Dobrze na Zatybrzu

Był maj, mimo upalnej pogody nie przerywałem swoich wędrówek po Rzymie, współczułem jedynie kierowcom samochodów sunących wolno przez zatłoczone ulice ścisłego centrum. Jako piechur miałem większe możliwości korzystania z lekkich podmuchów wiatru, poza tym zawsze mogłem się schronić w cieniu. Gdzie w Rzymie jest najwięcej darmowego cienia? Oczywiście w kościołach. Wybierałem głównie te kościoły, w których zachowały się bardzo stare elementy wystroju. Z upodobaniem wpatrywałem się w bizantyjskie mozaiki, zadzierałem głowę w kierunku kasetonowych sufitów, syciłem oczy widokiem kolejnych kolumnad, złoconych łuków, gzymsów, głowic, rozet i wszystkiego tego, co ma dodawać splendoru i rzucać widza na kolana. Są tacy, których wytresowano do klękania. Mnie ta przypadłość ominęła, na prezydenta Polski się nie nadaję, za to chętnie, w pozycji stojącej, przyglądałem się barwnym posadzkom ułożonym w finezyjne wzory. Te wzory powtarzają się w wielu kościołach, to wynik panującej w średniowieczu mody. W wiekach późniejszych dodawano papieskie herby albo tablice pamiątkowe.

Starannie planowałem codzienne szlaki, starając się nie tracić czasu na oglądanie obiektów, które owszem są wymieniane we wszystkich przewodnikach, stale otacza je wianuszek turystów, ale niewiele wnoszą do ogólnej wiedzy o historii miasta. Na Schodach Hiszpańskich przysiadłem tylko na chwilę, Fontannę de Trevi i otaczający ją głośny tłum ominąłem szerokim łukiem. Piazza Navona odwiedziłem dwukrotnie, za drugim razem pobłądziłem w plątaninie sąsiadujących uliczek. Co przykrością żadną nie było, bo uliczki, pełne kawiarnianych ogródków, sklepików i kwietnych gazonów są urocze. Dwukrotnie odwiedziłem też Campo di Fiori – raz w porze dnia, kiedy wszystkie kioski i stragany były otwarte, drugi raz w sobotę wieczorem, kiedy zachodzące słońce muskało najwyższe fragmenty kamienic, w kawiarniach ulokowanych w okolicznych domach buzowało życie towarzyskie, a na środku placu, w cieniu pomnika Giordana Bruna uliczni muzycy wyposażeni w gitary i wzmacniacze grali „Money” – Pink Floydów. Podobało mi się to granie, wszak to muzyka mojej młodości. Dopiero później zauważyłem, jak znaczący był to tytuł. Bez pieniędzy – bez płynącego latami do Rzymu szerokiego strumienia wszelkich danin, opłat, kontrybucji i podatków – Rzym wyglądałby jak jakiekolwiek inne duże miasto europejskie. Ale Rzym nominalnie i praktycznie był stolicą cywilizowanego świata, ślady niewyobrażalnego bogactwa wciąż tam widać a po latach nie jest ważne, w jaki sposób to bogactwo zostało zdobyte. Czy się to komu podoba, czy nie, wielka sztuka powstaje na zgliszczach.  Zachwyty jednych okupione są cierpieniami setek innych.  Historii nie można zaprzeczyć – można natomiast podziwiać dzieła, które swoje powstanie zawdzięczają takim lub innym okolicznościom. Dlatego, odłożywszy rozterki moralne poszedłem zwiedzać barokowy Pałac Barberinich, jeden z wielu pałaców dostępnych publiczności.  Obecnie mieści się w nim państwowe muzeum sztuki dawnej.  Wśród obrazów znajdujemy jedno z religijnych dzieł Filippo Lippiego, portret Henryka VIII – pędzla  Holbeina oraz „Judytę odcinającą głowę Holofernesowi”  – Caravaggia. Godny obejrzenia jest sufit w sali balowej namalowany przez Pietro Cortonę.

fullsizeoutput_243e

Jak na standardy rzymskie, wnętrze pałacu jest dość skromne, daleko mu do przepychu willi Borghese albo Palazzo Farnese. Został zbudowany w XVII wieku pod kierunkiem czołowych architektów rzymskich (Carlo Maderno, Francesco Boromini, Bernini). Jego fundatorem był papież Urban VIII (Maffeo Barberini), który wcześniej odkupił parcelę od kardynała Sforzy. To ten sam papież, który brązowe dekoracje zdarte ze ścian Panteonu kazał przetopić na kolumny baldachimu do Bazyliki św. Piotra. Jego pontyfikat trwał 21 lat, Urban VIII miał sporo czasu, żeby zlecać rozbudowy i przebudowy kolejnych kościołów, zamawiać kolejne dzieła sztuki u swoich ulubionych artystów a przede wszystkim, żeby nadawać kościelne i świeckie tytuły członkom swojej rodziny. Trzech Barberinich zostało kardynałami, jeden otrzymał tytuł księcia Palestriny i dowódcy gwardii papieskiej. Stanowiska wiązały się oczywiście z potężnymi pieniędzmi, które naturalną drogą przepłynęły ze skarbca papieskiego do prywatnych funduszy nowej dynastii. Po śmierci Urbana VIII długi papiestwa były tak wielkie, że bracia i siostrzeńcy Barberini przed gniewem kolejnego papieża musieli chronić się we Francji. Ich posiadłości zostały zarekwirowane.

