Posts Tagged ‘papiestwo’

Dobrze na Zatybrzu

25 marca 2018

Był maj, mimo upalnej pogody nie przerywałem swoich wędrówek po Rzymie, współczułem jedynie kierowcom samochodów sunących wolno przez zatłoczone ulice ścisłego centrum. Jako piechur miałem większe możliwości korzystania z lekkich podmuchów wiatru, poza tym zawsze mogłem się schronić w cieniu. Gdzie w Rzymie jest najwięcej darmowego cienia? Oczywiście w kościołach. Wybierałem głównie te kościoły, w których zachowały się bardzo stare elementy wystroju. Z upodobaniem wpatrywałem się w bizantyjskie mozaiki, zadzierałem głowę w kierunku kasetonowych sufitów, syciłem oczy widokiem kolejnych kolumnad, złoconych łuków, gzymsów, głowic, rozet i wszystkiego tego, co ma dodawać splendoru i rzucać widza na kolana. Są tacy, których wytresowano do klękania. Mnie ta przypadłość ominęła, na prezydenta Polski się nie nadaję, za to chętnie, w pozycji stojącej, przyglądałem się barwnym posadzkom ułożonym w finezyjne wzory. Te wzory powtarzają się w wielu kościołach, to wynik panującej w średniowieczu mody. W wiekach późniejszych dodawano papieskie herby albo tablice pamiątkowe.

Starannie planowałem codzienne szlaki, starając się nie tracić czasu na oglądanie obiektów, które owszem są wymieniane we wszystkich przewodnikach, stale otacza je wianuszek turystów, ale niewiele wnoszą do ogólnej wiedzy o historii miasta. Na Schodach Hiszpańskich przysiadłem tylko na chwilę, Fontannę de Trevi i otaczający ją głośny tłum ominąłem szerokim łukiem. Piazza Navona odwiedziłem dwukrotnie, za drugim razem pobłądziłem w plątaninie sąsiadujących uliczek. Co przykrością żadną nie było, bo uliczki, pełne kawiarnianych ogródków, sklepików i kwietnych gazonów są urocze. Dwukrotnie odwiedziłem też Campo di Fiori – raz w porze dnia, kiedy wszystkie kioski i stragany były otwarte, drugi raz w sobotę wieczorem, kiedy zachodzące słońce muskało najwyższe fragmenty kamienic, w kawiarniach ulokowanych w okolicznych domach buzowało życie towarzyskie, a na środku placu, w cieniu pomnika Giordana Bruna uliczni muzycy wyposażeni w gitary i wzmacniacze grali „Money” – Pink Floydów. Podobało mi się to granie, wszak to muzyka mojej młodości. Dopiero później zauważyłem, jak znaczący był to tytuł. Bez pieniędzy – bez płynącego latami do Rzymu szerokiego strumienia wszelkich danin, opłat, kontrybucji i podatków – Rzym wyglądałby jak jakiekolwiek inne duże miasto europejskie. Ale Rzym nominalnie i praktycznie był stolicą cywilizowanego świata, ślady niewyobrażalnego bogactwa wciąż tam widać a po latach nie jest ważne, w jaki sposób to bogactwo zostało zdobyte. Czy się to komu podoba, czy nie, wielka sztuka powstaje na zgliszczach.  Zachwyty jednych okupione są cierpieniami setek innych.  Historii nie można zaprzeczyć – można natomiast podziwiać dzieła, które swoje powstanie zawdzięczają takim lub innym okolicznościom. Dlatego, odłożywszy rozterki moralne poszedłem zwiedzać barokowy Pałac Barberinich, jeden z wielu pałaców dostępnych publiczności.  Obecnie mieści się w nim państwowe muzeum sztuki dawnej.  Wśród obrazów znajdujemy jedno z religijnych dzieł Filippo Lippiego, portret Henryka VIII – pędzla  Holbeina oraz „Judytę odcinającą głowę Holofernesowi”  – Caravaggia. Godny obejrzenia jest sufit w sali balowej namalowany przez Pietro Cortonę.

fullsizeoutput_243e

Jak na standardy rzymskie, wnętrze pałacu jest dość skromne, daleko mu do przepychu willi Borghese albo Palazzo Farnese. Został zbudowany w XVII wieku pod kierunkiem czołowych architektów rzymskich (Carlo Maderno, Francesco Boromini, Bernini). Jego fundatorem był papież Urban VIII (Maffeo Barberini), który wcześniej odkupił parcelę od kardynała Sforzy. To ten sam papież, który brązowe dekoracje zdarte ze ścian Panteonu kazał przetopić na kolumny baldachimu do Bazyliki św. Piotra. Jego pontyfikat trwał 21 lat, Urban VIII miał sporo czasu, żeby zlecać rozbudowy i przebudowy kolejnych kościołów, zamawiać kolejne dzieła sztuki u swoich ulubionych artystów a przede wszystkim, żeby nadawać kościelne i świeckie tytuły członkom swojej rodziny. Trzech Barberinich zostało kardynałami, jeden otrzymał tytuł księcia Palestriny i dowódcy gwardii papieskiej. Stanowiska wiązały się oczywiście z potężnymi pieniędzmi, które naturalną drogą przepłynęły ze skarbca papieskiego do prywatnych funduszy nowej dynastii. Po śmierci Urbana VIII długi papiestwa były tak wielkie, że bracia i siostrzeńcy Barberini przed gniewem kolejnego papieża musieli chronić się we Francji. Ich posiadłości zostały zarekwirowane.

To zaledwie jeden epizod z bogatej (mimo cyklicznie pustoszonego skarbca) historii papiestwa, którego losy nierozerwalnie wiążą się z istnieniem możnych rodów rzymskich i powstawaniem kolejnych fortun, pałaców, manufaktur i wiejskich posiadłości. To nie przypadek, że nazwy najwspanialszych rzymskich pałaców mieszczących kolekcje dzieł sztuki są nazwiskami potężnych rzymskich rodów. Lecz nie ma wśród nich chyba takiego rodu, który nie wydałby przynajmniej jednego papieża. Wystarczy wymienić: Medici, della Rovere, Farnese, Doria-Pamhili, Aldobrandini, Barberini, Collona, Orsini, Borghese, Carafa, Sforza, Chigi…

W wiekach średnich wielkie rody aspirujące do przejęcia władzy w Rzymie walczyły ze sobą zbrojnie. Jeśli nie czyniły tego w otwartej bitwie, to za pomocą sztyletu, trucizny lub garoty. Bywało, że upokorzeni kardynałowie chcący pokonać urzędującego papieża, szukali zbrojnego wsparcia u monarchów państw sąsiednich. (della Rovere versus Borgia) W tym świetle zrozumiałe wydaje się utrzymywanie przez papieży osobistej gwardii oraz dbałość o fortyfikacje, tajne przejścia i zapasowe siedziby.

Przez całe średniowiecze i renesans Rzym był areną krwawych walk o władzę, w użyciu była trucizna, zbrojne najazdy, szukanie schronienia u obcych monarchów, zajmowanie posiadłości i równanie ich z ziemią. Wojny rodowe Colonnów i Orsinich przeszły do legendy a wyczyny papieża Borgii i jego synów stały się synonimem papieskiej rozwiązłości, okrucieństwa i bezwzględności. W wiekach późniejszych, kiedy prądy oświeceniowe kazały wyrzec się przemocy, chętniej korzystano z przekupstwa, handlu stanowiskami, oszustwa i szantażu. Zamiast zbrojnych najazdów, zaczęto stosować koligacje małżeńskie pozwalające na łączenie fortun. Różnie z tym jednak bywało. W przewodniku noszącym tytuł „Rzym i jego czarna arystokracja” Wojciech Ponikiewski przytacza następującą historię:

Cenci są bohaterami jednego z najsłynniejszych zabójstw w dziejach miasta. W XVI w. Francesco Cenci tyranizuje swoje dzieci, które postanawiają mu się odpłacić. Bezpośrednią przyczyną ich zemsty jest uwięzienie przez niego pięknej córki Beatrice, która poślubić miała bogatego i wpływowego księcia Colonnę. Legenda mówi, że ojciec przez lata ją wykorzystywał i był o nią po prostu zazdrosny. Pewnej wrześniowej nocy, kiedy Francesco przybywa na wieżę do Beatrice, jej bracia mordują go a ciało zrzucają z balkonu, chcąc upozorować wypadek. Morderstwo wychodzi na jaw, podczas długiego procesu, także wiadomości o okrucieństwach , które miały miejsce w rodzinie. Opinia publiczna szybko staje po stronie Beatrice i jej braci. Jednak papież Klemens VIII z rodziny Aldobrandini uznaje, że ojcobójstwo musi zostać przykładnie ukarane. Bracia i Beatrice zostają skazani. Aldobrandini natomiast w niejasnych okolicznościach przejmują ogromną część bogactw rodu Cencich.

