Posts Tagged ‘Wenecja’

Weneckie blaski i cienie

18 września 2016

Któregoś dnia, zamiast zapuszczać się w zaułki historycznych dzielnic, postanowiłem obejść weneckie obrzeża – mniej ludne, nie tak malownicze jak ścisłe centrum, i z pewnością mniej rozpoznawalne. Żeby tam dotrzeć, musiałem skorzystać z tramwaju wodnego, bo jeśli w Wenecji mówimy o obrzeżach, muszą to być wyspy. Zanim z Wielkiego Kanału wydostaliśmy się na otwarte wody zatoki, przepłynęliśmy pod nowoczesnym mostem, po którym kursują wagoniki bezzałogowej kolejki łączącej Piazzale Roma (jedyny plac dostępny dla ruchu samochodów) oraz terminal portu Marritima, do którego przybijają promy pasażerskie. Konstrukcja mostu widziana z dołu przypomina kręgosłup dinozaura.

img_7925

Pierwszym celem podróży była Giudecca – wyspa o podłużnym kształcie widoczna u dołu mapki. Wysiadłem na pierwszym przystanku i ruszyłem wzdłuż nabrzeża.
Giudecca jest wąska, ponad kanałami przecinającymi ją poprzecznie widać kolejna wyspę – Lido. W jednym z korytarzy wiodących na obszerny dziedziniec nieczynnej manufaktury trafiłem na starą gondolę, wyposażoną w budkę chroniąca przed wiatrem, deszczem i wścibskimi spojrzeniami. Takie gondole można zobaczyć na obrazach Canaletta. Być może z podobnej korzystał Henryk Walezy, który bawiąc w Wenecji po ucieczce z Krakowa, pod osłoną nocy wymykał się do domów schadzek.

_mg_7959

Giudecca zaskoczyła mnie spokojem, który jak się można domyślać, wynikał z niewielkiej liczby turystów. Na tym skrawku lądu hoteli i zabytków było mniej. Większość zabudowań stanowiły domy mieszkalne, szkoły oraz magazyny i drobne wytwórnie. Stali mieszkańcy w większym stopniu niż ich sąsiedzi po drugiej stronie kanału mogli tu czuć się u siebie. Panowała  atmosfera spowolnienia a nawet zapóźnienia, którego nikt nie starał się specjalnie nadrabiać. Miejscowi krzątali się na podwórkach, plotkowali przed sklepami i pozdrawiali się w pasażach. Fale chlupały o kamienny brzeg, policjanci wolnymi krokami odmierzali czas do końca służby.

img_7974

img_7953

Po dwudziestu minutach marszu, z jednym tylko przystankiem na kawę, dotarłem na schody kościoła Il Redentore, którego biała fasada góruje nad okoliczną zabudową. Kościół, jak na warunki weneckie, jest całkiem nowy. Powstał w drugiej połowie XVI wieku a autorem projektu jest słynny Andrea Palladio, twórca własnego stylu opierającego się na wzorach greckich i antycznych rzymskich.

Il Redentore, który widywałem wcześniej z przeciwległego brzegu, zbudowany jest z rozmachem, którego nie powstydziliby się patrycjusze rzymscy. Kamienna fasada zwieńczona trójkątnym tympanonem podtrzymywanym przez cztery masywne półkolumny oraz ozdobiona wyrazistym portykiem oraz dwiema symetrycznie umieszczonymi niszami robi imponujące wrażenie. Obecność szerokich zewnętrznych schodów jeszcze to wrażenie potęguje. Wnętrze, w którym dominują masywne kolumny podtrzymujące półkoliście zwieńczony jasny sufit, potężne okna wpuszczają snopy światła rozlewającego się po kamiennej posadzce a niezaprzeczalna harmonia jest wynikiem ścisłego podporządkowania regułom matematycznym – to wnętrze jest bardzo eleganckie i jednocześnie bardzo zimne. To samo można powiedzieć o stojącym nieopodal kościele  San Giorgio Maggiore. Oba zaprojektował Palladio.