To zaledwie jeden epizod z bogatej (mimo cyklicznie pustoszonego skarbca) historii papiestwa, którego losy nierozerwalnie wiążą się z istnieniem możnych rodów rzymskich i powstawaniem kolejnych fortun, pałaców, manufaktur i wiejskich posiadłości. To nie przypadek, że nazwy najwspanialszych rzymskich pałaców mieszczących kolekcje dzieł sztuki są nazwiskami potężnych rzymskich rodów. Lecz nie ma wśród nich chyba takiego rodu, który nie wydałby przynajmniej jednego papieża. Wystarczy wymienić: Medici, della Rovere, Farnese, Doria-Pamhili, Aldobrandini, Barberini, Collona, Orsini, Borghese, Carafa, Sforza, Chigi…

W wiekach średnich wielkie rody aspirujące do przejęcia władzy w Rzymie walczyły ze sobą zbrojnie. Jeśli nie czyniły tego w otwartej bitwie, to za pomocą sztyletu, trucizny lub garoty. Bywało, że upokorzeni kardynałowie chcący pokonać urzędującego papieża, szukali zbrojnego wsparcia u monarchów państw sąsiednich. (della Rovere versus Borgia) W tym świetle zrozumiałe wydaje się utrzymywanie przez papieży osobistej gwardii oraz dbałość o fortyfikacje, tajne przejścia i zapasowe siedziby.

Przez całe średniowiecze i renesans Rzym był areną krwawych walk o władzę, w użyciu była trucizna, zbrojne najazdy, szukanie schronienia u obcych monarchów, zajmowanie posiadłości i równanie ich z ziemią. Wojny rodowe Colonnów i Orsinich przeszły do legendy a wyczyny papieża Borgii i jego synów stały się synonimem papieskiej rozwiązłości, okrucieństwa i bezwzględności. W wiekach późniejszych, kiedy prądy oświeceniowe kazały wyrzec się przemocy, chętniej korzystano z przekupstwa, handlu stanowiskami, oszustwa i szantażu. Zamiast zbrojnych najazdów, zaczęto stosować koligacje małżeńskie pozwalające na łączenie fortun. Różnie z tym jednak bywało. W przewodniku noszącym tytuł „Rzym i jego czarna arystokracja” Wojciech Ponikiewski przytacza następującą historię:

Cenci są bohaterami jednego z najsłynniejszych zabójstw w dziejach miasta. W XVI w. Francesco Cenci tyranizuje swoje dzieci, które postanawiają mu się odpłacić. Bezpośrednią przyczyną ich zemsty jest uwięzienie przez niego pięknej córki Beatrice, która poślubić miała bogatego i wpływowego księcia Colonnę. Legenda mówi, że ojciec przez lata ją wykorzystywał i był o nią po prostu zazdrosny. Pewnej wrześniowej nocy, kiedy Francesco przybywa na wieżę do Beatrice, jej bracia mordują go a ciało zrzucają z balkonu, chcąc upozorować wypadek. Morderstwo wychodzi na jaw, podczas długiego procesu, także wiadomości o okrucieństwach , które miały miejsce w rodzinie. Opinia publiczna szybko staje po stronie Beatrice i jej braci. Jednak papież Klemens VIII z rodziny Aldobrandini uznaje, że ojcobójstwo musi zostać przykładnie ukarane. Bracia i Beatrice zostają skazani. Aldobrandini natomiast w niejasnych okolicznościach przejmują ogromną część bogactw rodu Cencich.

Im więcej kilometrów przemierzałem, im więcej znakomitych pamiątek historii oglądałem, tym mocniejsze miałem poczucie, że „jeszcze mnóstwo zostało do obejrzenia.” Banał, prawda? Rzym ze swoją historią i nasyceniem zabytkami nie jest miastem, które ktokolwiek jest w stanie „ogarnąć” w ciagu kilkudniowego pobytu. Mając więc świadomość daremności wysiłków, tym łatwiej podjąłem decyzję, żeby porzucić zaliczanie kolejnych Historycznych Monumentów (o monstrualnym kiczu w postaci monumentu Wiktora Emanuela II nie wspomnę) i udać się na Zatybrze, (Trastevere) zachwalane w przewodnikach jako oaza spokoju i małomiasteczkowego uroku. Idąc tam skorzystałem z kolejnego zabytku – mostu Ponte Sisto ufundowanego przez papieża Sykstusa IV.

 

Najważniejszym zabytkiem dzielnicy Zatybrze jest pochodząca z wczesnego średniowiecza Bazylika Santa Maria di Trastevere. Kiedy tam byłem, trwała renowacja i większą część zabytkowej fasady zakrywały rusztowania. Ale na potrzeby bloga zdobyłem zdjęcie wykonane wcześniej. Widać, w jak marnym stanie są freski, jak mocno wyblakły kolory wypalone słońcem. Poniżej fragment wnętrza z ołtarzem, kasetonowym sufitem i XIII-wieczną mozaiką w apsydzie.


Dzielnica Zatybrze  oddzielona rzeką od ścisłego, politycznego i religijnego centrum zachowała swój sielski, uwodzicielski charakter. Gwarne uliczki zapełnione ogródkami kawiarnianymi są prawdziwą mekką dla turystów złaknionych klimatu swojskości i beztroski. Dla porządku dodać trzeba, że w licznych restauracjach i kawiarniach turyści nie są głównymi gośćmi. Kiedy dwu- albo trzykrotnie zatrzymywałem się na kawę i obiad, łatwo przekonywałem się, że przy stolikach większością nadal są miejscowi. Dobrze mi było na Zatybrzu.

Tagi: , , , ,

Komentarze 2 to “Dobrze na Zatybrzu”

  1. Kanadol Says:

    Dobrze, ze znowu jestes…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s


%d blogerów lubi to: