Wspomniałem niedawno o wartości prywatnych odkryć w sferze malarstwa. Nie wyczerpałem wątku, więc od niego teraz zacznę. Satysfakcja z osobistych cichych odkryć jest prawdopodobnie tym, co napędza naszą pasję do zwiedzania i czytania o sztuce. Zwróciłem już wcześniej uwagę, jak zaskakujące bywa zetknięcie się z obrazem (lub innym dziełem ), który nagle zaczyna do nas mocniej przemawiać, budzi zaciekawienie i przemawia do uczuć, choć chwilę wcześniej gotowi byliśmy zaledwie prześliznąć po nim wzrokiem a swój brak uwagi tłumaczyć formułką „to jeszcze jeden przykład malarstwa tamtej epoki” albo „to nazwisko nic mi nie mówi, kiedy wreszcie dojdę do obrazu mojego ulubionego Mistrza?” Trudno siebie o to obwiniać, bo poddać się z równym zaangażowaniem każdemu z tysiąca i jeden cudownych obrazów wiszących w galerii jest fizyczną niemożliwością. A gapienie się w dzieło, z którym nic nas nie łączy, do którego nie posiadamy należytego klucza wydaje się pozbawione sensu. Co innego, jeśli za sprawą paru namalowanych detali lub słów opisu ten klucz nagle się znajdzie. Wtedy w głowie zapalają się zielone lampki, puzzle zaczynają do siebie pasować, kontekst historyczny, fabuła obrazu i jego artystyczne walory łączą się w spójną całość. Możemy bezgłośnie zakrzyknąć Eureka! Opłaciło się mozolne przedzieranie przez gęstwinę symboli i faktów historycznych. Przydała się znajomość mitologii oraz wiedza o stylach i technikach malarskich. Zrobiliśmy kolejny krok naprzód, tajemnica się odsłoniła. Mamy ten klucz, od teraz możemy wchodzić w głąb obrazu, podziwiać pomysłowość twórcy, cmokać z uznaniem nad jego biegłością warsztatową albo dla odmiany, uśmiechać się wyrozumiale na widok nieporadnej perspektywy i koślawych postaci z twarzami papierowych lalek. Jedno jest pewne i niepodważalne: duma i przyjemne zaskoczenie stało się naszym udziałem. Nikt już nam tego nie odbierze. Tak musiał się czuć Ali Baba, który pierwszy raz rozejrzał się po Sezamie.
Zanim dojdę do sedna, mała dygresja, żeby D. miała więcej czasu na wypicie kawy. Każdy z nas spotkał pewnie ludzi, którzy rozmawiają ze zwierzętami. To obyczaj dość powszechny i odnieść się do niego trzeba pozytywnie. Mam znajomą, która regularnie przemawia do ptaków, saren i kota. Sam nie jestem wolny od tej przypadłości. Kiedy pies Shadow znajdzie się w zasięgu głosu, dzielę się z nim swoimi uwagami na temat sukcesów i porażek cywilizacji. Lecz czy słyszał ktoś, aby rozmawiać z obrazami? Jeśli tak, a z pewnością tak, bo to wbrew pozorom nie jest zjawisko z gatunku anomalii, poproszę o podanie przykładów w komentarzach.
Sunąc krok za krokiem po parkietach berlińskiej galerii, pustawej a więc odpowiednio dostojnej, w pewnym momencie, a dokładnie przed obrazem Veronese’a „Chrystus z aniołami” nie powstrzymałem się od głośnego pytania „to ty tu zostałeś?” Nie, nie zwracałem się w ten sposób do Pana Jezusa, na taką poufałość bym sobie nie pozwolił. Pytanie zadałem kawałkowi zamalowanego płótna oprawionego w ozdobną szesnastowieczną ramę. Zdziwiłem jego obecnością, ponieważ w Londynie trwa wystawa poświęcona Veronese’owi i naturalne byłoby, gdyby obraz, całkiem udany, został wypożyczony do National Gallery. Jednak nie pojechał do Londynu, poczekał na mnie w Berlinie, widocznie go tam nie chcieli. Zadowolili się tym co już mają. Albo sprowadzili trochę płócien z Włoch. Może to jeszcze sprawdzę, londyńska ekspozycja trwa do 15 czerwca.
Później już nic nie mówiłem, ani do siebie ani do obrazów, bo pojawiła się hałaśliwa wycieczka młodych Hiszpanów i musiałem przemykać do innych sal w poszukiwaniu spokoju. Planowałem wrócić przed płótna mistrzów weneckich, kiedy szarańcza przetoczy się w inne rejony i zakłóci spokój tym, którzy kontemplują pejzaże Poussina i portrety Velazqueza. Nie mam nic przeciwko Hiszpanom, nie drażnią mnie ludzie młodsi i bardziej niż ja ekstrawertyczni. Jednak obecność w salach muzealnych grup przypadkowych, odbębniających kolejny punkt „kulturalnej” wycieczki każdorazowo wydaje mi się grubym, szkodliwym nieporozumieniem. Z powodów, których po lekturze pierwszego akapitu już się domyślacie.
