przez Leonarda da Vinci. Nic pewnego o nim nie wiadomo, trwają żmudne badania…
Zwiedzający mają szansę obejrzeć apartamenty księcia Cosimo I oraz sale noszące imię papieża Leona X. Wśród malunków nie zabrakło oczywiście portretów przodków: Lorenzo il Magnifico czyli Wawrzyniec Wspaniały raz jedzie na koniu, raz gawędzi z artystami, innym razem pochyla się nad papierami. W ozdobnym kartuszu umieszczono wizerunek założyciela rodu – Giovanniego di Bici. Motywy dekoracji ściennych nawiązują do sztuki antycznej. Wśród roślinnych pnączy, delikatnych jak pędy winorośli, pojawiają się groteskowe maski oraz sceny rodzajowe. Pałac nie był nigdy budowlą sakralną dlatego zamiast madonn, proroków i świętych występują tu roztańczone bachantki, kupidyny i odziane w kolorowe szaty Fauny. Pnącza roślinne jakkolwiek gęste i podkręcone finezyjnie niby sarmackie wąsy bynajmniej nie pną się dziko i bezładnie. Ich kształt i rozmieszczenie rygorystycznie podporządkowane jest kompozycji opartej na symetrii.

DSC02701

Wśród kolorowych i radosnych dekoracji nie mogło zabraknąć akcentu politycznego: tu i ówdzie widzimy motyw sześciu kul należących do herbu Medicich, co nie powinno dziwić zważywszy, kto finansował prace dekoracyjne.

DSC02721

Przez pewien czas w pałacu mieszkał wielki książę Toskanii Cosimo I wraz z małżonką Eleonorą z Toledo. Ich rodzinne apartamenty urządzone są ze smakiem, pośród komnat sypialnych znalazło się miejsce na małą kaplicę dla Eleonory. Możemy podziwiać jej meble i domowe sprzęty. Jednak dla księżnej, która była córką wicekróla Neapolu, wnętrza Palazzo Vecchio musiały wydać się zbyt skromne. Dlatego po kilku latach książęca rodzina przeniosła się na drugą stronę rzeki Arno do pałacu Pittich. Słynny korytarz Vasariego biegnący nad Ponte Vecchio i łączący oba pałace jest konsekwencją tej przeprowadzki. Wspominałem o tym w jednym z dawniejszych wpisów.

Eleonora była córką księcia Alby – wicekróla Neapolu (pozostającego pod dominacją hiszpańską) i w 1539 roku została żoną Cosimo I, zapewniając tym samym wejście rodziny Medicich do arystokracji europejskiej. To ona z pieniędzy wniesionych w posagu odkupiła od Pittich ogromny pałac, zarządziła jego modernizację oraz urządzenie ogrodów. (…) Podczas nieobecności Cosimo I we Florencji pełniła obowiązki regentki.

Mimo, że najcenniejsze przedmioty rodziny Medicich przeniesiono do nowej siedziby, w Starym Pałacu nadal jest co podziwiać. W głównej sieni i na pierwszym piętrze dominują rozkrzyczane, manierystyczne dekoracje ścienne, podłogę pokrywają terakotowe mozaiki, (na niektórych widnieją książęce inicjały). Na wyższych piętrach przybywa oryginalnych mebli i malowideł słynnych florenckich artystów. W salach reprezentacyjnych zdobienia sufitów nabierają barwy złotej, stają się ciężkie i nobliwe. W sali zwanej liliową, tej w której stoi rzeźba Donatella dekorację ścienną stanowią złote florenckie lilijki umieszczone na ciemnoniebieskim tle tkaniny.DSC02735

Pora robi się późna, księżyc zawieszony gdzieś nad San Miniato widoczny jest z pałacowej werandy, dalszy szlak prowadzi galeryjką monumentalnej Sala Grande do pomieszczenia z mapami i globusem. Tam wielki książę Medici zgromadził bezcenne zbiory map geograficznych z XVI wieku. Kolekcja daje pojęcie nie tyle o technikach malarskich, ile o stanie wiedzy ówczesnych kartografów. Mapy przedstawiają wszystkie znane kontynenty ale większość z nich obejmuje kraje europejskie.

Większość z nazw państw pokazanych na mapach z trudem przypomina nazwy obecne, czego przykładem jest niewielka wyspa Hibernia zwana obecnie Irlandią. Na terenie Polski moją uwagę zwróciła obecność miasteczka Goltberg (obecna Złotoryja), przy jednoczesnej nieobecności kilku ważnych obecnie miast (ich nazw z tego powodu nie zapamiętałem) Zupełnym zaskoczeniem była natomiast Bochotnica – znana mi wioska w okolicach Kazimierza Dolnego. Kto ją umieścił na mapie i dlaczego jednocześnie pominął sam Kazimierz?
Autorem wszystkich map był niejaki Ignazio Danti korzystający jeszcze z opracowań wykonanych wg systemu ptolemejskiego. Zapewne także zgodnie z teorią geocentryczną wykonano zwalisty globus stojący na środku pomieszczenia – niestety kontury poszczególnych lądów są na nim już zatarte, trudno ocenić, jak bardzo mylono się przed Kopernikiem.

Palazzo Vecchio to nie tylko dekoracje i ciekawostki, w żadnym razie nie można go sprowadzić do roli obiektu z pocztówki. Co prawda dobór eksponatów muzealnych kieruje uwagę zwiedzających bardziej w sferę estetyki niż polityki, nie można zapominać, że pałac, jako siedziba władz florenckich był świadkiem wielkich wydarzeń politycznych. Tu zapadały decyzje dotyczące kwitnącej gospodarki średniowiecznej Florencji, tu w roku 1433 przeciwnicy Medicich uwięzili Kosmę Starego (Cosimo de Medici) zarzucając mu działania na szkodę Florencji i doprowadzając do wygnania Kosmy z miasta. Z nim do Wenecji odjechał jego kapitał (część kosztowności powierzył na przechowanie mnichom z San Miniato) i wielu pomniejszych bankierów, co z kolei zmusiło florencką Signorię do wycofania oskarżeń. Po roku Kosma i jego pieniądze wrócili do Florencji.

Kolejne wydarzenie miało miejsce w niedzielę wielkanocną roku 1478, kiedy po zabójstwie Giuliano Mediciego dokonanego w katedrze, krwawo zdławiono spisek Pazzich zawiązany przez wrogów Medicich z papieżem Sykstusem IV na czele. Część spiskowców została pojmana właśnie w Palazzo Vecchio i tam natychmiast dokonano ich egzekucji wieszając w pałacowych oknach kardynała Salviatiego oraz Francesco Pazziego. Pisałem o tym tam: LINK
I na koniec jeszcze jeden fakt z bogatej historii florenckiego ratusza: podczas chwiejnych rządów Republiki (trwających w okresie wygnania Medicich na przełomie XV i XVI wieku) w pałacowych salach urzędował zdolny prawnik, dyplomata i humanista Nicolo Machiavelli.
Jego nazwisko niech będzie zapowiedzią kolejnego tekstu.

Wszystkim Czytelnikom życzę Szczęśliwego Nowego Roku, spełnienia marzeń i wielu inspirujących przeżyć.