Im więcej kilometrów przemierzałem, im więcej znakomitych pamiątek historii oglądałem, tym mocniejsze miałem poczucie, że „jeszcze mnóstwo zostało do obejrzenia.” Banał, prawda? Rzym ze swoją historią i nasyceniem zabytkami nie jest miastem, które ktokolwiek jest w stanie „ogarnąć” w ciagu kilkudniowego pobytu. Mając więc świadomość daremności wysiłków, tym łatwiej podjąłem decyzję, żeby porzucić zaliczanie kolejnych Historycznych Monumentów (o monstrualnym kiczu w postaci monumentu Wiktora Emanuela II nie wspomnę) i udać się na Zatybrze, (Trastevere) zachwalane w przewodnikach jako oaza spokoju i małomiasteczkowego uroku. Idąc tam skorzystałem z kolejnego zabytku – mostu Ponte Sisto ufundowanego przez papieża Sykstusa IV.

 

Najważniejszym zabytkiem dzielnicy Zatybrze jest pochodząca z wczesnego średniowiecza Bazylika Santa Maria di Trastevere. Kiedy tam byłem, trwała renowacja i większą część zabytkowej fasady zakrywały rusztowania. Ale na potrzeby bloga zdobyłem zdjęcie wykonane wcześniej. Widać, w jak marnym stanie są freski, jak mocno wyblakły kolory wypalone słońcem. Poniżej fragment wnętrza z ołtarzem, kasetonowym sufitem i XIII-wieczną mozaiką w apsydzie.


Dzielnica Zatybrze  oddzielona rzeką od ścisłego, politycznego i religijnego centrum zachowała swój sielski, uwodzicielski charakter. Gwarne uliczki zapełnione ogródkami kawiarnianymi są prawdziwą mekką dla turystów złaknionych klimatu swojskości i beztroski. Dla porządku dodać trzeba, że w licznych restauracjach i kawiarniach turyści nie są głównymi gośćmi. Kiedy dwu- albo trzykrotnie zatrzymywałem się na kawę i obiad, łatwo przekonywałem się, że przy stolikach większością nadal są miejscowi. Dobrze mi było na Zatybrzu.

Shadow w cieniu

22 lutego 2014

Tymczasową pracownię zrobiłem sobie w garażu. Podłogę i regały przykryłem podwójną warstwą folii, na środku ustawiłem stół, obok wielką lampę i skrzynki na narzędzia. Dopiero wtedy zabrałem się za rozbiórkę kominka z salonu. Samo palenisko było jeszcze w dobrym stanie, ale stuletnie marmurowe okładziny zaczynały się kruszyć i odpadać od ściany. Kolejno poprzenosiłem okopcone elementy do garażu dzieląc je na te, które nadają się do powtórnego użycia oraz na te, które trzeba zastąpić nowymi. We wszystkich czynnościach towarzyszył mi Shadow.

Czarny pies jakkolwiek ufny w stosunku do innych, do mnie przywiązał się szczególnie mocno. Niemały w tym udział miały kawałki wędzonej ryby lub surowego mięsa rzucane wprost do psiego pyska. Kiedy kręciłem się po obejściu państwa Courtney, Shadow chodził za mną jak cień. Gospodarze dziwili się trochę tej zażyłości, ale nie protestowali.

Lubiłem jego towarzystwo, intrygował mnie swoją godnością. Jeżeli rację miał Miłosz domyślając się istnienia “esencji psiości”, to Shadow jako przedstawiciel rasy labrador miał tej esencji bardzo dużo. Był od niej aż czarny.

A ja byłem biały: szorowałem krawędzie marmurowych bloków za pomocą specjalnej korundowej kostki, od czasu do czasu wygładzałem je suchą ściereczką i szorowałem znowu. Czasem używałem szlifierki elektrycznej i wtedy drobny pył wypełniał cały garaż, osiadał na moim ubraniu i twarzy. Tak musiał wyglądać Michał Anioł, kiedy rzeźbił swojego Bachusa, Davida, Pietę, Mojżesza i inne figury z mitologii greckiej, rzymskiej i żydowskiej. Biały jak młynarz.

Shadow przyglądał mi się badawczo. Leżał w progu garażu i cierpliwie czekał na moment, gdy zdejmę lateksowe rękawiczki i go pogłaszczę. Na wszelki wypadek, żeby sobie nie poszedł, zagadałem do niego.

Czy wiesz, że Michał Anioł był geniuszem?

Odpowiedzią było uniesienie głowy i wyprostowanie uszu. Było oczywiste, że pies nigdy wcześniej nie słyszał o geniuszach ani o wytworach kultury. Ani o estetyce.

No co tak patrzysz? Ludzie są istotami nieco bardziej skomplikowanymi, mają inne potrzeby, chcą na przykład mieć w salonie ładny kominek, żeby było na czym ustawiać bibeloty. O bibelotach też nie słyszałeś? No cóż, człowieczeństwo różni się mocno od psiości.

Gdybym zamiast szlifierki nastawił płytę z koncertem fortepianowym Czajkowskiego natychmiast zacząłbyś wyć do rododendronów na skarpie. A mnie, gdy słucham początkowych akordów, za każdym razem ciarki przechodzą po plecach. Czuje się tak, jak ty byś się poczuł na widok miski pełnej pasztetówki.

Po ostatnich słowach Shadow uniósł łeb jeszcze wyżej i zrobił minę, jakby miał przemówić. W ostatnim momencie zrezygnował i nie przestając się we mnie wpatrywać położył kształtną głowę na przednich łapach.

W świecie zwierząt nie ma muzyki, nie ma doznań estetycznych i filozoficznych systemów. Nie ma geniuszy i herosów. Nie ma też kłamców i wyrachowanych zbrodniarzy – tutaj macie przewagę nad nami.

Ale zauważ piesku, gdyby ludzie nie byli ani próżni ani zachłanni, nadal siedzieliby w jaskiniach, jedli półsurowe mięso, grzali brudne stopy przy ognisku i iskali wszy ze skołtunionych głów.

A jednak ruszyli z tych jaskini i szałasów, chyba w tym samym czasie kiedy udomowili psa. Nie pytaj, co ich stamtąd wypędziło. Czy chęć dominacji, próżność czy potrzeba ładu i piękna. Cokolwiek to było, spowodowało rozwój gatunku i postęp cywilizacyjny. Żeby przeżyć i płodzić potomstwo wcale nie musieli rysować tych rogatych bawołów na skalnych ścianach. Nie musieli wplatać piór we włosy, nakłuwać sobie uszu, wieszać korali i rozmazywać roślinnego soku w geometryczne wzory. Wystarczyłoby, żeby udoskonalili radło i naostrzyli narzędzia do ścinania roślin i patroszenia zwierząt. A jednak zaczęli się stroić, budować domy, wynaleźli koło, wyprawiali się nie tylko po mięso ale po bursztyn, jedwab i barwniki. Grali na bębnach i piszczałkach, dłubali rylcem w glinie, malowali na skórze, kamieniu i na pergaminie. Objawili się pierwsi artyści. To wtedy zaczęło się wydobywanie złota i jaspisu, ozdabianie, dekorowanie i upiększanie. Powstanie sztuki to chyba najwspanialsze, co ludzkości mogło się przytrafić.

Nie podchodź tutaj, leż! Wytrzymaj tam jeszcze trochę, zaraz przyjdzie twoja pani zawołać mnie na kawę, wtedy otrzepię się z pyłu i cię pogłaskam, dobrze?

Barbarzyński świat potrzebował sztuki, do końca nie wiadomo dlaczego. Po co Wikingom były ozdoby ze złota formowane w misterne zawijasy? Postęp techniczny wynikał głównie z wymyślania nowych narzędzi do zabijania. Sztuka przez długie wieki służyła indoktrynacji czyli masowemu praniu mózgów. Ale to nic, najważniejsze, że ocalała do naszych czasów. Miło popatrzeć na zabytki, rozdziawić buzię w zachwycie nad kunsztem snycerzy, malarzy i złotników, którzy mając tak prymitywne narzędzia i ograniczoną wiedzę dokonywali prawdziwych cudów, aby tworzyć arcydzieła i zadowolić swojego pana.

Wiedz, że za każdy detal w zamku z mostem zwodzonym, setką komnat i stajniami artystom i budowniczym płacił jakiś bogacz, który najpierw złupił swoich poddanych. Za kościoły z dzwonnicami, dębowe ołtarze i złocone lichtarze płaciła armia bosonogich chłopów oddających klerowi dziesięcinę albo pracująca niewolniczo w klasztorach. Myślę, że twoje pieskie życie jest o sto razy lepsze od życia milionów nieszczęśników wegetujących w cieniu książęcego zamku, opactwa lub strzelistej katedry. Sztuka, a może cała cywilizacja, jest jak nenufar: widzimy tylko piękny kwiat, ale jego korzenie zanurzone są w gnijących szczątkach.

Obracając kamienną płytę na drugą stronę zerkałem na Shadowa. Nadal tkwił na swoim posterunku, trochę znudzony, ożywiał się tylko wtedy, gdy do niego mówiłem.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że bez bogaczy sztuka by nie powstała. Dzięki ich zachciankom, artyści mogli pokazać siłę swojego talentu, zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. Szkoda tylko, że tak niewiele z tego wynikło. Na życzenie bogaczy namalowano tysiące a może miliony scen ukazujących dobro, szlachetność i tuzin innych cech z najwyższej etycznej półki. Jakiś bohater ginął w obronie ideałów, ktoś oddawał płaszcz biedakowi, kobiety o anielskich twarzach tuliły dzieci do piersi i tak dalej. Sądzisz, że posiadacze tych malunkówe, kiedy się już napatrzyli, stawali się szlachetniejsi i zdolni do współczucia? A skądże.

Papież Juliusz II, inicjator krwawych wojen, chciwiec i despota, był pospolitym skurwysynem, ale to jego megalomanii ludzkość zawdzięcza malowidła na suficie Kaplicy Sykstyńskiej oraz posąg Mojżesza. Przy rzeźbieniu takiego kolosa musiało się dopiero kurzyć, nie tak jak tu przy kominkowych kostkach. I wiesz co Michał Anioł powiedział po skończeniu dzieła, kiedy już ostatnia rysa na obliczu rogatego proroka została wypolerowana? Powiedział mu: “A teraz przemów!” Ale Mojżesz nie przemówił. Tylko patrzył z głębin swojego tajemniczego jestestwa, tak jak ty teraz. Choć niezupełnie tak samo, bo Mojżesz nie machał ogonem i nie prostował uszu.

A co w tej historii jest najlepszego? Geniusz! Michał Anioł wielokrotnie upokorzony przez Juliusza, zmuszany przez niego do nadludzkiej pracy, zostawił po sobie dzieło tak wielkie, że nawet szkolne dzieci wiedzą, że największym rzeźbiarzem pozostaje Michał Anioł. Tymczasem imię dziadygi w papieskiej koronie pamiętają najwyżej badacze kryminalnej historii kościoła rzymskiego.
Caroline pewnie już nastawiła czajnik, za parę minut przyjdzie zaprosić mnie na herbatę. Teraz podśpiewuje jakąś arię, albo rozmawia z rudzikiem dziobiącym okruszki na parapecie. Lub po raz setny tłumaczy kotu, żeby nie obgryzał sukulentów i paprotek. Uparła się, żeby wygłaszać kotu dydaktyczne pogadanki, chociaż wie, że kot niczego nie pojmie. Dziwna kobieta, prawda piesku?

Przekładam bloki kamienne, jedne oczyszczam szmatką nasączoną impregnatem, inne układam na roboczym stole, przykładam miarkę, rysuję ołówkiem linie, po których poprowadzę ostrze szlifierki.

A teraz odsuń się, bo będzie sie strasznie kurzyć, idź o tam, pod krzaczek. No zobacz, trzymam szlifierkę w rękach, zaraz będzie hałas. No idź…

Hałas też człowiek ucywilizował: ilu ludwisarzy, lutników, bębniarzy i innych majstrów dostało zatrudnienie tylko dlatego, że jakiś kapryśny książę lub biskup chciał by jego uszy pieściły dźwięki porywiste jak wiatr lub łagodne jak syreni śpiew. Nie zapominaj o kompozytorach. Na przykład Beethoven. Trzeci koncert fortepianowy zagrał po raz pierwszy publicznie, nie mając jeszcze wszystkich nut zapisanych na partyturze. Zamiast nich porobił sobie tylko jakieś szkice i tak grał z wyobraźni i zebrał wielkie brawa, których zresztą nie słyszał. O, Beethoven to był geniusz największy. Nie dlatego, że komponował utraciwszy słuch. On pchnął muzykę o sto lat do przodu, pokazał ludzkości, że zdolna jest do tworzenia wielkiej muzyki. Bo ludzkość nie od razu wiedziała, jaka jest zdolna, musiała się o tym rok po roku, wiek po wieku przekonywać.

Rozmawiasz z psem po polsku? – w drzwiach stanęła gospodyni lustrując spoza chmury pyłu postępy mojej pracy.

Uczę go słówek.

Ho, ho! Natasza czasem odzywa się do niego po mołdawsku, a mój wnuk wydaje mu komendy po niemiecku. Jak tak dalej pójdzie, Shadow będzie znał więcej języków niż ja!
Shadow, słusznie przekonany, że o nim mowa, dawał zwykłe oznaki radości merdając ogonem. Patrzył to na nią, to na mnie, sprawdzając czy cieszymy się razem z nim.

Shadow, bądź miłym pieskiem, zaproś naszego majstra na kawę. Właśnie zaparzyliśmy.
Caroline zwróciła się bezpośrednio do mnie: przyjdź od razu, zanim Philip zje wszystkie ciastka.

* * *

Wróciłem z jadalni i korzystając z tego, że mam czyste ręce, przykucnąłem przy czekającym psie i pogłaskałem go po lśniącej sierści. Shadow wydawał się jakiś nieswój. Co ci jest, Szadołku? Coś taki poważny? Może przestraszyła cię sarna wyskakująca z krzaków? Mogłeś na nią szczeknąć. Ty nigdy nie szczekasz. I nic nie mówisz. Jesteś najbardziej przemądrzałym niemową jakiego znam.

Wszedłem do garażu i zabrałem się do pracy. Z krawędzi płyt usuwałem brud i resztki starych spoin dbając, żeby nie zarysować dłutem wypolerowanych płaszczyzn.

O czym ci ostatnio mówiłem? A, o tym, że genialni artyści wytyczają drogę swoim następcom. Podobnie myśliciele, filozofowie i prorocy. Tylko, że oni nie zostawiają po sobie żadnych przedmiotów, tylko idee i systemy filozoficzne. Następni myśliciele dokładają swoje pomysły na to jak zbudowany jest świat i tak rośnie warstwowo ten cały filozoficzny galimatias. Dziedzictwo kulturowe czyli inaczej mówiąc wytwory ludzkiej wyobraźni. W większości ciekawe, nawet fascynujące, ale nie do tego stopnia, żeby traktować je jak fetysz, żeby przed nim padać plackiem. Niestety większość ludzi pojęcia zaczerpnięte z przekazów kulturowych traktuje jak rzecz ostateczną.

Dasz wiarę piesku, że są ludzie, którzy czczą wytwory własnej wyobraźni? No tak! Latami trenują bojaźń i drżenie przed zmyślonymi duchami, bo grupa cwaniaków wmówiła im, że rozmowa z duchami jest najwyższą, kurwa, formą człowieczeństwa. A przecież nie ma jednej miary na człowieczeństwo, ani wzornika wzniosłości. Nie wiem, czy od religijnego opętania nie lepsze jest przemawianie do rudzika na parapecie albo śpiewanie operowych arii sukulentom i paprotkom.

Tak, w ludzkim świecie jest mnóstwo szaleństwa i wzajemnej wrogości. Nie masz nam czego specjalnie zazdrościć. Bądź sobie tym czworonogiem. A wiesz co jest najgorsze? Że cywilizacji nie można zanegować bez popadania w śmieszność. Nie możemy być na powrót dzicy, choćbyśmy nie wiem jak się starali. Rodzimy się i umieramy w cywilizacji.

Od ciągłego mówienia kamienny pył zaczynał zgrzytać mi w zębach. Chodź Szadołku, przejdziemy się na spacer, popatrzymy na ogród, niech nas wiatr owieje. Wszystko już wyczyszczone i przycięte na wymiar, jutro będziemy dopasowywać i składać w całość. Niech kurz w garażu opadnie, mniej się naniesie do salonu.

Ruszyłem przodem, po drodze nachyliłem się nad ogrodniczym wiaderkiem z deszczówką, umyłem twarz i ręce, pies dreptał za mną, ale bez entuzjazmu. Nadal miałem wrażenie, że coś go trapi. Wiedziałem, że nie była to żadna fizyczna dolegliwość. Sierść mu błyszczała, ogon miał uniesiony na zwykłą wysokość, nos zimny. Był to raczej problem natury psychicznej, a nawet intelektualnej. Ten ostatni domysł wymaga pewnej brawury, ale kto udowodni, że w kształtnej głowie czarnego labradora nie zachodzą głęboko skrywane procesy myślowe?

Przeszedłem przez podwórze, minąłem samochody i wszedłem w gęstwinę, tam gdzie dziki ogród zmieniał sie w regularny las z paprociami, omszałymi konarami, jelenimi ścieżkami, szczątkami rozszarpanych ptaków i głazami wystającymi spod listowia. Zatrzymałem się pod rozłożystym klonem, który o tej porze roku jarzył się pożółkłymi liśćmi jak gigantyczny lampion, rozpiąłem rozporek, żeby sobie ulżyć po dwóch kawach. Spojrzałem na Shadowa, który nawet tu mnie nie odstępował. Stał czarny i lśniący naprzeciw mnie ubielonego marmurowym pyłem. W jego oczach wyczułem zniecierpliwienie, a nawet pewną złość, że oczywistego pytania nie może zadać głośno.