Przeciętny młodzian, jak już się znajdzie w grupie innych podekscytowanych wycieczką młodzianów, myśli o wszystkim innym, ale nie o subtelnościach dawnej sztuki. To on chce być w centrum uwagi, inaczej po co wpinałby kolczyk w nos, utrzymywał modną fryzurę i zakładał sportowe buty z dyndającymi sznurowadłami? Kiedy się ma lat mniej niż 20, nie ma takiej mocy, która zmusiłaby człowieka do obcowania z dziełami klasycznej sztuki. Człowiek w tym wieku zazwyczaj siebie samego uważać za dzieło sztuki. Jest w swoich oczach chodzącym cudem i oryginałem, przynajmniej na oryginała pozuje. Do muzeum też przyszedł, żeby pozować. Niczego innego jeszcze się nie nauczył. Wzrokiem omiata ściany, obojętnie mija Mantegnę, ziewa przed Botticellim, żartuje głupio na widok aktów Tycjana, w pobliżu Rogiera van der Weydena sięga do kieszeni, wyjmuje i-phone’a, sprawdza pocztę na Facebooku. Idzie dalej, tam gdzie inni idą. W oczach doskonała pustka, szkło. Żadnego kontaktu z tym co dzieje się na obrazach. Dla pełnego sił witalnych chłopaka te obrazy są martwe. Trudno go za to winić. Jego zachowaniem i percepcją zawiaduje testosteron.
Ilekroć widzę grupy młodzieży spędzone przez organizatora wycieczki do muzeum, przypomina mi się wschodnie przysłowie „Łyżka nie zna smaku zupy”. Ci młodzi ludzie nie mają żadnego, ani emocjonalnego ani intelektualnego (!) przygotowania do obcowania z tego typu sztuką. Jeśli już muszą urozmaicać sobie pobyt w obcym miejscu, niech hurmem wpakują się do McDonalda, zaliczą muzeum figur woskowych albo idą do Muzeum Wojska Polskiego. Do galerii sztuki nie dość, ze sztuki starej, to w dodatku znaczeniowo pogmatwanej i przeraźliwie nudnej tacy ludzie nie powinni się zapuszczać. Marnują swój czas a innych rozpraszają i irytują. Takie jest moje zdanie. Wiem, gadał dziad do obrazu.
Paolo Veronese – „Martwy Chrystus podtrzymywany przez Anioły”
Ale wróćmy do zwiedzania Gemäldegalerie a konkretnie do jednej z początkowych sal, z barwną, wielkoformatową reprezentacją średniowiecznego malarstwa niemieckiego. Gdzieś tam odkryłem królewską parę Konrada Witza, potem na spotkanie wyszły mi ociekające złotem dyptyki i poliptyki, dość obojętnie minąłem cykle ze scenami pasyjnymi, nazwiska autorów nic mi nie mówiły, już byłem bliski szklanego wzroku i zniecierpliwienia (dalej czekał Lippi), kiedy w podpisie pokaźnego malowidła ołtarzowego rozpoznałem znajome słowo Glatz. Urodziłem się na Dolnym Śląsku, znam niemieckie nazwy niektórych tamtejszych miejscowości (Ząbkowice Śląskie to dawny Frankenstein, a Jelenia Góra to Hirszberg), dlatego natychmiast skojarzyłem, że „Glatz Madonna” ma coś wspólnego z Kłodzkiem. Domysły potwierdzał przypisek, że obraz nieznanego twórcy pochodzi z Bohemii. Styl obrazu, z zauważalnymi wpływami sztuki bizantyjskiej wskazywał na wiek czternasty. Wtedy granice państw i księstw przebiegały inaczej niż teraz, Kłodzko było uznawane za miasto czeskie, a jak później wyczytałem, należało nawet do diecezji praskiej.
W roku 1343 arcybiskupem praskim został urodzony w Kłodzku Arnoszt z Pardubic (Ernst von Pardubitz), który z okazji swojego awansu kazał rozbudować kościół w rodzinnej miejscowości i ufundował obraz ołtarzowy z Madonną i Dzieciątkiem na tronie. Przez wiele lat obraz ten pozostawał w Kłodzku. Nie dotarłem do informacji, kiedy Madonna wyjechała do Berlina i czy było to po II Wojnie Światowej.
Znam za to gotycki kościół w Kłodzku. Byłem w nim parokrotnie, raz nawet wysłuchałem tam koncertu organowego. Na kościelny dziedziniec wchodzi się przez Czarną Bramę, pozostałość po dawnych murach okalających cmentarz (nie istniejacy). Z bramy pochodzi rzeźbiona głowa, której używam jako gravatara. Kogo ta rzeźba przedstawia, dowiedziałem się niedawno, przy okazji poszukiwania wiadomości o obrazie i arcybiskupie von Pardubic. To św. Ignacy Loyola. Od pięciu lat piszę na tym blogu, nie wiedziałem jak oryginalnego mam patrona.
Obrazowi z Madonną Kłodzką należy się kilka słów komentarza, choćby dlatego, że jest to dzieło mniej znane niż starsza o 33 lata Maesta Duccia Buoninsegny, a wcale nie mniej wybitne. Obraz malarza czeskiego (Bohemian Master) uznawany jest za przykład dojrzałego stylu gotyckiego i bezpośrednie rozwinięcie osiągnięć Duccia. Artysta trzymając się ogólnych zasad zaczerpniętych z tradycji bizantyjskiej, wzbogacił warstwę fabularną obrazu, dodał kolorów, postarał się o efekt głębi. Malowidło nie tracąc swojego liturgicznego charakteru przyciąga wzrok elegancją i wyszukaną dekoracyjnością. Malarzowi musiało zależeć na pokazaniu ludzkich cech Madonny, która jest jednocześnie dostojna i łagodna. Obecność elementów architektury, draperii i aniołów ma podkreślać cudowność całej sceny. Nie dziwi dowolność w traktowaniu zasad perspektywy i logiki. U dołu obrazu widzimy klęczącą postać kardynała Arnoszta. Zgodnie z konwencją musiał on być mniejszy od głównych bohaterów, mniejszy nawet od niektórych aniołków występujących w środkowym planie. Zasadę proporcjonalności łamano celowo, aby podkreślić skromność fundatora.
Średniowieczne malarstwo nie musiało, a nawet nie powinno zmierzać w stronę fotograficznej dosłowności. Jego głównym zadaniem było przybliżanie widzom rzeczywistości niebiańskiej, kreowanie świata, w którym proporcje i prawa optyki mają o niebo mniejsze znaczenie niż dydaktyczne przesłanie malowidła. Obrazy jako instrument propagandy służyły podstawowemu celowi jakim było informowanie i przypominanie o istnieniu mitologicznych postaci patrzących na nas z Nieba. W drugiej kolejności chodziło o pokazanie osób boskich w takich pozach i sytuacjach, aby widz nie miał wątpliwości, jaka hierarchia obowiązuje w tamtym, o niebo lepszym świecie. Malarze opłacani przez kler ciągnący zyski z całego interesu mieli promować perspektywę niebiańskiej nagrody lub pośmiertnej kary, a nie bawić się w niczemu nie służący realizm.
Czeski (albo śląski) artysta zatrudniony przez kardynała Arnoszta z Pardubic z tej okazji skrzętnie skorzystał. Malując swoją Madonnę poszedł dalej niż malarze włoscy, puścił wodze fantazji. Jego tron to już nie zwyczajny mebel do siedzenia. Fantastyczna budowla z daszkami, wieżyczkami i okienkami przypomina monumentalną sceniczną dekorację. W tym teatrze anioły nie stoją bezczynnie za plecami Madonny, jak to bywało u Giotta i Masaccia. Śląskie pracowite aniołki są w ruchu, wyglądają przez okna, składają i rozkładają skrzydła – ich dynamiczne pozy budzą zaciekawienie.
Ówczesny widz zgięty w pokornym ukłonie, z otwartymi z przejęcia ustami i zachwycony wielkością osób boskich nie miał czasu ani dostatecznej wiedzy, żeby analizować, czy paluszki Madonny są poprawnie namalowane i czy anioł po lewej nie ma czasem za krótkiej nogi. W świecie, gdzie duch ma prymat nad materią a zainteresowanie anatomią staje się podejrzane, malowanie postaci niedoskonałych, lekko koślawych wydawało się najbardziej bezpieczne. Tylko Madonna i jej Syn mieli być doskonali, bo to była część dydaktycznego przesłania. Malarz zabierał się do pracy po to, żeby pokazać przepaść między barwnym, obfitującym w bogactwa światem niebiańskim a szarym i chropawym ziemskim padołem.
Na podkreślenie zasługuje pieczołowitość i pomysłowość, z jaką namalowano Madonnę Kłodzką. Korona Marii jest zaledwie narysowana, artysta nawet nie próbował wydobywać jej z tła aureoli, skoro jedno i drugie miało być jednakowo złote. Szata Jezusa zdobiona złotym ornamentem na ciemnozielonym tle każe domyślać się w nim znaczącego władcy. Detale są dopracowane, nawet trudniejsze elementy (dłonie) zostały odwzorowane poprawnie.
Wszystko to razem wskazuje, że artysta był prawdziwym mistrzem zaznajomionym zarówno z malarstwem włoskim jak i północnoeuropejskim. To zaś w zetknięciu z innymi faktami prowadzi do wniosku, że ówczesna Bohemia pod rządami Karola odpowiadająca w przybliżeniu dzisiejszym Czechom (plus hrabstwo Kłodzkie) miała silną pozycję gospodarczą i kulturową. Przypomnę – Madonna powstała w roku 1344, cztery lata później w Pradze utworzono uniwersytet, a w następnej dekadzie zbudowano Most Karola. Zapewne przechadzał się po nim kardynał Arnoszt z Pardubic, który zmarł w roku 1364 roku, został pochowany w Kłodzku, a jego figurę można oglądać w tamtejszym kościele Wniebowzięcia NMP.