PS.O papieżu Leonie X pisałem tam:

Leon X. Safanduła i terminator

Weneckie podchody 2

24 kwietnia 2013

Zanim tramwaj wodny vaporetto dowiezie mnie na wyspę producentów szkła, dokończę myśl o cmentarzu San Michele, na którym spoczywa Josip Brodski. Pisarz, laureat nagrody Nobla, piewca i adorator Wenecji z racji pochodzenia i wyznania nie mógł być pochowany w żadnym z kościołów, ale o ile pośmiertne nagrody w ogóle się liczą, pochówek na San Michele był dla Brodskiego z pewnością nagrodą zasłużoną. Pomyślałem, że skoro nieobojętne mu było gdzie spoczną jego prochy, pewnie z uznaniem przyjąłby też inicjatywę godną szalonego Fitzcaraldo, aby ze statku pływającego wokół San Michele głośno odtwarzać muzykę. Gdybym miał takie możliwości, chętnie zagrałbym dla pana Brodskiego V symfonię Mahlera oraz adagio Barbera i to po kilka razy. Niewykluczone, że w zaświatach tęskni się za muzyką bardziej niż za płonącymi zniczami i więdnącymi kwiatami. Dlatego repertuar uzupełniłbym o przejmującą melodię z baletu „Spartakus” Chaczaturiana oraz pieśń „In Paradisum” z Requiem Faure’a. W dni świąteczne dorzucałbym część drugą V koncertu fortepianowego Beethovena.
Koncept może wydać się absurdalny, ale wobec tego, co o narodzinach i umieraniu powiedział J.P. Sartre, muzyczne prezenty dla nieboszczyków są całkiem uprawnione. Tym bardziej, że wyrastają ze szlachetnego pnia, a poza tym, co najważniejsze – nikt nie wie co TAM jest.

Na vaporetto muzyki nie było, trzaskały migawki aparatów, huczał silnik. Na przystani marynarz rzuciwszy cumę zawołał „Murano!’ i wysiedlismy. Ruszyłem w głąb wyspy, popołudniowe słońce prażyło bosko. Z lewej strony mijałem rząd domów, których partery zajmowały sklepiki ze szklaną galanterią. Po stronie prawej miałem prawej wąski kanał, na którym chwilowo zamarł ruch łódek. W spokojnej wodzie, jak w szklanej tafli odbijały się domy stojące na drugim brzegu. One też mieściły galerie i sklepiki ze szkłem.

_MG_3798

Z jednego krańca wyspy na drugi jest około półtora kilometra. Kolejny, mocno odciśnięty na mapie świata maleńki znak. Kiedyś, to znaczy przed epoką szkła, Murano było niezależną wspólnotą, miało swój klasztor, w nim wykształconych mnichów zasłużonych dla kartografii, miało swoją Wielką Radę i własną monetę. W XII wieku utraciło odrębność, Wenecja okazała się zbyt silnym sąsiadem. Lecz właśnie dzięki decyzji władz weneckich, które w obawie przez pożarami nakazały producentom szkła przeniesienie się na Murano – wyspa stała się szklano-lustrzanym monopolistą a jej obywatele szybko zyskali uprzywilejowaną pozycję. Zdobyta przed wiekami sława trwa do dziś. Jak przygoda to tylko w Warszawie, jak szkło artystyczne to z Murano.

_MG_3792

Szedłem wzdłuż kanału i oglądałem: to domki, to szkło, to błękitne niebo. Na szkle się nie znam, dlatego niemal wszystko, co sprzedają na Murano wydaje mi się jednako odpychające. A jednocześnie przyciągające wzrok, bo inwencja projektantów zdumiewa, oj, zdumiewa. Przy trzecim lub dziewiątym oknie wystawowym zdałem sobie sprawę, że sprawia mi dziką przyjemność gapienie się na szklane kotki, tygryski, rybki, krówki, myszki, szczurki, jaszczurki, słonie, słoneczka, słoneczniki, pasikoniki, kropkowane biedronki, smoczki, foczki, małpki, wielbłądy, kaczuszki, żółwie, pisklęta i wydmuszki. Projektantów i wytwórców tej galanterii szczerze podziwiam. Chylę czoła przed gejzerami fantazji tryskającymi z ich umysłów płynną lawą zastygającą natychmiast w sople lub sopelki o niezliczonych kształtach, kolorach, fakturach. Proste i wyrafinowane. Tanie i drogie, nawet bardzo drogie.

Popyt na te dzieła nie jest dla mnie do końca zrozumiały, to znaczy jest zrozumiały w kategoriach marketingowych: fakt że szkło z Murano jest znane wystarcza aby dla wielu osób stało się obiektem pożądania. Nie ze względu na jego użyteczność i walory estetyczne, lecz wyłącznie dlatego, że posiada renomę. Jak torebki Luisa Vuitona noszone przez co drugą kobietę w Dublinie, co czwartą w Londynie i co piątą w Bukareszcie. Większość szkła dmuchanego na Murano jest do życia doskonale nieprzydatna. Wyjątek stanowią lustra oraz żyrandole. Słynne weneckie żyrandole, charakterystycznie powyginane, imitujące formy roślinne lub udające stwory morskie. Żyrandole dobrze znane projektantom wnętrz, budzące pożądanie snobów i koneserów. Nie można im odmówić oryginalności, więc jeśli ktoś lubi mieć pod sufitem kryształową rozgwiazdę lub artystyczną wersję fluorescencyjnej ośmiornicy rozerwanej przez granat, jego sprawa. Niech wykłada pieniądze ciężkie jak żyrandol z trzynastoma porcelanowymi oprawkami. Dla mnie ich estetyka jest pretensjonalna, pozbawiona wdzięku, schlebiająca gustom nuworyszy. Tyle o żyrandolach. Pierwszy i ostatni raz na tym blogu.

_MG_3794

Jako dziesięciolatek byłem wiernym klientem straganów odpustowych przed wiejskim kościółkiem, ale ten etap w swoim życiu uważam za definitywnie zamknięty. Szkło mnie nie bierze, nie rzuca na kolana, nie jest w stanie wywołać estetycznego dreszczu, który zdarza mi się w kontakcie ze starą porcelaną. Jeśli kupiłbym kryształowe lusterko, to chyba po to, aby za ten lekkomyślny czyn naubliżać swojemu odbiciu. Nic więc na Murano nie kupiłem.
Szklanej pułapki uniknąłem.

Byłem ciekaw jak wygląda kościół św. Donata, w którym obok szczątków patrona sprowadzonych z Sycylii, spoczywają kości smoka ubitego przez dzielnego obrońcę wiary. Budynek kościoła, przysadzisty, zdradzający pokrewieństwo ze stylem bizantyjskim widziałem ostatecznie tylko z daleka. Kości też mnie nie przyciągnęły, wierzę na słowo, że są autentyczne. W tym samym stopniu co niezliczone czaszki świętych i paznokcie błogosławionych przechowywane w relikwiarzach całego chrześcijańskiego świata. To nic, że nieraz okazywało się, iż ten sam święty miał dwie lub trzy czaszki, co najmniej dwadzieścia dziewięć palców, o zębach nie wspomnę, bo ich liczba idzie w tysiące. Trzeba w coś wierzyć, bo co to za życie bez wiary. Pusty jak szklana wydmuszka z Murano. Albo jak smocze kości.