img_7963

W obu można dostrzec triumf ludzkiego umysłu i oba są jednako pozbawione ducha. Gdzie im tam do pełnego złoceń, bizantyjskich malunków i odwiecznych tajemnic wnętrza bazyliki? Gdzie im do urokliwego mroku gotyckich i romańskich kościołów z okolic mostu Rialto? Niebo a ziemia. Już wiem dlaczego przed San Marco od rana ustawiają się tasiemcowe kolejki chętnych, a tu odgłos migawki aparatu echem odbija się od ścian. Nie wypadało jednak tak ważnego punktu w panoramie miasta pominąć. Kiedy znowu z podcieni Pałacu Dożów popatrzę na białą fasadę San Giorgio, przypomnę sobie, co widziałem we wnętrzu: nieskazitelna biel ścian, masywne, idealnie uszeregowane kolumny i wysokie sklepienia a pod nim lśniąca posadzka i znudzona bileterka. Może pięć osób snujących się wśród kolumn. Większym zainteresowaniem cieszy się dziedziniec, z którego roztacza się romantyczny, a dzięki licznym obrazom, filmom i reprodukcjom, mocno utrwalony w zbiorowej świadomości widok na Pałac Dożów i dzwonnicę. Wszyscy chyba znają obraz Canaletta przedstawiający odświętnie dekorowane łodzie, barki i gondole sunące po wodach zatoki podczas ceremonii zaślubin z morzem. Wielkie spektakle odbywały się w tym unikalnym miejscu nie tylko w zamierzchłej przeszłości.

W 1989 roku na specjalnej platformie umieszczonej w centralnym punkcie basenu, dokładnie między San Giorgio a biblioteką Sansovino odbył się koncert grupy Pink Floyd. Wokół pływającej estrady na niezliczonej ilości jachtów, łódek i platform oraz na wysuniętych cypelkach lądu zgromadziło się około 250 tys. widzów. Musiało to być imponujące widowisko, Pink Floyd lubił szokować widownię efektami dźwiękowymi i świetlnymi, więc trudno sobie wyobrazić, by w obecnych warunkach zdecydowano się na coś podobnego. Choćby ze względów bezpieczeństwa. Przyznam, że wcale nad tym nie ubolewam. Wenecja, żeby przetrwać, potrzebuje spokoju a nie laserowych świateł i decybeli.

img_7984

Jest na Youtube film mówiący o historii Wenecji i współczesnych jej problemach. Na początku oglądamy domniemane miejsca, w których „perła Adriatyku” miała dopiero powstać: porośnięte sitowiem wyspy, muliste rozlewiska, mokradła i ciągnące się po horyzont błota. Rysunkowe animacje pokazują, jak odbywało się wbijanie drewnianych pali w grząskie dno, jak na tych palach budowano pierwsze drewniane domy. W miarę zdobywania doświadczeń, decydowano się powiększać budowle a zamiast ścian drewnianych wznosić murowane. To także był eksperyment. Gdy się powiódł, a marmur z Istrii stosowany jako podwalina okazał się wodoodporny, kościoły i pałace zaczęły powstawać w Wenecji jak grzyby po deszczu.
Najstarszym kościołem weneckim jest maleńki San Giacomo di Rialto położony u podnóża schodów słynnego mostu. Jego początki datuje się ostrożnie na V wiek. Ale pierwszy wielkogabarytowy kościół wsparty w całości na dębowych palach powstał w VII wieku na konkurującej z Wenecją wyspie Torcello. Próba wypadła pomyślnie, dębowe pale zanurzone w wodzie uzyskują po latach strukturę i twardość skały, jednak grząskie dno poddawane wstrząsom i wibracjom nigdy nie pozwoliło się obłaskawić. Dlatego kościół na Torcello (obecnie katedra), podobnie jak setki innych starych budowli, wielokrotnie przebudowywano i naprawiano. Wiele budynków trzeba było rozebrać, sporo wież zawaliło się, a inne wyraźnie odchylają się od pionu. Mimo obecnej wiedzy i technicznych możliwości problem nadal istnieje. Jak pokazuje wspomniany film, nie tylko problem grząskiego dna zagraża Wenecji. Obecnie są to na przykład wibracje powodowane przez coraz większe silniki jednostek pływających. No i podnoszący się stale poziom morza.