Ach, o to ci chodzi? Pytasz, dlaczego mając do dyspozycji cztery łazienki w domu państwa Courtney przychodzę pod drzewo?

Błysk w oczkach i machnięcie ogonem wystarczyły za potwierdzenie domysłów.

Tobie pierwszemu to powiem: sikając tutaj czuję się całkowicie wolny, a zawsze chciałem być wolny. Ten ciepły strumień wzmacnia mój związek z przyrodą, może nawet z utraconą zwierzęcością. Sikanie z dala od porcelanowych muszli to nie żaden kaprys, to obrona konieczna. Przed czym? Przed wynaturzeniem, czyli zapomnieniem, skąd się wziąłem. Trawa, las i moczolubne krzaczki to moje środowisko, dopóki je mam pod stopami i mogę sikać z dala od ludzkich oczu – wiem, że życie ma sens. Dzięki tej banalnej czynności – mówiłem zapinając guzik spodni – utrzymuję równowagę między kulturą a naturą. Nie chcę się wyrzec dzikości, bo ona we mnie tkwi. Gdybym się wyrzekł i uznał wyższość kultury, pewnie bym cię nawet nie głaskał za uszami, nie rzucał ci patyka do aportowania i nie przywoził łososia w szeleszczących torebkach. Wiem, zabrzmi to okrutnie, ale prawdopodobnie uznałbym, że twoje marne psie życie toczy się w cieniu naszej wspaniałej cywilizacji. O, niech mnie złocisty klon chroni przed takim mniemaniem. Chodź Shadow.

Michał Anioł Buonarroti

18 lutego 2014

Dokładnie dziś przypada 450 rocznica śmierci Michała Anioła – artysty, którego imię wielokrotnie przywoływałem na tym blogu i którego dzieła zdarzało mi się oglądać. Nigdy dotąd nie poświęciłem mu osobnego wpisu, a to z tego prostego powodu, że biografia Buonarrotiego jest tak fascynująca, a twórczość tak bogata i ważna dla rozwoju sztuki w ogóle – że próba pomieszczenia w blogowym tekście choćby najważniejszych dokonań genialnego Florentyńczyka skazana jest na porażkę. Jednak z drugiej strony, podziw dla jego talentu, waga osiągnięć w kontekście rozwoju kultury oraz fascynacja osobowością tytana pracy każą mi wystawić się na śmieszność i kilka zdań o Michale Aniele napisać.

Gdzieś z tyłu głowy czai się niepewność, czy w epoce tak łatwego dostępu do informacji oraz kilkadziesiąt lat po wydaniu znakomitej książki Irvinga Stone’a „Udręka i Ekstaza” pozostało jeszcze coś, o czym czytelnicy nie wiedzą? Prawdopodobnie wiedzą wszystko, dlatego już bez przeszkód mogę przystąpić do wyrażenia swojego banalnego zachwytu.

Od razu zastrzegam, że nie wszystko co pozostawił po sobie MAB podoba mi się w równym stopniu. Postaci z Kaplicy Sykstyńskiej (znane mi jedynie z reprodukcji) budzą mieszane uczucia choćby przez to, że malując kobiety Michał Anioł korzystał z męskich modeli. W rezultacie mitologiczna Ewa i jej siostry przypominają umięśnione NRDowskie pływaczki karmione męskimi hormonami i mięsem z nutrii. O wiele przyjemniejsza dla oka jest postać Madonny z Tonda Donich (w Uffizi) albo zwiewne postaci z niedokończonego obrazu „Złożenie do grobu” (NG Londyn). Niedościgłym wzorem subtelności jest natomiast twarz i figura słynnej Piety watykańskiej, którą Buonarroti wyrzeźbił mając 25 lat. Równie delikatna jest Madonna z Brugii, o której miałem okazję pisać.

Prawdą jest, że Michał Anioł najchętniej malował i rzeźbił nagich mężczyzn, nie wyłączając ukrzyżowanego Jezusa. Nie wynikało to wyłącznie z chęci popisania się znajomością anatomii, nie było też prowokacją. Nagość jako stan naturalny służyła Buonarrotiemu do wyrażenia prawdy o człowieku, który jest jednocześnie bezbronny i zuchwały, gotowy na wyzwania. Wyzwań i niebezpieczeństw w czasach renesansu nie brakowało. Zadziwiający – choć nie tak mocno jak jego umiejętności i hart ducha – jest fakt, że Michał Anioł dożył 89 lat. Niemal do końca pracował – ostatnią, niedokończoną rzeźbą jest Pieta florencka znajdująca się w tamtejszym Muzeum Katedralnym.

Rzeźba była jego prawdziwą pasją, już w młodości uznał wyższość tej dyscypliny nad malarstwem, któremu zarzucał iluzoryczność, udawanie czegoś, czym nie jest. Rzeźba w mniemaniu Michała Anioła jest prawdziwsza, dlatego swoje artystyczne spełnienie widział jedynie w mozolnej obróbce kamienia. Podczas pracy nad posągiem Davida, którego ze względu na wielkość nazywano Gigantem, artysta całymi dniami nie schodził z rusztowania. Nie chciał tracić czasu. Zdarzało mu się nawet spać w ubraniu na deskach, aby po obudzeniu od razu przystąpić do pracy. W zimowe dni owijał sobie nogi zwierzęcymi skórami, w nocy palił pochodnie w warsztacie – pasja tworzenia była zbyt silna, żeby poddawać się warunkom pogodowym. Poświęcenie i chorobliwa niemal obsesja zaowocowały tym, że po niespełna dwóch latach wysiłków z bloku marmuru wyłoniła się postać subtelna i przepełniona mocą. Prawdziwy okaz ludzkiego piękna, idealny symbol dumnej i niepodległej Florencji wkraczającej w wiek szesnasty.

Giorgio Vasari opisał sposób, w jaki transportowano gotowy posąg: za pomocą sznurów ułożono Davida na platformie z desek, która potem niby mały pociąg napędzany siłą mięśni czterdziestu robotników sunął z pracowni usytuowanej pod murami katedry na Plac Signorii. Trwało to podobno cztery dni.

Kilka lat wcześniej (1499) spod dłuta Buonarrotiego wyszła Pieta – arcydzieło, którego doskonałości ani on sam ani nikt z następców nie zdołał przebić. Młody artysta zazdrosny o swoją sławę na wszelki wypadek wykuł nazwisko Buonarroti na szarfie zawieszonej na ramieniu Madonny. Później ta sława na równi z jego własną chciwością przysporzy mu kłopotów. Przez wiele lat krnąbrny, trudny w obyciu i nie lubiany przez otoczenie artysta pracował dla kolejnych papieży. Oni płacili najlepiej, ale mieli wymagania tak wysokie jak mniemanie o sobie samych.
Michał Anioł zaspokajał ambicje pięciu kolejnych władców państwa kościelnego. Najbardziej męcząca, ale jednocześnie owocna okazała się jego praca dla Juliusza II. Znamienny i dość dobrze opisany jest fakt, że Michał Anioł, który chciał poświęcić się wyłącznie rzeźbie, został przez porywczego Juliusza zmuszony do malowania. Zadanie obejmowało namalowanie scen ze Starego Testamentu na suficie Kaplicy Sykstyńskiej. Wcześniej ten sam papież zamówił u Michała Anioła gigantyczny nagrobek kuty w marmurze – teraz kazał ten projekt zarzucić.
Niechciane zlecenie spadło na barki MAB w wyniku intrygi Bramantego, który podobnie jak Rafael i Leonardo nie znosił zarozumiałego rzeźbiarza, zatem przekonał Juliusza II, żeby właśnie Buonarrotiemu powierzyć niewdzięczną robotę. Robotę, która kosztowała Michała Anioła utratę zdrowia, zaniki pamięci i przejściową ślepotę, ale w ostateczności przyniosła mu podziw i sławę, o których Bramante do spółki z Rafaelem mogli tylko pomarzyć. Fenomen Michała Anioła – zdumiewający kolejnych badaczy sztuki – polegał na tym, że artysta tak oddany rzeźbie, nieprzejednany w ocenie malarstwa, które w jego mniemaniu „dobre jest dla starych dewotek i mnichów lub dla arystokratów niezdolnych do odczuwania prawdziwej harmonii”, zdobył się na kolosalny wysiłek twórczy i powtarzając jak refren „to nie jest moje powołanie” zostawił w Sykstynie arcydzieło.