_MG_3811

Zamiast do Donata wszedłem do kościoła św. Piotra Męczennika. Nie ze względu na osobę patrona, po prostu było bliżej, a ja już byłem zmęczony.
Chodzę po mrocznym wnętrzu, omijam jak mogę tablice nagrobne w posadzce, zadzieram głowę ku drewnianym sklepieniom, patrzę na ścianę jedną, drugą, nie wierzę: Bellini. To musi być on! Madonna jak malowana! Znalazłem podpis, wszystko się zgadza: Madonnie siedzącej na tronie i trzymającej Dzieciątko św. Marek przedstawia klęczącego dożę Agostina Barbarigo. Doża jest przejęty, anioły przygrywają na instrumentach strunowych, mały Jezus wznosi paluszek, szata Madonny marszczy się w łagodne fałdy, brodaty biskup z pastorałem patrząc na dożę surowym wzrokiem pokrywa swoje zmieszanie tym, że ma najbogatszą szatę spośród zgromadzonych. U stóp niepomnego na apel o dochowanie ubóstwa hierarchy spacerują pawie i kuropatwy, za marmurową balustradą rozciąga się widok na górzystą okolicę. Giovanni Bellini nie zaniedbał żadnego szczegółu – malując ten obraz musiał być w swoich najlepszych latach i najwyższej olimpijskiej formie. Dobrze, że tu zajrzałem. Że nie poszedłem szukać kości sycylijskiego smoka.

Wracając wybrałem zacienioną stronę kanału. Sklepików i galerii było tam mniej, znalazłem za to lokalną knajpkę. Nie było to miejsce ciche, nie było to miejsce, do którego chadza wykwintne towarzystwo. Czegoś takiego było mi trzeba, przy kontuarze zamówiłem zapiekankę z cukinią oraz kieliszek wina sangiovese i zasiadłem do stolika. Nikt nie patrzył na mnie krzywo, nikt nie zadał głupiego pytania skąd jestem, czułem się jak u siebie. Nie przeszkadzało mi, że kilku stałych bywalców przy sąsiednim stoliku głośno rozprawia podczas gry w karty, a ktoś inny tłucze w automat do gry. Uzupełniałem notatki, aby nie zapomnieć, że w bocznej kaplicy San Zaccharia oglądałem urodziwy ołtarz autorstwa Vivariniego. W tejże kaplicy usunięto kawałek posadzki (niemal współczesnej, bo zaledwie pięćsetletniej) żeby ukazać kilka płytek znacznie starszych znajdujących się jakieś 40 cm poniżej obecnego poziomu. Ich wzór wskazuje na pokrewieństwo z Bizancjum. Historia odkłada się warstwami jak słoje drzew.

Nie jest zbyt ważne, skąd przybywamy. Ważniejsze, kim jesteśmy? Gdzie jeśli nie w Wenecji- mieście zbudowanym wbrew zdrowemu rozumowi – szukać odpowiedzi na to pytanie. Gdzie, jak nie tu zaglądać pod posadzki w poszukiwaniu korzeni? Wenecja jest odwrotnością pryzmatu: nie rozprasza lecz skupia światło nieskończonych ludzkich możliwości i namiętności.

Wino okazało się winem domowym i dość bogatym w alkohol. Z obu powodów na drugi kieliszek się nie zdecydowałem. Podchody weneckie wymagają jasności umysłu. Zadaniem zaś uczestnika jest omijanie wszystkiego co prowadzi do zgnuśnienia i spowolnienia. Trzeba się wystrzegać upojnej mocy cukierkowego kiczu, za to trzymać się znaków wiodących do czegoś bardziej esencjonalnego. Znaków wodnych i lądowych. Liczących lat tysiąc albo kilka minut.

Związek wody ze szkłem, tak oczywisty, że zauważalny nawet w języku na Murano objawia się ze zwielokrotnioną siłą. Formy uzyskane ze szkła łatwo mogą być uznane za rzeźby w lodzie. Szczytem perwersji są przezroczyste figury stworzeń żyjących w wodzie: żab, ryb i ośmiornic.

Przyjemna była popołudniowa atmosfera Murano. Z mijanych warsztatów dobiegał dźwięk pracujących maszyn, huczących wentylatorów i być może szlifierek do szkła. W kurzu i hałasie powstają dzieła sztuki i odpustowe świecidełka.
_MG_3801

Na czym polega sukces Murano? Inwencja twórcza i wysoka jakość produktów to chyba za mało. Ważniejsze wydaje się stworzenie zapotrzebowania na szkło.
Nabycie szkła z Murano stało się namiastką realizacji „własnych’ marzeń. Trwało to wieki, ale się udało: miliony turystów przyjeżdżających corocznie do Wenecji jest przekonanych, że bez kupienia szklanego misia, konika, ślimaczka, rybki lub pipki nie mogą wrócić do domu. Powiem tak: kiedy już czekałem na powrotny tramwaj i pod latarnią morską całkiem spokojnie piłem trzecią kawę, doszedłem do wniosku, że życie bym zmarnował, gdybym na własne oczy nie zobaczył mieszkańców tej wysepki. Arcymistrzów marketingu. Bez ruszania się z domu sprzedają całemu światu rzeczy, z których duża część jest zupełnie nieprzydatna do życia. Co innego kawa. Artykuł pierwszej potrzeby.

Trzech Bellinich

24 marca 2013

Bellinich było trzech: ojciec i dwóch uzdolnionych synów. Nie odnalazłem żadnej legendy ani nawet anegdoty, która ułatwiłby przedarcie się przez plątaninę pojęć i faktów związanych z ich twórczością. Wydaje się, że ich życiorysy wypełniła przede wszystkim mozolona praca, jednak fakt, że wszyscy okazali się wybitnymi malarzami i mieszkali w Wenecji w czasach jej gospodarczego i kulturalnego rozkwitu – nadaje sens dociekaniom. Sztukę poznaje się poprzez zrozumienie okoliczności w jakich powstawała.

Synowie uczyli się rzemiosła od ojca, malarstwo wszystkich trzech należy do epoki renesansu i z tej przynależności wynikają pewne podobieństwa, jednak ciekawsze będzie omówienie różnic jakie ich dzieliły. Różnice są oczywiste, bo początek kariery Jacopo przypada na początek XV wieku, a młodszy z jego synów Giovanni zmarł dopiero 100 lat później. Przez ten czas z lądowej Italii oraz Europy Północnej przybywali do Wenecji artyści, myśliciele i rzemieślnicy, wraz z nimi docierały nowe prądy artystyczne, nastąpił rozwój kartografii, piśmiennictwa i matematyki. Dokonano ważnych odkryć geograficznych, toczono wojny z dotychczasowymi sprzymierzeńcami i zawierano sojusze z odwiecznymi wrogami. Sztuka nie mogła pozostać taka sama – poza zmieniającymi się gustami odbiorców największy wpływ na jej transformację miało pojawienie się farb olejnych.

Ze względu na chronologię opowieść należy zacząć od roku 1400, gdy urodził się Jacopo Bellini. Dorastał w czasie budzących się tęsknot za antykiem, humanizmem i odrodzeniem. Gdy pierwsze przebłyski renesansu pojawiały się w sztuce powstającej w bogatych miastach, młody Jacopo w ślad za swoim nauczycielem i pracodawcą Gentile da Fabriano pojechał do Florencjji, napatrzeć się na „nowoczesne” dzieła Masaccia, Donatella i Brunelleschiego. Co ciekawe, po powrocie do rodzinnego miasta niewiele podpatrzonych rozwiązań wprowadził. Na powstałych w tym czasie obrazach powiewu odrodzenia nie czuć, fascynacji rzymskim antykiem nie widać. Żadnego ruchu, żadnych eksperymentów z głębią i perspektywą. Kompozycje Jacopa tkwią nadal w gotyku przyprawionym elementami sztuki bizantyjskiej. Madonny są poważne, hieratyczne, przypominają  ikony umieszczane w polu pozbawionym perspektywy. Jedynie miękkość rysów twarzy i szat zwiastuje nadejście nowej epoki. O ile Tycjan i Veronese, reprezentanci dojrzałej fazy renesansu mogli pozwolić sobie na zapełnianie płócien scenami mitologicznymi z udziałem owłosionych satyrów, lampartów, kupidynów i piersiastych piękności o tyle Jacopo Bellini pozostawał wyrobnikiem, któremu tematykę dzieł dyktowała religijność średniowieczna. Mając rodzinę na utrzymaniu nie mógł pozwolić sobie na eksperymenty.

Bezcennym świadectwem artystycznej biegłości Jacopo i rozumienia założeń renesansu w sztuce są zachowane do naszych czasów dwa szkicowniki przechowywane początkowo przez jego synów. (obecnie w Luwrze i British Museum) Czy korzystali z nich podczas prac nad kształtowaniem własnego stylu, czy uczyli się stamtąd zasad kompozycji i perspektywy – pozostaje tajemnicą. Ale być może właśnie tym szkicom oraz pozycji wśród współczesnych sobie artystów Jacopo zawdzięcza miano prekursora szkoły weneckiej. Niewykluczone, że do wzmocnienia jego zasług w pamięci potomnych przyczyniła się aktywność Gentilego i Giovanniego. Tylko niewielka część malarskiego dorobku ojca-prekursora dotrwała do naszych czasów, a jednym z najlepiej zachowanych dzieł jest obraz Madonny z Dzieciątkiem – przykład piętnastowiecznego malarstwa z wciąż obecnymi wpływami orientalnymi. Rąbek szaty Madonny zdobi haftowany wzór imitujący arabski ornament. Jak wiadomo w Islamie zabronione jest tworzenie wizerunków Boga, dlatego funkcję pobudzających uczucia religijne obrazów pełnią kute w kamieniu lub kaligrafowane wersy ze świętych ksiąg. Ich dekoracyjność pociągała twórców europejskich, motyw ten nazywa się pseudo-kufizmem.

Starszym z synów Jacopa był Gentile Bellini, autor pokazywanego poprzednio „Cudownego ocalenia relikwii krzyża świetego”, człowiek zapobiegliwy i obrotny – oprócz prowadzenia pracowni malarskiej zapewnił sobie stały dochód z posady przyznanej przez radę miasta. Według obecnych standardów Gentile uprawiał „sztukę państwowotwórczą” sławiącą poczynania władców i utrwalającą ważne wydarzenia z życia Republiki. Trzy najsłynniejsze jego obrazy to „Kazanie św. Marka w Aleksandrii” (stamtąd weneccy kupcy wykradli ciało świętego), „Procesja relikwii św. Krzyża na placu. św. Marka w Wenecji” oraz portret sułtana Mehmeda II. Dwa pierwsze dzieła cechuje epicki rozmach, gdzie poddana rygorom epoki kompozycja służy głównie propagandzie, choć nie można tym „służebnym” obrazom zarzucić braku artystycznej spójności i atrakcyjności.

Dzięki koneksjom z władzami Gentile wszedł w skład delegacji weneckiej, która w roku 1479 popłynęła z misją handlową do Konstantynopola okupowanego od ponad trzydziestu lat przez Sułtana Mehmeda II. Tam powstał portret tureckiego władcy, dość znany, choć autorstwo Belliniego jest ostatnio poddawane w wątpliwość. Widać na nim wyraźny ukłon artysty w stronę dekoracyjności i kultury islamskiej. Jest to malunek unikalny, bo tworzenie wizerunków ludzi nie było wówczas w krajach orientu tak powszechne jak w Europie. Sułtanowi portret musiał się chyba spodobać, bo Gentile otrzymał od niego cenne dary i honorowy tytuł beja.

Obserwacje poczynione w tureckim imperium przydały się bejowi Belliniemu podczas znacznie późniejszych prac nad obrazem „Kazanie św. Marka w Aleksandrii”. Wśród obecnych na placu słuchaczy nie brak postaci w turbanach i białych wysokich nakryciach głowy pochodzących z Etiopii lub Kirgizji. Scena robi wrażenie, ale obraz jest nieco dziwaczny. Gentile nigdy nie był w Egipcie, nawet tym jemu współczesnym, a porwał się na przedstawienie Aleksandrii z czasów Rzymian i Ptolemeuszy. Scenografię wymyślił, klockowate domy miały przypominać budownictwo miast arabskich a żyrafa i wielbłąd wprowadzone na plac świadczyć, że rzecz dzieje się w Afryce. Widoczna na trzecim planie latarnia morska to też owoc fantazji. Nie samego Belliniego, lecz dekoratorów wnętrza w bazylice św. Marka, którzy narysowali ją „z pamięci” kilka stuleci po zburzeniu autentycznej latarni wskazującej statkom drogę do portu w Aleksandrii. W czasach Belliniego większość Wenecjan wierzyła, że ogląda wyobrażenie Prawdziwej Latarni. (Co pokazuje, ile warta jest wiara w  „autentyczne przekazy” i „niezbite dowody na istnienie”.) Najbardziej zdumiewający jest jednak dominujący na obrazie Belliniego budynek rzekomej świątyni w Aleksandrii. Wygląda na nieudolny mariaż bazyliki św. Marka z katedrą Hagia Sofia. Tę pierwszą artysta znał doskonale, tę drugą oglądał podczas pobytu w Konstantynopolu. To co powstało z ich połączenia jest pretensjonalne i odbierające powagę całej scenie. Ale być może odbiorcom dzieła ten futuryzm się spodobał. Obraz powstał na początku XVI wieku i na tle dokonań ówczesnych artystów pierwszego szeregu wydaje się anachroniczny. Na związki z renesansem wskazują dwie podstawowe cechy: poprawna perspektywa i bogata kolorystyka zwłaszcza jeśli chodzi o stroje. Św. Marek jako jedyny odziany jest w tunikę w kolorze ciemnoniebieskim. Był istotny wyróżnik najważniejszej postaci na obrazie, jako że niebieski barwnik uzyskiwano ze sproszkowanego kamienia lapis lazuli, sprowadzanego z Afganistanu, a przez to bardzo drogiego, droższego niż sproszkowane złoto. Dlatego niemal wszystkie Madonny malowane w tamtych czasach okrywa błękitna lub ciemno niebieska szata co miało świadczyć o jej wyjątkowej randze. Zanim artysta przystąpił do pracy spisywał z zamawiającym stosowny kontrakt, w którym wyszczególniano ilość i rodzaj potrzebnych barwników oraz liczbę postaci. Kolor niebieski pełnił więc rolę kodu informacyjnego – zleceniodawca przystając na obecność błękitnego płaszcza dawał świadectwo, że na świętych lub Matkę Bożą dukatów nie żałuje.

Ogromny obraz o wymiarach 347 x 770 cm powstał na zamówienie Bractwa Św.Marka i dekorował salę zebrań w jego siedzibie (obecnie w mediolańskiej Pinakoteka Brera). Jest przykładem tego, że rozwój malarstwa nie odbywał sie w sposób ciągły po jednej „krzywej wznoszącej się”. W monumentalnej scenie z Aleksandrii spotkały sie dwie epoki: za pomocą środków znanych renesansowi artysta odtworzył scenę przeznaczoną dla mentalności średniowiecznej. Szkoła wenecka miała też takie oblicze.

Wklejam dwie dostępne reprodukcje obrazu. Na pierwszej, nieco okrojonej możemy podziwiać barwę płaszcza św. Marka. Druga zgubiła oryginalne kolory, ale za to obejmuje całość malowidła. Po stronie lewej, na pierwszym planie widać postać Gentile Belliniego. Artysta ubrany jest w czerwoną togę, na szyi ma złoty łańcuch, dar od Sułtana i nieco „odstaje” od czarno odzianych oficjeli stojących w zwartym szyku. Tak przedstawił go Giovanni, który po śmierci brata w 1507 roku wykańczał dzieło. Dlatego autorstwo obrazu przypisuje się obu braciom, choć jak się przekonamy, styl młodszego zdecydowanie odbiegał od dokonań starszego z Bellinich.

Dwie Gracje

30 grudnia 2012

Taka data jak dziś dojmująco przypomina o ograniczeniach jakim podlegamy. Choćby przyszło tysiąc atletów i każdy zjadłby tysiąc kotletów, to czasu swoimi muskularnymi rękami nie cofną. „Navigare necesse est”, jak powiadali łacinnicy, żeglowanie jest koniecznością. Jeśli to prawda, to taką samą koniecznością jest poddanie się fali czasu, który jak się powszechnie mówi, też płynie. Można się bohatersko czasowi nie poddawać – niektórzy lubią walkę z wiatrakami w postaci zmarszczek i słabnącego wzroku.
Oczywiście czerpanie przyjemności z podróży przez życie jest wolnym wyborem. Wcale nie trzeba żyć w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Nikt nie zmusza.
Zamiast wystawiać twarz do słońca, jedną ręka pewnie dzierżyć ster żaglowca a w drugiej trzymać kubek z rumem, można ten sam dystans przebyć w cuchnącej ładowni transatlantyku albo w prymitywnej łajbie własnych wyobrażeń o jedynie godnym, bohaterskim i niezłomnym sposobie podróżowania. Nikt nie broni. Można.

Metafora mnie poniosła i zrobiła sie dygresja dotycząca modus vivendi a miało być jedynie o tym, że podróże, pojmowane już bez przenośni, w mijajacym roku nie będą miały dalszego ciągu. Nie pojadę na razie do Wenecji, żeby zajrzeć do gotyckiej bazyliki o wdzięcznej nazwie Santa Maria Gloriosa dei Frari; nie zobaczę też marmurów Sieny oraz stojących na podwyższeniu w tamtejszej Bibliotece Picollominich trzech antycznych Gracji. Pogodzony z losem (nie bez wysiłku) pozostanę na tej wyspie, której historia co prawda siega Neolitu, mocno naznacza Irlandię w czasach średniowiecza a potem ponownie daje znać o sobie w wiekach późniejszych niż wiek XIX. Oczywiscie życie toczyło się tu nieprzerwanie, świadczą o tym zapisy historyczne – jednak pozostałości w postaci legend i dzieł sztuki najmocniej wiążą wyspę, której łacińska nazwa brzmi Hibernia z wymienionymi epokami. Renesans, któremu poświęciłem dotychczas tyle miejsca na blogu, tę peryferyjną wyspę najwidoczniej ominął.

Ale pisanie, jak żeglowanie, jest koniecznością, dlatego zamiast o Trzech Gracjach napiszę o dwóch – tutejszych, o ktorych wyczytałem w książce pt. „Tego o Irlandii nie wiedziałem”. Wy chyba też nie, dlatego podzielę się swoją wiedzą, bedzie mi lżej.

xxx

Pierwsza z nich nazywała się Grace O’Malley, urodziła się w rodzinie żeglarzy w roku 1530. Dla Europy był to bardzo burzliwy czas związany z reformacją, rozwojem handlu oraz rozkwitem nauki i sztuki. Na skaliste wybrzeże hrabstwa Clare w zachodniej części wyspy renesansowe nowinki raczej nie trafiały. Tamtejsza ludność posługująca się jezykiem gaelickim (pochodna celtyckiego, choć to nie to samo) nie czytywała Petrarki w oryginale, nie przejmowała się losem papieża, który musiał uciekać z Rzymu najechanego i spustoszonego przez germańskich landknechtów; przypuszczalnie nie miała bladego pojęcia o problemach pewnego słowiańskiego ludu z podstępnymi Krzyżakami i sukcesach króla Zygmunta I. Dla rybaków i żeglarzy z Clare istotniejsze było ożywienie morskiego handlu spowodowane wojnami i eksploatacją niedawno odkrytych lądów Ameryki. Grace jako kilkuletnia dziewczynka zapragnęła mieć udział w tych przygodach.

august 05 052
Galway

Ojciec nie chciał słyszeć, by jakakolwiek dziewczyna pływała na jego jednostkach. Uparta Grace obcięła włosy i w chłopiecym ubraniu dostała się na pokład żaglowca. Ojciec ustąpił, a brać marynarska nazwała ją Granuaile czyli Łysa Grace. W wieku lat szesnastu młoda żeglarka wyszła za mąż za morskiego wilka o imieniu Donal. Urodziła mu troje dzieci i mogłaby pozostać jedną z wielu kobiet wyczekujących w domu na powrót męża z rejsu, gdyby nie to, że Donal jako awanturnik i hochsztapler dostał zakaz wpływania do portu Galway. Grace niepogodzona z „niesprawiedliwym werdyktem” sama zaczęła pływać po wodach wybrzeża. Ale nie po to, żeby handlować. Jej stałą praktyką stały się zbrojne najazdy na statki kupieckie płynące spokojnymi wodami zatoki do portu. Nie chodziło jej o grabież i niszczenie okretów, a jedynie o zapewnienie bezpieczeństwa w dalszej podróży. Kapitanowie godzili się na szantaż i płacili haracz. W ten sposób – dzięki swojej nieprzeciętnej odwadze i umiejętnością nawigacji (oraz negocjacji) Grace stała się bogata, wkrótce jej flota powiększyła sie do tego stopnia, że mogła kontrolować ruch handlowy na całym zachodnim wybrzeżu. Nie wiadomo, czy Grace nosiła wysoko upięte suknie znane z obrazów Van Eycka albo czy wpinała perły we włosy jak jej italskie bogate rówieśnice. Zasługuje jednak, aby nazwać ją kobietą renesansu, bo jak podają znawcy, renesans sprzyjał rozwojowi silnych osobowości.

Grace była silna i jak na ludzi tamtej epoki przystało, przebiegła. W niedługim czasie stała się właścicielką co najmniej dwóch zamków w okolicach Galway. Pierwszy przejęła po mężu Donalu, który zdobył go podczas którejś licznych bitew. Co prawda po śmierci Donala prawowity właściciel, niejaki Joyce, próbował zamek odbić, ale dzielna Grace przetrwała oblężenie i zachowała warownię. Drugi zamek o nazwie Rockfleet zdobyła kilka lat później zawierając małżeństwo z jego właścicielem i wurzucając go za bramę po roku pożycia. Doświadczenia obronne i tym razem bardzo sie przydały. Były mąż szturmował bezskutecznie. Zamek pozostał w rękach Grace, jednak nie na długo. Po kilku latach nowy gubernator tamtego regionu uznał roszczenia poprzednich właścicieli i odebrał Grace wszystkie jej włości lądowe.

Nie poddała się i tym razem. Niepogodzona z „niesprawiedliwym werdyktem” postanowiła szukać pomocy w wyższej instancji. Najwyższą instancją dla mieszkańców Irlandii był dwór królów Brytyjskich. Grace, jako pierwsza kobieta mówiąca po gaelicku popłynęła do Londynu i dostała się przed oblicze królowej Elżbiety I. Postawiła sprawę jasno: jeśli otrzyma swoje dobra z powrotem, będzie aktywnie zwalczać wszystkich wrogów Elżbiety jacy kiedykolwiek pojawią się u wybrzeży Irlandii. Brytania wrogów miała wielu, najgroźniejszym była armada hiszpańska – Elżbiecie opłacało się przystać na propozycję piratki z Clare.