_mg_8082

Prześwietna Serenissima przeszła już przez wszystko: wysiłek pierwszych osadników walczących o przetrwanie, mozolne budowanie osad, obserwacje przyrody, przechodzenie od rybołówstwa i myślistwa do wytwórczości i handlu, kult religijny, tworzenie się struktur społeczeństwa hierarchicznego, prowadzenie wojen, powstawanie miast, banków, portów i manufaktur, zawieranie i łamanie traktatów pokojowych, podbój i kolonizacja sąsiednich krain, pomnażanie bogactwa, wykorzystywanie mitów religijnych do umacniania władzy, plagi i karnawały, rozwój nauki i sztuki, dalsze bogacenie się, bunty niższych warstw społecznych, deprawacja wyższych, konieczność nadążania za szybkim rozwojem technologicznym, mniej lub bardziej świadome stawanie się częścią globalnej wioski i wreszcie stawianie czoła zagrożeniom wynikającym m.in. ze zmian klimatycznych wywołanych działalnością ludzi.
Losy Wenecji są wiernym odbiciem losów naszej cywilizacji, choć zagrożenia dotyczące jej egzystencji są jakby bardziej widoczne. Tak mały punkt na mapie łatwiej wziąć pod lupę. Nie sposób sobie wyobrazić, że tego miasta mogłoby nie być, lecz z drugiej strony trudno lekceważyć wiszące nad nią zagrożenia. Ponad sto lat temu pewien filozof powiedział „my, cywilizacje wiemy już teraz, że jesteśmy śmiertelne”. Gdyby Wenecja miała zginąć – jak bez niej poradzi sobie reszta świata? Czy nie będzie to spóźniony sygnał ostrzegawczy?
Mam nadzieję, że nie są to pytania, na które obecne pokolenie będzie musiało odpowiadać.

_mg_8103

Multi Wenecja 2

11 września 2016

W Wenecji nie ma tradycyjnych ulic a to co je zastępuje, tworzy nieprawdopodobną plątaninę chodników, przesmyków, nabrzeży i placów. Jeśli się nie chce przemieszczać ze wzrokiem utkwionym w mapie, błądzenie jest koniecznością. Wielokrotnie gubiłem drogę, ale ponieważ nigdzie się nie spieszyłem, mówiłem sobie za każdym razem: „dobrze, że tu mnie poniosło, mam okazję zrobić kolejną fotkę”. Jednak błądzenie męczy, więc czasem musiałem gdzieś odpocząć. Raz wybrałem ławeczkę w podcieniach pałacu Dożów, gdzie dolatywała przyjemna bryza od zatoki. Kiedy tak siedziałem i planowałem dalszą marszrutę, na ławeczkę dosiadła para polskich turystów w średnim wieku. Przyjechali na wycieczkę i na chwilę odłączyli od grupy. Pan Janusz palił śmierdzącego papierosa, (czy Klubowe wciąż tam sprzedają?), pani Grażyna, zdjąwszy kolorowe klapki masowała obolałe stopy. Mówili coś do siebie, starałem się nie podsłuchiwać, ale w pewnym momencie donośny głos Grażyny przebił się przez dookolny szum: „Mi telewizora brakuje. Telewizora w pokoju nie ma, a ja bym chciała wiedzieć, co tam się dzieje”. Podniosłem się z ławki. Zobaczyć Wenecję i zatęsknić za telewizją polską! Cudowne! Poszedłem dalej, tym razem bezbłędnie trafiłem przed kościół San Zaccharia, który o tej porze był zamknięty. Trudno, nie popatrzę na Belliniego tym razem. Święci otaczający Madonnę w niebieskiej sukni nadal będą rozmawiać beze mnie. Kartka na drzwiach informowała, że do wnętrza kościoła będzie można wejść za trzy godziny. Za długo, o tej porze będę w zupełnie innym sektorze weneckiego labiryntu. Sektor nazywa się San Polo. Tam wszedłem do dobrze już znanego, wspominanego w poprzednich relacjach, gotyckiego Santa Maria dei Frari.
Tak aktualnie wygląda jego wnętrze.