Osobnik targany sprzecznościami, porywczy gbur i wrażliwy poeta, okazał się człowiekiem z żelaza. Warunki pracy przy pokrywaniu 10 arów sufitu tynkiem i farbą były niewyobrażalnie ciężkie, prawdopodobnie ktoś o mniejszej odporności nie przetrzymałby takich obciążeń. Michał Anioł zahartowany w ascezie, przetrzymał trudy malowania w pozycji leżącej. Zajęło mu to cztery lata, które uznawał za czas całkowicie zmarnowany. Po śmierci Juliusza pojechał do Florencji i wykonał rzeźby do kaplicy Medyceuszy, a po powrocie do Rzymu, kiedy po Leonie X nastał Klemens VII, MAB znowu musiał wspinać się na rusztowania, żeby przedstawić światu swoje, rewolucyjne jak na tamte czasy, wyobrażenie Sądu Ostatecznego.

Wreszcie przyszła pora na dokończenie nagrobka dla Juliusza. Zmęczony kaprysami najpierw papieża a potem jego spadkobierców Michał Anioł nazwał pracę przy monumencie „tragedią nagrobka”. Ostatecznie, po paru dekadach podejmowania i przerywania prac ukończył go w roku 1545. Nie osiadł na laurach, mimo podeszłego wieku przez kolejne kilkanaście lat oddawał się ulubionemu zajęciu czyli rzeźbie. Na życzenie kolejnego papieża („Władcy się zmieniają, ale jest tylko jeden Michał Anioł”) podjął się przeprojektowania rzymskiej bazyliki św. Piotra, nadając jej kształt jaki znamy obecnie.

Dlaczego dobrze się stało, że MAB przetrzymał wszystkie florenckie niewygody i męczarnie sykstyńskie? Ponieważ bez niego nie powstałby Mojżesz. Ponadnaturalnej wielkości posąg – realistyczne wyobrażenie starotestamentowego proroka – wszedł w skład nagrobnego monumentu Julisza II i znajduje się w kościele św. Piotra w okowach (San Pietro in Vinkoli) w Rzymie. Michał Anioł niczym czarnoksiężnik uwolnił z kamienia zażywnego starca o niezwykłej mocy, budzącego respekt i gotowego do działania. Być może przekazał Mojżeszowi trochę własnych cech.

Michał Anioł urodził się 6 marca 1475 roku – zmarł 18 lutego 1564 roku. Pochowany został w kościele Santa Croce we Florencji.
Więcej informacji biograficznych w Wikipedii

Hierarchia wartości Pawła III. Obrazy Tycjana

4 września 2011

Są dwa powody dla których sięgnąłem po postać papieża Pawła III: zaciekawiło mnie, dlaczego jako następca Klemensa VII nie chciał spełnić danych przez tamtego przyrzeczeń i odmówił królowi Francji praw do Parmy i Piacenzy. Zaintrygowały mnie też obrazy Tycjana przedstawiające papieża oraz jego wnuki. W jakich okolicznościach te dzieła powstawały i czy przyniosły Tycjanowi bogactwo porównywalne z fortuną Rafaela zdobytą dzięki Leonowi i Klemensowi? 15 lat pontyfikatu Pawła przypadło na okres, gdy twórczość mistrza Tycjana znajdowała się w rozkwicie a jego sława wykraczała daleko poza Wenecję. Nie powinno więc dziwić, że drogi tych osobistości się przecięły. Jednak historia ta jest dość szczególna a w jej zrozumieniu bardzo pomocne będą reprodukcje dzieł Tycjana, o którym od razu trzeba powiedzieć, że był znakomitym obserwatorem a jego umiejętność ukazania psychiki portretowanej osoby do dziś budzi podziw

Na tym portrecie Tycjan przedstawił nie dostojnego zwierzchnika Kościoła lecz ubranego w szaty papieskie człowieka. Nie jest to ani zgrzybiały starzec ani rozmodlony asceta. Z twarzy 77-letniego Pawła bije zdecydowanie i poczucie władzy, w oczach widać gotowość do działania. Pokaźna broda budzi szacunek choć przy tej brodzie można się zastanawiać, czy nie większy szacunek należy się malarzowi za umiejętność fotograficznego odmalowania trudnego szczegółu. Zresztą cały potrtet świadczy o talencie i doświadczeniu artysty. Tycjan malował go mając ponad 50 lat, wcześniej spod jego pędzla wyszło wiele portretów wybitnych osobistości, w tym cesarza Karola V.

Aleksander Farnese karierę kościelną rozpoczął w wieku 23 lat. Wcześniej co prawda zdobył wykształcenie prawnicze i miał zamiar zostać notariuszem, ale obrotna siostra Giulia, która była kochanką papieża Borgii utorowała bratu drogę do godności kardynalskiej. Kardynał Farnese zasłynął tym, że „religijną karierę traktował wyłącznie jako sposób na zdobycie bogactwa z niezliczonych parafii, biskupstw i opactw”. Znakomicie zadbał o majątki, tytuły i koligacje małżeńskie czwórki swoich dzieci. Przetrwał sześciu kolejnych papieży i rządy w Stolicy Piotrowej objął jako 66-letni starzec. Nie dokonał niczego wielkiego dla Kościoła. Podjął jakieś reformy, zwoływał Sobory i konsylia ale nie miały one większego wpływu na sytuację instytucji kościelnej obrosłej w rodzinne zależności, korupcję i inne grzechy. Protestanci szydzili, że papież sprząta stajnię Augiasza nie za pomocą twardej miotły lecz machając lisim ogonkiem. Na czas jego rządów przypadło pierwsze wydanie epokowego dzieła Kopernika, które astronom dedykował właśnie Pawłowi III. Nie wiadomo jaki był stosunek papieża do „Obrotów ciał niebieskich”, bo zdecydowanie bardziej zajmowały go obroty gotówką i dobrami ziemskimi. Po zapewnieniu dostatku dzieciom przyszedł czas na wnuki. Dla podkreślenia swojego przywiązania do wartości rodzinnych kazał się sportretować w towarzystwie wnuków.

Była w tym oczywista ostentacja, bo zgodnie z regułami Koscioła papież nie powinien mieć potomstwa. Trwała Reformacja i protestancka propaganda nie zostawiała na rzymskich hierarchach suchej nitki. Luter nazwał Pawła „epikurejską świnią”, ale to przecież nie zmieniło nic w zachowaniu papieża, który do spraw Kościoła miał „podejście praktyczne”. Nominacje kardynalskie wręczył trzem swoim wnukom, dwu potomkom kuzynów oraz najstarszemu synowi Pier Luigiemu. Najmłodszy z rodziny Farnese – Ranuccio miał 13 lat, gdy dziadek uczynił go kardynałem.

Wiadomo już, dlaczego ten papież tak brzydko obszedł się z królem francuskim. Parma miała przypaść komuś z rodziny i ten pomysł popierał cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, który był wrogiem Francji a z którym Paweł przez długi czas pozostawał w sojuszu (potem go zerwał). Najlepszym kandydatem do objęcia księstwa Parmy był wnuk Ottavio, który – jak pamiętamy z poprzedniego wpisu – musiał pojąć za żonę cesarską córkę Małgorzatę, wdowę po zasztyletowanym Aleksandrze Medicim.

Na obrazie Tycjana, widać jak Ottavio schyla się, by zgodnie z ówczesnymi wymogami pokłonić się trzykrotnie papieżowi i ucałować jego wysunięty but. Minę ma dość kwaśną, jego poza jest wręcz karykaturalna – Tycjan był mistrzem w ukazywaniu „mowy ciała” swoich modeli, więc umiejętnie podkreślił, że Ottavio „nie chce, ale musi” być pokornym wobec Ojca Świętego. Tajemniczo zachowuje się stojący za plecami papieża drugi wnuk, kardynał Aleksander. Zwrócony w kierunku malarza usiłuje skupić na sobie uwagę, jakby chciał zasugerować, że on w tej grupie jest najważniejszy i że interesy między dziadkiem a bratem są własciwie bez znaczenia, bo on niedługo przejmie ciepły tron po dziadku. Starcze ciało Pawła jest już przykurczone, policzki zapadnięte, ale żywe kupieckie oczy świadczą o wewnętrznej sile i determinacji. Trudno wyczytać z nich życzliwość, to raczej ciekawość, po co tym razem przyszedł Ottavio.

Ottavio prawdopodobnie przybył prosić o nadanie mu księstwa Parmy i Piacenzy. Dziadek papież byłby się zapewne zgodził, jednak musiał się liczyć ze zdaniem ojca Ottavia – Pier Luigiego, który zażądał tych włości dla siebie. Pier Luigi był typem spod ciemnej gwiazdy, na sumieniu miał morderstwa, gwałty na osobach obu płci oraz zbrojne najazdy na włoskie miasta i prowincje. Mimo otrzymanego w młodosci wykształcenia Pier Luigi wstąpił do armii, gdzie jego temperament i brak zasad moralnych znajdowały odpowiednie ujście. Służył jako najemnik w armii hiszpańskiej, która w 1527 roku spustoszyła Rzym, nie bacząc że wśród kardynałów – potencjalnych ofiar rzezi – jest także jego ojciec. Nie miał żadnych skrupułów – pod tym względem wyszedł daleko poza paradygmat swojej epoki, w której obowiązywało prawo silniejszego, a oszustwo zaliczano do cech pożądanych u skutecznego władcy. Niewykluczone, że takie nauki Pier Luigi pobrał od własnego ojca i niewykluczone, że świadom brutalności syna Paweł ze strachu zgodził się oddać mu Parmę. Zrobił to wbrew woli cesarza, który chętniej widziałby tam kogoś bardziej przewidywalnego.

Pier Luigi, któremu nigdy nie brakowało bogactw i zaszczytów objął władzę w Parmie w 1545 roku. Rządził tam niecałe dwa lata z właściwą sobie porywczością, nakładając na poddanych wysokie podatki i bezlitośnie karząc za przewinienia. Skończył marnie, bo zdesperowani notable, wspierani przez cesarskiego namiestnika zawiązali spisek przeciw tyranowi. Pier Luigi został zasztyletowany i powieszony na ramie okna własnego pałacu. Początkowo władzę po nim przejęli ludzie cesarza, ale po interwencji Pawła nowym księciem Parmy został Ottavio. Pokłony i całowanie papieskiego bucika opłaciły się.

Warto zwrócić uwagę, że na obrazie z wnukami papież nie ma prawej dłoni. Tycjan jej nawet nie naszkicował. Obraz pozostał niedokończony z banalnych powodów – papieżowi nagle przestało na nim zależeć i odprawiwszy artystę kazał schować płótno do piwnicy, gdzie przeleżało ponad sto lat.
Wcześniej Paweł bardzo nalegał na przyjazd Tycjana do Rzymu, bo próżność kazała mu zabiegać o portret rodzinny wykonany przez największego żyjącego mistrza. Tycjan, który nigdy wcześniej w Rzymie nie był, nie miał ochoty opuszczać rodzinnej Wenecji, choćby ze względu na wiek. Skusiła go obietnica kardynała Farnese, że w rewanżu za portrety rodziny papieskiej syn malarza, który był księdzem – dostanie się do bogatej parafii lub obejmie opactwo. Dla dobra potomka Tycjan poniósł trudy podróży, pozostawał w Rzymie przez kilka miesięcy lecz nigdy nie otrzymał wynagrodzenia. Syn natomiast trafił na jakąś zapadłą dziurę. Farnese go oszukali. Co zresztą nie wydaje się zaskakujące: patrząc na ten wybitny, choć niedokończony obraz, nie mamy wątpliwości: Tycjan, niezrównany znawca psychiki ludzkiej przedstawił tam trzech oszustów.

Klemens i katastrofa

25 sierpnia 2011

Po śmierci ascetycznego Adriana VI Rzym odetchnął z ulgą. Ożyła nadzieja na to że kolejny papież przywróci miastu jego blask, pozwoli żyć radośnie i beztrosko. Jednak wybór nowego papieża trwał zadziwiająco długo.
Kardynałowie podzieleni na frakcje i koterie przez dwa miesiące nie mogli dojść do porozumienia. Po wpadce z Adrianem cudzoziemców w ogóle nie brano pod uwagę – a mimo to niełatwo było o kandydata, który podobałby się wszystkim kardynałom i jednocześnie zyskał poparcie najważniejszych władców europejskich: Cesarza Karola V oraz królów Francji i Anglii. Po długotrwałych targach, przy pomocy łapówek i obietnic wyłoniono nowego zwierzchnika Kościoła. Został nim wieloletni doradca Leona X, człowiek o dużej kulturze osobistej i humanistycznym wykształceniu, zorientowany w bieżącej dyplomacji i administracji – kardynał Giulio Medici. Liczył zaledwie 25 lat kiedy jako Klemens VII zasiadł na tronie.

Klemens nie miał tak rozrywkowego usposobienia jak jego wuj. Nad hałaśliwe i tłumne widowiska przedkładał kameralne dysputy teologiczne i słuchanie muzyki. Prowadził życie w miarę wystawne – stosownie dla człowieka o jego pozycji, wydawał przyjęcia i uczty dla osób, na których mu zależało, bo tak nakazywała etykieta i względy dyplomatyczne. Z przyjemnością angażował się w kolejne projekty artystyczne i budowlane. Korzystał z usług Rafaela, Celliniego, Leonarda da Vinci i oczywiście Michała Anioła, któremu zlecił wykonanie nagrobków rodziny Medicich w kościele San Lorenzo we Florencji. Interesował się także nauką: zdołał zapoznać się z odkryciami Mikołaja Kopernika i dał zielone światło dla rozpowszechniania dzieła „O obrotach sfer niebieskich”.
Jego pontyfikat nie był jednak sielanką. Klemens nie miał szans, aby jak jego poprzednicy, kreować sytuację polityczną na półwyspie apenińskim i w Europie. Niewdzięczna rola tego papieża polegała ratowaniu kurczącego się majątku i autorytetu Kościoła. W przypadku terytoriów, trudno nawet mówić o ratowaniu – bezradny Klemens mógł tylko przyglądać się upadkowi papieskiego imperium. Jego rozwaga i talent dyplomatyczny nie na wiele się zdały. Czarne chmury zbierały się nad Rzymem, a Klemens musiał wypić piwo nawarzone przez poprzedników.

Łatwo uznać, że Klemens miał pecha, że jego pontyfikat przypadł na niefortunny czas w historii Europy. Ale nie można zapomnieć, iż wiele z wydarzeń, którym on musiał stawić czoła, swoją pierwotną przyczynę miało w zaborczej i obłudnej polityce Watykanu prowadzonej przez wieki. Właśnie niezgoda na obłudę powodowała Lutrem kiedy wystąpił przeciw Kościołowi. Jako młody zakonnik augustiański Luter odwiedził Rzym i po tym co zobaczył, miał powiedzieć: „Również i wynaturzenie może przybrać formę doskonałą”

Po powrocie do Wittenbergi Luter wspinał się po szczeblach kariery akademickiej – wcześniej zdobywał wykształcenie prawnicze, uczył się również retoryki. Wściekły na praktyki watykańskich sprzedawców odpustów, którzy przy pomocy gróźb i straszenia piekłem wymuszali datki od ludności niemieckiej, Luter w 1517 roku sformułował słynne 95 tez. (Ale nie przybił ich na drzwiach katedry, to tylko legenda)
Stojąc na gruncie teologicznym Luter wykazywał, że Bóg nie jest istotą chciwą na pieniądze i że osobiste zbawienie nie zależy od jednorazowego datku, lecz od uczynków całego życia. Ktoś kto obiecuje odpust za pieniądze dopuszcza się nadużycia. Sprzedaje puste kupony – wmawiając kupującym, że nabyli przepustkę do raju.

Luter twierdził, że nie szukał konfrontacji z Kościołem, a wystąpił przeciw niemu powodowany wyłącznie troską o zbawienie dusz braci Chrześcijan. Jednak z niemiecką skrupulatnością wyliczał błędy Kościoła, piętnował jego nadużycia, podważał doktryny wiary. Papież nie mógł ani przekonać Lutra, by zaprzestał szkalowania, ani nie mógł zaprowadzić postulowanych zmian, bo tego się nie dało zrobić szybko, z dnia na dzień. Poza tym potrzebował pieniędzy, więc nie mógł wycofać się ze sprzedaży odpustowych kuponów.
Każdy robił swoje, z tym że Lutrowi poszło lepiej: dzięki wynalazkowi druku jego rewolucyjne nauki w krótkim czasie zyskały popularność i stały się podstawą religii protestanckiej całkowicie zrywającej z papiestwem. Sam Luter po dwóch latach bezowocnych napominań i próśb o wycofanie zarzutów pod adresem władzy papieskiej został ogłoszony heretykiem. Jednak nie wpadł w ręce inkwizytorów, bo chronili go niemieccy książęta. W Niemczech nauki Lutra padły na podatny grunt. Neofici protestanccy przedstawiali Rzym jako siedlisko zła a papieża nazwano Antychrystem. Propaganda odnosiła skutek: Reformacja rozszerzała się błyskawicznie także poza granice Cesarstwa. Nauki Marcina Lutra przetłumaczono na angielski, francuski i inne języki narodowe. Kolejny rozłam Chrześcijaństwa stał się faktem.

Okazuje się, że tak Leonowi jak jego doradcy Giulio Mediciemu zabrakło wyobraźni. Odsuwając Lutra poza wspólnotę kościelną, nie spodziewali się, że w ciągu kilku lat sytuacja polityczna na tyle zacznie sprzyjać przeciwnikom papiestwa, że dojdzie do największej katastrofy w dziejach Rzymu.

W ciągu kolejnych lat autorytet Kościoła rzymskiego ulegał postępującej erozji. Antypapieskie nastroje dominowały na północy Europy. Nie pomagała działalność inkwizytorów i katolickich arystokratów. Klemens szukając rozwiązań na drodze tradycyjnych aliansów i gry na dwa fronty przypuszczalnie nie zdawał sobie sprawy, że katastrofa wisi na włosku.

Niechętny rosnącej potęgi Świętego Cesarstwa Rzymskiego, na którego czele stał władca Hiszpanii cesarz Karol V – Klemens próbował ograniczyć jego wpływy sprzymierzając się z Francją. Doszło do wojny między dwoma potęgami, którą toczono na terytorium Italii. Ale wojna nie przyniosła zmian w układzie sił, przysporzyła tylko wrogów papieżowi (kardynał Colonna) i spowodowała zamęt, z którego skorzystał Georg von Frundsberg, przywódca niemieckiej armii złożonej w większości z nowo nawróconych Luteran. Armia ta przekroczyła Alpy i ruszyła na Rzym. Żołnierze niesieni neoficką gorliwością mieli nadzieję rzucić się Antychrystowi do gardła a przy okazji wynieść z bogatego miasta wielkie łupy. Do krucjaty przyłączyli się maruderzy hiszpańscy pozbawieni żołdu oraz najemne oddziały kardynała Colonny liczącego na przejęcie tronu po Klemensie. Wiosną 1527 trzydziestotysięczna horda znalazła się w pobliżu Rzymu. Podjęte przez papieża próby przekupienia dowódców w zamian za odwrót nie przyniosły skutku. Rozzuchwaleni żołnierze, żądni zemsty i głodni łupów wojennych nie chcieli słyszeć o wycofaniu i sterroryzowali dowódców. Najazd na Wieczne Miasto był nieunikniony.

Klemens przybity tą perspektywą popadł w stan rezygnacji, nie był w stanie podejmować decyzji. Przygotowania do obrony miasta podjęto za późno, a liczebność oddziałów obronnych była i tak niewystarczająca.
Rzym został szybko zdobyty i wydany na pastwę niszczycielskiego żywiołu. Rozpoczęło się podpalanie, rabowanie i zabijanie. Barbarzyńcy z północy, nazywano ich „Landknechtami”, ze szczególną nienawiścią atakowali klasztory, grabili i bezcześcili kościoły, mordowali księży i gwałcili zakonnice. Papież Klemens z przyboczną świtą schronił się w fortecy Świętego Anioła i czekał na odsiecz. Pomoc nie nadeszła. Najeźdźcy zapowiedzieli w tym czasie, że wyjdą z miasta po otrzymaniu 400 tys. dukatów. Takiej sumy papież nie miał. W obliczu klęski, dokuczającego głodu i grożącej Rzymowi zarazy zgodził się na oddanie terytoriów należących do papiestwa. Bogate miasta Parma, Piacenza, Civitavecchia i Modena przeszły pod panowanie Cesarstwa. Z zamętu skorzystała Republika Wenecka i odebrała ziemie na wschodzie Italii, zabrane jej 18 lat wcześniej przez Juliusza II. Klemens spędził w oblężonym zamku sześć miesięcy jako więzień. Ostatecznie przekupiwszy straże, zostawiwszy kilku kardynałów jako zakładników, papież w przebraniu majordomusa uciekł z zamku i schronił się w klasztorze w Orvieto.

Rok 1527 uznaje się za koniec epoki Renesansu. Nie był to jednak koniec panowania Klemensa VII, który z Orvieto próbował ratować resztki swojej władzy i autorytetu. W górskim klasztorze był bezpieczny, barbarzyńcy zadowolili się łupami wyniesionymi z Rzymu. Znaleźli za to Klemensa posłowie króla angielskiego Henryka VIII, który liczył na unieważnienie swojego małżeństwa z Katarzyną Aragońską.

Klemens znowu znalazł się w potrzasku: chętnie spełniłby prośbę Henryka, zwłaszcza, że mógł liczyć na królewską hojność i bardzo potrzebował pieniędzy. Jednak przeszkodą był cesarz Karol V, który nie zgadzał się by jego ciotka Katarzyna miała zostać upokorzona przez brytyjskiego monarchę. Papież wolał nie narażać się Cesarzowi, zwlekał z odpowiedzią przez parę lat, a kiedy pod naciskiem Karola ostatecznie odmówił unieważnienia małżeństwa – Henryk wycofał swoich ambasadorów. Lekceważąc papieską ekskomunikę odprawił Katarzynę na walijskie odludzie i ożenił się z Anną Boleyn, od której spodziewał się męskiego potomka. Henryk VIII całkowicie zerwał z papiestwem: wkrótce przeforsował w Parlamencie „Akt Supremacji” zakładający, że na czele Kościoła Anglii stoi jedynie król. Dalsze akty prawne odbierały Kościołowi Rzymskiemu wszystkie dobra na terenie Brytanii włączając je do zasobów królewskich. Również tradycyjne podatki pobierane od kleru miały trafiać już nie do Watykanu, a do królewskiego skarbca.

Klemens świadom swojej porażki na tronie papieskim skoncentrował się na sprawach rodziny. Przede wszystkim musiał odzyskać Florencję, która podczas wojennej zawieruchy została odebrana Medicim. Tyle mógł zrobić i tyle musiał zrobić, bo jak jego przodkowie, wierny był zasadzie, aby interes rodu przedkładać zawsze ponad funkcje publiczne. Lojalność wobec cesarza Karola opłaciła się: z pomocą jego wojsk Klemens odzyskał rodzinne miasto i osadził tam siostrzeńca Aleksandra, któremu Cesarz nadał tytuł książęcy. Papież otoczył też opieką młodziutką kuzynkę Katarzynę, osieroconą córkę księcia Urbino, Lorenzo Mediciego – brata papieża Leona X. Najpierw zadbał o jej wykształcenie, potem poszukał dla niej męża. W tej delikatnej materii talent dyplomatyczny Klemensa okazał się bardzo użyteczny, bo rozmowy z dworem francuskim przyniosły znakomity skutek. Katarzyna miała zostać żoną Henryka Walezego, syna Franciszka I. Wejście do rodziny królewskiej wiązało się z niebywałym prestiżem i choć posag Katarzyny kosztował Klemensa fortunę (gotówkę na ten cel pożyczył z banku Strozzich) ostatecznie papież mógł być dumny ze swojego osiągnięcia. Ceremonia ślubna i huczne wesele odbyło się w Nicei w roku 1533. Katarzyna rozpoczęła życie u boku Henryka. Nikt wtedy nie mógł przypuszczać, że ta niepozorna włoska sierotka zostanie kiedyś królową Francji. O jej ślubie i okolicznościach śmierci Klemensa – w następnym odcinku.

Papieskie wojny i intrygi

2 sierpnia 2011

Rodzina Medicich zyskała na znaczeniu dzięki przyjaźni z urzędującym papieżem. W drugiej połowie XV w. wielkie bogactwo  Medicich budziło zawiść innych florenckich rodów żądnych władzy. Z fortuny Medicich chciał też skorzystać papież Sykstus IV, który jak wielu jego poprzedników i następców postrzegał pontyfikat jako znakomitą okazję do szybkiego wzbogacenia się. Historia jego relacji z Medicimi nadaje się na scenariusz kryminalnego filmu. Dlatego trzeba ją opowiedzieć ze szczegółami i po kolei.
Po śmierci schorowanego ojca*, głową rodu Medicich został 21-letni Lorenzo stając się tym samym właścicielem potężnego banku, kopalni ałunu, wielkich obszarów ziemskich i sklepów. Zgodnie z tradycją został też nieformalnym władcą Republiki Florenckiej. Do niego właśnie zwrócił się papież Sykstus IV o pożyczkę 40 tys florenów.

Sykstus IV, potomek ubogich rybaków przez długie lata kariery w zakonie franciszkanów uchodził za dobrego zarządcę i intelektualistę, autora rozpraw teologicznych. W wieku 50 lat został kardynałem a trzy lata później papieżem. Od tej pory jego energia koncentrowała się na zapewnieniu bogactwa i wpływów rodzinie. Naciskany przez siostry używał wszystkich swoich atutów, żeby siostrzenice bogato wydać za mąż a siostrzeńców obdarować włościami i stanowiskami w Państwie Kościelnym. Sześciu z nich mianował kardynałami, a dla kolejnego zamierzał kupić toskańskie miasto Imola. Na ten cel właśnie, potrzebował 40 tysięcy florenów. Jednak przezorny Lorenzo Medici uznał,  że jest to punkt zbyt ważny strategicznie dla Republiki Florenckiej. Dlatego odmówił papieżowi. Ten jednak postawił na swoim i za pieniądze innych bankierów sprezentował Imolę siostrzeńcowi.  Lorenzo popadł w niełaskę, ale to dopiero początek jego kłopotów.