Grace otrzymała swoje włości i stała się szanowaną obywatelką. Zmarła w wieku 73 lat, na jej płycie nagrobnej wyryto napis Niezwyciężona na lądzie i na morzu.

Druga Gracja żyła w XX wieku i była jeszcze bogatsza niż jej renesansowa imienniczka. Oprócz małego incydentu, który zakończył jej życie, nie miała nic wspólnego z piractwem. Owszem, pływała jachtami i spotykała koronowane głowy, nawet sama została księżną. Jej dziadek urodził się w hrabstwie Clare, być może na dawnych włościach niezwyciężonej żeglarki. Z powodu biedy wyjechał do Ameryki, zostawił mały domek we wsi Drimula. Wieś jest maleńka, domek jak tysiące innych popadł w ruinę i nikt nigdy nie wspomniałby o nich w książce, gdyby nie drobny fakt. Irlandzki emigrant z roku 1870 nazywał się John Kelly i był dziadkiem aktorki i piosenkarki Grace Kelly. Jej największa sława przypadła na lata 50-te XX wieku. U szczytu kariery Grace wpadła w oko księciowi Albertowi i została jego żoną. Jako księżna Monako odwiedziła parokrotnie wiejską posiadłość w Drimula wzbudzając wielkie zainteresowanie lokalnej ludności. Spodobał jej się kraj przodków – w latach siedemdziesiątych kupiła domek i kawałek ziemi od ówczesnych właścicieli i zamierzała urządzić wakacyjny domek, swoją sentymentalną przystań. Plany pokrzyżowała jej nagła śmierć w wypadku samochodowym w roku 1982. Książę Albert nie przejawiał zainteresowania irlandzką posiadłością swojej ukochanej żony. Od końca lat osiemdziesiątych nikt tam nie zajrzał. Na miejscu domku jest gruzowisko, ale jak widać pamięć o ludziach trwa. Czasem bywa odwrotnie.

Szczęśliwego Nowego Roku, przyjemnego żeglowania przez ocean czasu!

Rozmowa z Janem – część 2

29 września 2012

Powiedz Janie, co w takim razie przejęliście z malarstwa włoskiego?

Za mojego życia doprawdy niewiele, dopiero koniec XV wieku przyniósł wzrost niezależności kupców oraz wynikły z tego napływ nowych mód i wynalazków z Italii oraz Francji. Wtedy rzeczywiście często sięgano po stylistyczne wzory sztuki i muzyki włoskiej, jeszcze intensywniej korzystano z osiągnieć krajów południowych (i ościennych) w wieku XVI, już po wystąpieniach Lutra, osłabieniu pozycji Kościoła i upowszechnieniu druku, ale to melodia przyszłości. Wolę opowiadać o tym, co pamiętam osobiście.

Jak wiesz, w latach dwudziestych piętnastego wieku podróżowałem trochę po Europie, bywałem w Hiszpanii na dworze królewskim, jakiś czas przebywałem w Portugalii jako wysłannik księcia Filipa i tam na jego zamówienie malowałem portret Izabeli, która następnie została żoną Filipa. Właściwie przyczyniłem się do jego ożenku, bo gdyby potrtet był kiepski… Dwukrotnie popłynąłem do Italii, częściowo z misją dyplomatyczną a częściowo wiedziony ciekawością. Przyznaję, piękny to kraj. Urzekły mnie jego kolory i bogactwo krajobrazów. Widziałem tamtejsze malowidła, freski w ciemnych kościołach, w klasztorach i na dworach książęcych. Przyjemnie było patrzeć na te pozawijane roślinne dekoracje zapożyczone ze sztuki etruskiej i rzymskiej, podobała mi się powaga bijąca z postaci bizantyjskich. To było interesujące, podziwiałem Masaccia i jemu podobnych ale co ja mogłem stamtąd przenieść na grunt flamamdzki? Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby Włochów naśladować, bo co by powiedzieli moi klienci. W tym czasie malowałem z bratem poliptyk dla Joosa Vijdta, ten który tu widziałeś. Nie mogłem tak nagle zmieniać stylu, zresztą po co? Owszem robiłem szkice krajobrazów nad Morzem Śródziemnym, rysowałem tamtejsze rośliny, to samo robiłem z głowicami kolumn i wzorami majolikowych płytek na posadzce. Te, które widywałeś na moich obrazach podpatrzyłem w Hiszpanii. W Italii natomiast przyglądałem się ubraniom kobiet i mężczyzn, nawet przywiozłem stamtąd trochę karminowych sukien i płaszczy, żeby odziewać w nie Madonny i anielice. Przywiozłem też kilka mebli i wschodnie dywany, który umieszczałem pod nogami malowanych postaci. Akcesoria dodawały obrazowi tajemniczości a postaciom splendoru. Egzotyka budziła zaciekawienie, ale nie mogło być jej za dużo. Większość elementów kompozycji musiała być znajoma, żeby widz łatwiej przekonał się do „prawdziwości” przedstawianego wydarzenia. Jeżeli malowałem kanclerza Ronina wpatrującego się w Madonnę trzymającą nagie Dzieciątko na kolanach, to widz musiał uwierzyć, że takie wydarzenie naprawdę miało miejsce, że każda fałda ich szat, każda zmarszczka i załamanie światła jest prawdziwe. Pejzaż widziany za oknem wskazywał, że spotkanie tych trojga odbyło się gdzieś w pobliżu. Moim celem było malować realistycznie, bez wzgledu na to czy obraz miał mieć charakter religijny czy świecki. Włosi mieli się tej sztuki nauczyć dopiero po 70 latach, więc o jakich wpływach italskich my tu mówimy?

Jednak miedzy Italią a krajami Północy trwała wymiana handlowa, która obejmowała także dzieła sztuki i nowinki techniczne. Statki z południa musiały przywozić do was idee humanizmu, kierować wasze zainteresowania w stronę „tego co ludzkie”. Twierdzisz Janie, że za twojego życia powiew renesansu włoskiego nie był wcale odczuwalny?

Oj, Laudate, jak ty niczego nie rozumiesz! Ziemski padół opusciłem w 1441 roku i w życiu nie słyszałem takich słów jak humanizm albo renesans. Obywaliśmy się bez tego. Ferment umysłowy, o ile rzeczywiście jakiś był, obejmował wówczas tylko Italię, bo to był bogaty kraj a mnogość dworów książęcych i uniwersytetów zwiększała ogólną liczbę ludzi wykształconych, zdolnych do podejmowania dysput i rywalizacji. U nas inspiracje mitami greckimi i pogańskimi legendami nie miały prawa bytu. O wiele dłużej żyliśmy w tych, jak wy nazywacie, okowach średniowiecza, ale na Boga, nie trwaliśmy w jakiejś pustce czekając aż przyjadą z Italii misjonarze humanizmu i renesansu. Mieliśmy swój system wartości wynikający z wiary i obyczajów dworskich. Kontemplowalismy żywoty świętych, braliśmy udział w wojnach i turniejach, zgłębialiśmy tajemnicę eucharystii, prowadziliśmy dyskusje o rodzajach mąk piekielnych i nagrodach w niebie. Oczywiście mówię o warstwie ludzi wykształconych, bo plebs i chłopstwo się nie liczyło. Myślisz, że rozwój handlu i rosnące bogactwo naszych miast wytworzyło nagłe zapotrzebowanie na nowe idee filozoficzne? Że brugijski kupiec, czy oberżysta trudził się po pracy żeby odróżnić myśl Platona od koncepcji Arystotelesa? Komu miałoby zależeć na jego wiedzy? Dwór książęcy chętnie wprowadzał zmiany w dziedzinie techniki wojennej i mody, ale nic ponadto. Z kolei Kościół mający dostęp do ksiąg, skupiający ludzi piśmiennych i oczytanych raczej bronił dostępu do nowin niosących zagrożenie herezją niż cokolwiek upowszechniał.

No tak, Kościół nigdy nie był instytucją sprzyjająca rozwojowi umysłowemu człowieka.

Ty powiedziałeś, bezbożniku!
Zauważ jedną rzecz: rozwój malarstwa włoskiego szedł niemal równolegle ze zmianami w architekturze, rzeźbie i muzyce. Towarzyszył mu postęp w matematyce, kartografii i innych naukach. Włosi dysponowali pozostałościami kultury rzymskiej, dość jak wiadomo zaawansowanej. Wenecjanie pełnymi garściami czerpali z tradycji i osiągnięć Wschodu, bo tam pływały ich okręty. Hiszpańską sztukę zasilali Maurowie i Żydzi sefardyjscy. A myśmy nie mieli nic własnego, dostawaliśmy rzeczy przetworzone, budzące zaciekawienie z racji egzotyki, ale nie zmieniające zasadniczo naszego myślenia.
Nie mogliśmy sięgać po literackie i filozoficzne dokonania przodków, bo takich nie mieliśmy, przekłady z łaciny docierały wolno i tylko takie jakie zaakceptował Kościół. Pamiętaj, że kopistami byli mnisi.

Pamiętam Janie. Oto likier, który zamawiałeś. „Żołądkowy gorzki” – trudna nazwa, ale uwierz, będzie smakował.

Dziękuję, ale do rzeczy: na naszych obrazach nie ma śladów wykopalisk rzymskich ani sentencji greckich. Nasi święci, a także osoby portretowane (pooczątkowo koniecznie w towarzystwie Madonny lub świętych, żeby odpędzić podejrzenie o grzech próżności) ukazywani są w takich wnętrzach jakie wówczas znaliśmy. To był ten, jak wy nazywacie, strzelisty styl gotycki. Niech będzie! O, smaczny ten likier…
A więc, nasz postęp sprowadzał się do rozwoju rzemiosła, technik tkackich i malarskich. Szło to mozolnie, ale jednak sporo osiagnęliśmy. Sami, bez żadnych zamorskich powiewów i naśladownictwa. Od abstrakcyjnych idei bardziej pożądane były wynalazki techniczne, przedmioty ozdobne, sprzęt do nawigacji i weneckie mapy. Malarstwo mojej epoki (może jeszcze wyrób tkanin zwanych „arrasami” ale już nie rzeźba ani żadna inna dziedzina sztuki) kojarzy się z renesansem, bo mówiąc nieskromnie, doprowadziliśmy je do mistrzostwa. Ale to nie było, w sensie pojęciowym Odrodzenie, tylko efekt żmudnego procesu rozwojowego. Wiem, że w obecnych czasach bardziej ceni się renesans niż średniowiecze, ale na Boga, nie będę stroił się w cudze piórka. Dlatego muszę głośno powiedzieć…

Nie za głośno proszę, bo dyktafon jest bardzo czuły i źle się nagra.

A więc pochylę się nad tym pudełkiem i szeptem… Tak dobrze? A więc szeptem wyznam, że myśmy w Brugii, Gandawie, Antwerpii i innych miastach północy nie mieli nic wspólnego z renesansem. Renesans to Odrodzenie. A co myśmy mogli odradzać na naszych mokradłach? Idee Barbarów, subtelności sztuki Wizygotów czy filozofię Wikingów? na przełomie XIV i XV wieku żyliśmy w świecie zamkniętym, który nie miał przeszłości. Według koscielnych kazań nasza przeszłość rozgrywała się na pustyniach Egiptu, w miastach Galilei i światyniach Jerozolimy z bolesnym zakończeniem na Golgocie. Przyszłością natomiast miał być Sąd Ostateczny i Zbawienie albo strącenie w czeluści piekielne. Reszta się nie liczyła. Na naszych obrazach widać średniowieczną architekturę i średniowieczne pojmowanie świata. Owszem powstało wtedy zapotrzebowanie na rękodzieło, księgi, zdobne puzderka i inne przedmioty zbytku. Próżność jest pierwszą cechą ludzi spokojnych o swój byt materialny. Ale to chyba za mało, żeby przypisywać nam jakiś udział w renesansie! Faktem jest, że w dziedzinie malarstwa wyprzedziliśmy epokę o co najmniej 70 jeśli nie 100 lat, więc mylnie bierze się nas za artystów odrodzenia. Część winy za te nieporozumienia biorę na siebie. Mea culpa! Twoje zdrowie!

Istnieje jednak termin „renesans niderlandzki” albo „renesans północny”.

Mówiłem ci, że to nieporozumienie! Tak jak nieporozumieniem jest nazywanie Brugii Wenecją Północy. Wenecja może być tylko jedna, więc renesans włoski czyli „powtórne narodziny” dawnej świetności sztuki powstałej na tych samych ziemiach mogły nastąpić tylko raz i tylko tam. Sztuka północnej Europy, choć stylistycznie nawiązująca do osiągnięć artystów włoskich jest tylko renesansu odbiciem. Coś jak lustrzany refleks. Jak księżyc widoczny na tafli spokojnego jeziora. Ha! Powiedz mi, bo wiesz najlepiej, na czym polegał renesans polski! W krainie drewnianych miast, pszenicznych pól, lasów i niedźwiedzi odrodziły się idee greckiego antyku. W chłopskie zagrody i zagony fasoli zawitał humanizm i uwielbienie dla człowieka oświeconego! No, dobre sobie, pogratuluj rodakom poczucia humoru! Ale o czym ja wcześniej mówiłem?

Że mentalnie tkwliście w średniowieczu.

Ach tak, zresztą zobacz, co było na obrazach, które od nas płynęły do Neapolu, Genui, Mediolanu i Florencji. Widzisz tam jakieś idee humanistyczne? „Tryptyk Portinarich” Hugo van der Goes’a wywołał taką sensację we Florencji, bo stylistycznie był im obcy, wydawał się anachroniczny, natomiast technika wykonania dosłownie powaliła Florentyńczyków na kolana. Wyobraź sobie rok 1475, ten sam rok, w którym urodził się Michał Anioł Buonarroti. On dopiero miał zostać największym artystą renesansu, ale renesans już trwa, poeci puszczają wodze fantazji, malarze bezwstydnie sięgają do sztuki rzymskiej, wyciągają jakieś pogańskie mity i pławią się w hedonizmie. Malują nagich młodzieńców, bachanalia z nimfami i satyrami, jakieś kiście winogron, liście, pnącza, muślinowe falbanki i erotyczne zawijasy, a tu z zimnej północy przypływa tryptyk ze sceną adoracji Dzieciątka. Na pierwszym planie anioł i odziani na czarno pomniejszeni fundatorzy. Dalej postaci z Ewangelii, matka Boża, brodaci święci, pełna powaga i patos. Obraz zupełnie nieprzystający do atmosfery bogatego i zdeprawowanego miasta, ale za to jak namalowany! Do kościoła Santa Maria Nuova ustawiały sie kolejki ciekawskich, bo iluzja rzeczywistości była doskonała. Czegoś takiego Florentyńczycy nie widzieli. Realizm pokazał swoją uwodzicielską moc, a malarze zyskali bezcenny wzór do naśladowania. Już dalej chyba nie muszę wyjaśniać.