img_7710

img_7709

Po wyjściu z kościoła znowu trochę pobłądziłem, co już stawało się rutyną. Wreszcie wyszedłem na jakiś placyk, odczytałem na tabliczce jego nazwę, usiadłem na ławce i wyjąłem z plecaka mapę. Siedzący obok chłopak z dredami zapytał zaraz, czy może zerknąć, bo on zupełnie nie wie, gdzie jest. Witaj w klubie – pomyślałem. Zdziwił się, gdy palcem pokazałem punkt na mapie. Myślał, że ciągle jest po drugiej stronie miasta, tam gdzie rano zaczął wędrówkę. Rozmawialiśmy przez chwilę dopóki on nie skończył palić papierosa, nie wiem, czy poszukiwał kościołów, czy zamierzał pójść do muzeum czy raczej kusiły go nagrzane słońcem nabrzeża i kafejki. Do aż tak intymnych zwierzeń nie doszło. Rozstaliśmy się i po chwili marszu znalazłem się na placu San Polo, tym samym, na którym trzy lata temu zrobiłem zdjęcie biegnącego czarnego psa. Wiem, to głupie chodzić po własnych śladach, wspominać banalne momenty i skrycie wyczekiwać spotkania z tym samym psem lub z dwiema zakonnicami, które sfotografowałem onegdaj na tle pustej ulicy. W życiu nic się nie powtarza, do tej samej rzeki nie wchodzi się dwa razy i tak dalej. W życiu z pewnością nie, ale Wenecja to co innego. Miasto, które w niezmienionym kształcie trwa od wieków, które jest jak prehistoryczna mucha zatopiona w bursztynie musi być trochę inne. Aż kusi by je uznać za cudowną anomalię, która się wyłamuje naturalnemu porządkowi. Zbyt dużo świadectw dookoła na nadnaturalność Wenecji. A skoro czas tu się zatrzymał lub co najmniej zwolnił swój bieg, to może również zataczać koła i to co było kiedyś, ma prawo nastąpić powtórnie. A potem jeszcze raz. Jak w filmie Dzień Świstaka albo jak w mitologicznych przekazach zapowiadających powtórne narodziny umarłych i unieważnienie czasu, gdy wypełni się czas. Cokolwiek by to znaczyło.
Czarnego psa przed siedzibą Urzędu Finansowego nie było, świstaka też nie, ale sam plac nie zmienił się. Poszedłem do kawiarnianego, wcale nie zatłoczonego ogródka, a potem siedząc nad kawą, przyglądałem się krzątaninie kelnerów. Było ich chyba z pięciu, wszyscy w jednakowo czarnych spodniach i białych koszulach. Wszyscy młodzi, elegancko ostrzyżeni. Wszyscy piękni i śniadzi.

_mg_7865

Multi-kulti w Wenecji działa. Przybysze z Północnej Afryki lub Bliskiego Wschodu znaleźli tu swoje miejsce. Często widywałem ich także w innych miastach włoskich. Śmiem twierdzić, że usługi hotelowe i gastronomia opierają się na przybyszach spoza Europy. Chińskie kelnerki z niezrównanym wdziękiem stawiają talerze na stole i przyjmują napiwki. Ciemnoskórzy kelnerzy lub chłopcy bagażowi na dworcu odpowiadają grzecznie szczerząc białe zęby. I mnie to nie przeszkadza, nawet, o zgrozo, całkiem mi się podoba. czyżbym nie był genetycznym Polakiem. Czy pobyt na emigracji wyprał mnie z wrażliwości prawdziwego patrioty polskiego?
Spijając resztki słodkiej kawy z dna filiżanki, wzdychałem do tego cudownego spokoju, lekkości rozmów prowadzonych przy sąsiednich stolikach. Nie rozumiałem ich, ale przecież byłem w stanie stwierdzić, że nikt tam nikogo nie wyzywał od żydów, komunistów czy arabusów, nikt nie groził daniem w mordę za mówienie po niemiecku i nie kazał spłoszonym Koreankom wypierdalać do swojego kraju. Poprzedniego wieczora w telewizji włoskiej obejrzałem relację ze ślubu dwóch starszych panów, którzy po latach wspólnego życia mogli zalegalizować swój związek. Ceremonii towarzyszył aplauz i gratulacje. Szpaler radosnych ludzi stał na trasie przejazdu ślubnej dorożki. Zerkając w pustą filiżankę zrozumiałem, że raczej nie doczekam Polski takiej, na jaką miałem nadzieję w pierwszych latach emigracji. Jeszcze parę lat, mówiłem sobie, Polska będzie podobna do krajów Zachodu. Ludzie otrząsną się z socjalistycznej mentalności, młodzież się wyedukuje i zrozumie na jakich wartościach można oprzeć lepszą przyszłość. Naiwny byłem a ostanie wybory do parlamentu pozbawiły mnie złudzeń. Mur miedzy Polską a Europą Zachodnią rośnie. We Włoszech faszyzm skończył się w 1945 roku, w Polsce akurat się zaczyna.

Powodowany nierozumną chęcią odwiedzenia miejsc, które już widziałem – jak choćby plac przed teatrem Fenice, gdzie pięć lat temu jadłem smaczną kolację (czy to aby nie były ravioli w sosie z Missisipi?) – znowu musiałem przejść przez falujący tłum zapełniający dosłownie wszystkie mostki, uliczki, nabrzeża i przesmyki. Przemieszczaniu się tłumu towarzyszył nieustający gwar pomieszanych jak na wieży Babel języków, trzaskały migawki aparatów, dzieci kwiliły, od tłumu bił zapach potu, perfum i czego tam jeszcze. Miał rację poeta Brodski – latem nie ma w Wenecji warunków układanie lirycznych strof o wdzieraniu się fauny morskiej na marmurowe elewacje pałaców, nie ma cichych rozmów z szemrzącą wodą i poetyckich hołdów składanych porannym mgłom. Nie ma miejsca na zadumę nad przemijaniem. Uwagę w całości pochłania wymijanie, omijanie oraz uchylanie się przed krążącymi w powietrzu kijkami do selfie. Wenecja już niejedno widziała. Chciałoby się powiedzieć, że wytrzyma wszystko, ale czy na pewno?

_mg_8044

Wenecję odwiedza rocznie 24 mln osób. To dużo, bardzo dużo. Nieraz widziałem jak z sunącego nabrzeżami i uliczkami tłumu znienacka występuje jedna osoba, jak dopada wielkich drzwi, z jaką determinacją otwiera je kluczem a potem stanowczo i z nieukrywanym poczuciem ulgi zatrzaskuje je za sobą.  Rozumiem tę potrzebę ochrony prywatności.  Mieszkańcy Wenecji muszą mieć nas serdecznie dość. Ostatnio nawet wywieszają banery z apelami, aby nie śmiecić i, za przeproszeniem, nie obsrywać im miasta. Turyści istotnie zachowują się skandalicznie. Na placu Św. Marka pojawiły się specjalni strażnicy, którzy napominają, by nie siadać na chodnikach i na schodkach, aby nie jeść w przedsionkach kościołów i generalnie, żeby nie robić wiochy. Jednak nie zauważyłem, żeby ktoś komuś dał po mordzie za mówienie w innym języku niż włoski. Takie przygody tylko w Warszawie, w Warszawie.

Multi Wenecja

11 września 2016

Blogowe statystyki pokazują, że nawet gdy autor długo milczy, relacje z podróży oraz opowieści o sztuce wciąż znajdują czytelników. Odchodzę więc od polityki na rzecz obserwacji poczynionych podczas podróży. Akurat trzy dni temu wróciłem z Wenecji, a wcześniej bywałem w Polsce oraz podróżowałem po Irlandii. Jest co opisywać, chociaż nie daję gwarancji, że te relacje będą całkiem pozbawione polityki.

Do Wenecji wybrałem się żeby odpocząć. Pomysł dość ekstrawagancki, ponieważ nie da się bez wysiłku obejrzeć dzieła sztuki rozproszonego na powierzchni ponad 600 hektarów. Żeby je zobaczyć, trzeba się nachodzić i to sporo. Ponieważ byłem sam i nikt nie opóźniał mojej marszruty, robiłem przeciętnie po 8 km dziennie – sprawdziłem na sprytnym telefonie, który liczy kroki. Może kiedyś pojawi się aplikacja pozwalająca liczyć pokonane mostki i obejrzane pałace. Choć bardziej przydatna byłaby taka, która zapamiętuje za mnie nazwy dzieł sztuki i nazwiska ich autorów. Bardzo by to pomogło podczas późniejszego pisania.

_mg_8101

Bywałem w Wenecji, ale nigdy latem. Tym razem stęskniony weneckich zapachów i widoków chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście najazd turystów czyni to miasto nieznośnym? Czy Josip Brodski, który zarzekał się, że nigdy nie odwiedzi jej latem, czynił tak z niechęci do tłumów czy dlatego, że zimowa Wenecja przypominała mu rodzinny Petersburg? Tłumy rzeczywiście były i choć starałem się krążyć po szlakach mniej uczęszczanych, musiałem przejść przez okolice San Marco lub Rialto, gdzie nieprzerwany strumień ludzi sunął wąskimi uliczkami w obu kierunkach, a wielojęzyczna mowa mieszała się z turkotem walizek na kółkach i odgłosami dolatującymi z kawiarnianych tarasów i kuchennych składzików. Przedstawiciele wszystkich chyba ras ludzkich zgodnie dreptali obok siebie zadzierając głowy, gestykulując, przystając przed oknami wystawowymi, przed tablicami z restauracyjnym menu, przed straganami z pamiątkami. Młode dziewczyny w towarzystwie podgolonych partnerów prężyły się na mostkach, kijki selfie były w powszechnym użyciu, matki ciągnęły swoje oszołomione dzieci i popędzały znudzonych mężów.

_mg_8049

Żeńska obecność była dominująca, może nie statystycznie, lecz psychicznie. Czułem, że skąpana we wrześniowym słońcu Wenecja należy do kobiet. Szły naprzeciw mnie sarnookie panny jak z Modiglianiego, kołysały biodrami rubensowskie matrony, uśmiechały się skromnie madonny Belliniego. Drobiąc kroczki przemykały egzotyczne gejsze z rycin Utamaro a okutane w zawoje domniemane piękności z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy posłusznie kroczyły za swoimi wąsatymi panami. Czasem w wąskich przejściach musiałem ustępować drogi kobietom gabarytowym, które akurat przerwały pozowanie Fernando Botero i podążały na trzeci tego dnia obiad. Kto nie wie, kim jest Botero, powinien skorzystać z Google. Pierwszego wieczora na schodkach niewielkiego mostku natknąłem się na siedzącą Amerykankę. Mówiła do telefonu, po akcencie poznałem, że pochodzi z południa Stanów. Sesję u Botero miała już za sobą: teraz wpatrywała się w ekran wielkiego telefonu, zapewne w twarz rozmówcy siedzącego na werandzie wiejskiego domku w Luizjanie lub nad rzeką Missisipi, i rozwlekając samogłoski relacjonowała swoje wrażenia z pobytu w egzotycznym europejskim mieście, perle architektury, skarbnicy tysiącletniej historii: „no i pewnego dnia na obiad jadłam ravioli”.