W tym czasie zmarł inny siostrzeniec Sykstusa, piastujący godność biskupa Florencji, kardynał Riario. Przy obsadzaniu wakujących stanowisk w Republice doszło do sporu, bo Sykstus ustanowił nowe biskupstwo w sąsiedniej Pizie i obsadził tam zaufanego arcybiskupa Salviatiego. Było to wbrew tradycji, bo dotychczas głos decydujący w takich sprawach miała florencka rada miejska – Signoria. Na pogwałcenie jej praw Signoria odpowiedziała tym samym i zablokowała przyjazd nominowanego biskupa. Lorenzo Medici oraz Signoria liczyli na to, że prędzej czy później, w zamian za podarunki lub inne ustępstwa, papież wycofa swojego kandydata. Niestety Sykstus sprzeciw Florentyńczyków potraktował jako osobistą obrazę i czekał okazji, aby się zemścić.

Kiedy Francesco z wrogiej Medicim rodziny Pazzich oraz zniecierpliwiony czekaniem arcybiskup Salviati uknuli spisek przeciw władcom Florencji – Sykstus ochoczo mu przyklasnął. Jemu też marzyła się zmiana władzy w bogatej Florencji – wszak wielu krewniaków czekało na stanowiska i przywileje.

26 kwietnia 1478 roku podczas mszy we florenckiej katedrze spiskowcy zasztyletowali Giuliano Mediciego, natomiast sam Lorenzo zraniony przez dwóch księży zdołał schronić się w zakrystii i doczekał tam pomocy. W tym czasie druga grupa spiskowców z arcybiskupem Salviatim próbowała dokonać zbrojnego przejęcia Pałacu Signorii, jednak próba się nie powiodła. Zabójcy z katedry, oraz niedoszli puczyści zostali pojmani i natychmiast powieszeni na murach pałacu. Zabójca młodziutkiego Giuliano – Francesco Pazzi usiłował się ukryć, ale postawiona na nogi militia miejska odnalazła go szybko. Spiskowiec został rozebrany do naga i powieszony obok konającego arcybiskupa, którego czerwona szata powiewała na wietrze, wywołując okrzyki zebranego na placu wzburzonego tłumu.

Wkrótce znaleziono kryjówki dwóch księży, lecz tu militię wyręczył rozjuszony tłum. Niedosżłych zabójców Lorenza powieszono a wcześniej wykastrowano. Tłum szalał: zdjęte ze stryczka ciało Fransesco Pazziego rozszarpano na strzępy i wrzucono do rzeki. W ciagu trwających przez kilka dni zamieszek, zginęło kilkanaście niewinnych osób. Lorenzo z trudem uratował życie kilku krewnym spiskowców. Ocalałego z rzezi i prawdopodobnie  niewinnego kardynała Riario (kolejnego siostrzeńca papieża) ukrył w swoim pałacu, czyniąc go przy okazji zakładnikiem na wypadek, gdyby papież chciał zbyt dotkliwie mścić się na Florentyńczykach w Rzymie. Tumult i napięcie trwało, żonę i dzieci Lorenzo wysłał do dobrze strzeżonej willi na wsi. Ostatecznie żaden ze spiskowców nie uniknął okrutnej kary, jedynie żołnierza kurii rzymskiej wynajętego przez Pazziego litościwie skazano na ścięcie głowy. Inny spiskowiec Baroncelli uciekł do Konstantynopola, ale został po jakimś czasie wytropiony i za zgodą Sułtana wydany Florencji, gdzie został powieszony (rysunek autorstwa Leonarda da Vinci). Rodzinę Pazzich z Florencji wypędzono i pozbawiono praw obywatelskich a wszelkie jej dobra ziemskie, budynki i banki skonfiskowała Signoria.

Na wieść o niepowodzeniu przewrotu papież Sykstus wpadł w furię. Zamknął rzymski oddział banku Medicich i przejął wszystkie jego zasoby pod pretekstem rekompensaty za poniesione krzywdy. Próbował nawet uwięzić ambasadora Florencji, jednak wobec ostrego sprzeciwu ambasadorów Wenecji i Mediolanu, przeniósł swój gniew na florenckich kupców mających swe oddziały w Rzymie, których spotkały represje i szykany. Ta forma zemsty jednak Sykstusowi nie wystarczyła: wydał specjalną Bullę, w której ekskomunikował Lorenzo Mediciego i wszystkich jego zwolenników. Nakazał florenckim władzom włączenie do dóbr koscielnych posiadłości Medicich oraz zrównanie z ziemią wszystkich budynków, „aby widoczna była wieczna hańba tego rodu”. Oczywiście nic takiego się nie stało, bo Medici mieli we Florencji większy autorytet niż papież. Signoria odpowiadając na groźby i ekskomunikę wystosowała do Sykstusa list:

„Mówisz, że Lorenzo jest tyranem i domagasz się jego wypędzenia. Ale większość florentyńczyków nazywa go swoim obrońcą… Pamiętaj, że zajmujesz stanowisko następcy Chrystusa. Pamiętaj, że Klucze św. Piotra nie zostały ci dane, żeby nas tak prześladować… Florencja będzie konsekwentnie bronić swojej wolności, ufając Chrystusowi, który wie gdzie leży sprawiedliwość i który nie opuszcza tych, którzy Mu wierzą.”

Ze stanowiskiem Signorii całkowicie zgadzał się biskup Florencji, który z własnej inicjatywy napisał i rozpowszechnił po całej Europie kontr-ekskomunikę nałożoną na papieża Sykstusa IV. Bardzo przydatny był tu najnowszy wynalazek: prasa drukarska.

Papież mógł nie mieć autorytetu, ale miał wielkie możliwości perswazji i nacisku. Aby ukarać florenckich grzeszników zawarł pośpieszny układ z królem Neapolu zachęcając go do wspólnego najazdu na ziemie Republiki. Zagrożona Florencja nie mogła liczyć na równie silnego sojusznika. Do niedawna było nim Księstwo Mediolanu, ale dziwnym trafem tuż przed planowanym atakiem na Medicich z rąk skrytobójców zginął młody książę Galeazzo M. Sforza i rządy w Mediolanie przejął jego krewniak nieskory do zadzierania z papiestwem. Inni sprzymierzeńcy z Ferrary i Bolonii dysponowali zbyt małymi wojskami, żeby stawić opór potężnej armii Neapolu oraz najemnikom papieskim. W pierwszym roku najeźdźcy zajęli kilka ważnych miast i plądrowali prowincje. Po zimowej przerwie republika florencka poniosła kolejne straty i kiedy wydawało się, że wejście obcych wojsk do Florencji jest kwestią tygodni – Lorenzo podjął desperacką próbę negocjacji z władcą Neapolu, królem Ferrante . Wybrał się do niego osobiście, niemal samotnie, zabierając w morską podróż pewną ilość prezentów oraz ponad 60 tysięcy florenów, które podczas kilkumiesięcznego pobytu rozdał mieszkańcom Neapolu.

Rozmowy z królem Ferrante do łatwych nie należały, bo machinacje Sykstusa utrudniały królowi podjęcie decyzji o pokoju. Jednak Lorenzo Medici nie ustawał w wysiłkach powtarzając przy każdej okazji, że „nie obchodzi go własne bezpieczeństwo ani nawet życie lecz dobro Republiki, która mu zaufała jako władcy.” Wypływając z Neapolu po kilku miesiącach rokowań, Lorenzo wciąż nie wiedział, czy przekonał króla czy nie. Nieprzenikniony Ferrante podpisał traktat pokojowy już po odjeździe Mediciego i wysłał go w ślad za nim.

Trwajaca dwa lata wojna wywołana przez chciwego i mściwego papieża, dobiegała końca. Miastu przyniosła wielkie straty i niemal zrujnowała prywatny majątek Medicich, za to Lorenzo przyjmowany był od tej pory jak bohater i zbawca narodu. Pozwoliło mu to na politykę silnej ręki w kolejnych latach, co z kolei przyczyniło się do szybkiego odbudowania gospodarczej potęgi Florencji a przede wszystkim wyniesienia jej do roli kulturalnej stolicy Europy.

Jeden fakt do dziś zaprząta historyków: czy niespodziewany atak wojsk tureckich na królestwo Neapolu, który nastąpił tuż po powrocie Lorenza do domu, miał coś z nim wspólnego? Istnieją domysły, że to florenckie złoto zawiezione przez tajnych emisariuszy przekonało Sułtana do wojennej wyprawy. Kiedy siedmiotysięczna armia wylądowała na samym dole „włoskiego buta” i zagroziła marszem na Rzym, oddziały neapolitańskie w pośpiechu opuściły terytorium Florencji. W krótkim czasie wszystkie dotąd skłócone księstwa Italii zawarły przymierze do obrony przed innowiercami. Aktywnym uczestnikiem przymierza był Sykstus IV, który dla obrony wiary zgodził się nawet zawrzeć pokój z Florencją. Co prawda, po dwóch latach wywołał inną wojnę i nałożył kolejną idiotyczną ekskomunikę, ale to już inna opowieść.