„Tryptyk Portinarich” – panel centralny

Smaczny ten likier, pewnie dodano jakieś gorzkie zioła. A co się tyczy Michała Anioła: on był geniuszem! Ja tworzyłem w czasie, gdy różnice w malarstwie włoskim i flamandzkim były ogromne. Michał Anioł sam te różnice zniwelował. W realizmie nas dogonił i przegonił. Choć może nie do końca, bo perfekcji Durera (XVI wiek) nijak nie można porównać z rozchełstanym, konwulsyjnym malarstwem późnego Michała Anioła. Powiem ci w zaufaniu: on w ogóle nie powinien malować tych swoich babochłopów wieszczących Apokalipsę.

Masz na myśli sufit w Kaplicy Sykstyńskiej?

No właśnie! Wiem, że nie miał wyjścia, po pierwsze był ambitnym pracoholikiem, a po drugie zmusił go papież. Ale dla sztuki jako takiej byłoby znacznie lepiej gdyby Buonarroti pozostał przy rzeźbie i stworzył więcej arcydzieł na miarę Mojżesza i Piety. Tymi malowidłami na suficie wyrządził krzywdę sobie i całej sztuce. Nie wiem czy się zgodzisz, ale tandetę socrealistów i twórców gigantycznych murali, cała tę sztukę zaprzęgniętą w służbę ideologii zawdzięczacie niestety malarstwu Michała Anioła.
Znowu odbiegłem od tematu, możesz skasować, jak ci nie pasuje do koncepcji…

Ależ drogi Janie, nie śmiałbym ci narzucać żadnych ograniczeń. Opowiadaj o czym chcesz, słucham z przyjemnością. Poza tym to jest wywiad do Internetu, do którego wszystko pasuje. Każda, nawet najśmielsza koncepcja.

Skoro tak, to posłuchaj. Na początku XVI wieku, czyli już po moim odejściu na niebieskie pastwiska, malarstwo europejskie bardzo się rozwinęło i jednocześnie ujednoliciło. Różnice zacierały się między innymi za sprawą rywalizacji między nami i Włochami, bo tylko te dwa bieguny się liczyły. W Hiszpanii, Anglii i Niemczech malowano rzeczy wtórne, oparte na tym co myśmy wymyślili. Charakterystyczne było to, że na północy i południu zaczęło dominować malarstwo wielkoformatowe. Taki był wymóg rynku, zamawiający chcieli mieć dzieła okazałe, a te trzeba było przewieźć na konnych wozach, nierzadko morzem. Duże formaty zaspokajały ich próżność, a nam ze względów technicznych wygodniej było malować na deskach dębowych lub płótnie naciagnietym na ramy. Jeśli malowidło miało być naprawdę duże dzieliliśmy je na części i łączyli zawiasami. Dyptyki, tryptyki i poliptyki pozwalały składać się na czas transportu. Wiesz kto namalował najpiękniejszy poliptyk jaki widziały oczy ludzkie?

Nie mam wątpliwości Janie, że jesteś największym mistrzem. „Adoracja Baranka” zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Pomimo tego, że nie jestem szczególnie religijny.

Religia nie ma nic wspólnego z artystyczną doskonałością. Trochę już dziś wypiłem tego ulepka, ale nie nabierzesz mnie na pochlebstwo. Nie o moje malowidło chodzi, tylko o dzieło Rogeleta.

Chyba nie znam żadnego Rogeleta.

Znasz jego obrazy, widziałeś w muzeum w Brugii. Wy go nazywacie Rogier van Weyden – prawdziwy mistrz, autor wspaniałego poliptyku „Zdjęcie z krzyża”. Nie był moim uczniem, jak podają niektóre źródła, spotkaliśmy się zaledwie kilka razy w życiu.

Na plenerze czy na wernisażu?

Na jakim wernisażu, ośla łąko? W naszych czasach publiczne odsłonięcie dzieła malarskiego poprzedzała msza i długie kazanie o doniosłości ukazanego wydarzenia oraz nieskazitelności pokazanych postaci, które powinniśmy naśladować w naszym grzesznym życiu.

Nie zazdroszczę.

O czym to ja…? A, Rogier był bardzo skupiony na swojej pracy, prawie nie miał życia prywatengo. Stworzył wiele cudownych malowideł, niestety do waszych czasów pozostało ich niewiele. Mielibyście teraz więcej do podziwiania, gdyby nie szaleństwo ikonoklastów, którzy w XVI i XVII wieku niszczyli obrazy przedstawiające Boga-Ojca i świętych. Ocalały głównie obrazy, które wcześniej wywieziono za granicę albo w porę ukryto w domach prywatnych. Szczęśliwie się stało, że w czasach ikonoklazmu – tego barbarzyństwa dokonywanego w imię odnowy moralnej – nie było w Brugii „Zdjęcia z krzyża”. Byłaby to wielka strata, bo uwierz mi, dzieło jest unikalne, jakby powstałe poza jakąkolwiek epoką. Opowiem ci o nim kiedyś i o mojej „Adoracji..” też, ale dziś już ani słowa, dobrze? Likier się kończy, to czerwone mrugające światełko zaczyna mnie denerwować, zostawmy sobie coś na kolejne spotkanie… Rogelet namalował ten poliptyk dla króla hiszpańskiego. Pojedź kiedy do Madrytu… koniecznie pojedź. Żadna reprodukcja nie zastąpi obcowania z oryginałem. A jeśli zrozumiesz na czym polega genialność tego obrazu, namówię Rogeleta, żeby się z tobą spotkał. Chcesz? Co prawda Rogier to trudny człowiek, posępny, no i straszny bigot…

Janie, nie możesz używać słowa bigot, bo ono weszło do obiegu 300 lat po twojej śmierci.…

Nie przesadzaj Laudate, skoro siedzę tu z tobą i gadam do tego relikwiarza, który mruga na mnie czerwoną kropką, to znaczy że sytuacja jest nadzwyczajna, czas został unicestwiony, rzeczywistości przenikają się wzajemnie, więc mogę posługiwać się waszymi pojęciami. Przynajmniej tymi, które rozumiem. Powiedz mi coś o tym Intrenecie, który cię tu przysłał. Jak on wygląda i gdzie ma siedzibę?

Internet, Janie, jest bezcielesny, dlatego nie można opisać jego wyglądu, nie ma też stałego miejsca pobytu, znajduje się wszędzie… Aby mieć z nim kontakt, trzeba sobie na to zapracować. Pałacu Internet nie posiada, jedynie trochę magazynów z serwerami, coś w rodzaju stajni, no i ma całą armię sług rozsianą po całym świecie. Wiele osób ślęczy przy nim po nocach nie oczekując żadnej nagrody.

Ty mu też służysz?

W jakimś sensie służę. Ale całkiem dobrowolnie!

Nie przesadzałbym z tą dobrowolnością. Nie bądź Laudate naiwny… Internet cię wybrał, bo istnieje między wami mistyczna więź, której człowiek nie jest w stanie pojąć.

A skąd ty możesz cokolwiek o tym wiedzieć?

Nie zapominaj, że otrzymałem solidne wykształcenie, także teologiczne. Czytałem wiele traktatów, znam atrybuty prawdziwego Boga, który ma moc i władzę… Umiem rozpoznać jego działanie.

Jednak jesteś Janie człowiekiem średniowiecza.

Wcale się tego nie wypieram. Od godziny cię o tym przekonuję. I jak sądzę, na tym nie koniec.