_mg_8038

Nie pytam nikogo, po co jeżdżą do słynnych miejsc, dlaczego odwiedzają stare miasta, fotografują się na tle zabytków. Sam chyba nie umiałbym zwięźle na te pytania odpowiedzieć. Nie zamierzam jednak opisywać co w Wenecji jadłem, co piłem i jaką pamiątkę kupiłem cioci Marysi.
Trwał upał, nad wąskimi kanałami unosił się smrodek, który na bardziej otwartych przestrzeniach niemal zupełnie znikał. Grupki rozleniwionych młodzieńców obojga płci wylegiwały się na placach i nabrzeżach . Nie dołączyłem do nich, ale uznałem, że na zewnątrz jest zbyt przyjemnie, żeby spędzać czas w klimatyzowanych salach muzeów. Nie odmówiłem sobie jednak krótkich wizyt w paru kościołach. Wiele z nich już „zaliczyłem” podczas poprzednich pobytów w Wenecji. Z tych ważniejszych i większych został mi gotycki kościół pod wezwaniem świętych męczenników: Jana i Pawła. Ich włoskie imiona Giovanni et Paolo posłużyły mieszkańcom do utworzenia słownej zbitki Zanipolo. Tak więc drugiego dnia, kiedy dzwony na okolicznych wieżach obwieszczały południe znalazłem się na okazałym placu przed kościołem Zanipolo. Na rozłożonych straganach handlarze oferowali starocie i bibeloty, skupiona wiolonczelistka grała Ave Maria i melodie z włoskich oper. Nieliczni turyści robili zdjęcia bryły kościoła i przyległej doń białej fasady siedziby Bractwa Św. Marka (Scuola Grande di San Marco). Bractwa – może już wspominałem o tym poprzednio – pełniły w dawnej Wenecji ważną rolę w kształtowaniu życia kulturalnego i społecznego. Ich członkowie reprezentujący różne profesje i stopień zamożności organizowali procesje religijne, budowali szpitale i przytułki, wspierali biednych. Obecnie w siedzibie Bractwa Św. Marka znajduje się muzeum oraz szpital.

_mg_7700

Kościół Zanipolo ma w historii Wenecji miejsce wyjątkowe, to tu przez wieki chowano dożów oraz osoby zasłużone dla Serenissimy. We wnętrzu znajdują się groby ponad 25 dożów. W ich sąsiedztwie spoczęli bracia Bellini i inni wybitni artyści a paru generałów uhonorowano czymś więcej niż tylko płytami nagrobnymi: na postumentach wystających ze ścian umieszczono posągi przedstawiające ich w wojennym rynsztunku i dosiadających koni. (W jęz. angielskim jest na to specjalna nazwa equestrian statue.) Przed budynkiem, na masywnym postumencie również pręży się odlany w brązie koń a na nim generał Colleoni, jeden z najbardziej czczonych dowódców weneckich, którego służba przypadła na drugą połowę XV wieku – czas licznych wojen decydujących o utrzymaniu potęgi Republiki. (Pomnik tego samego generała, na tym samym koniu znajduje się również w Szczecinie przy Placu Lotników – jest to kopia dzieła z Wenecji)

img_7801

Colleoni wzbogaciwszy się na wojnach (zmieniał pracodawców w zależności od okoliczności i od tego, kto więcej płacił) pod koniec życia zapowiedział przekazanie całego majątku Wenecji zastrzegając, że w uznaniu zasług oczekuje pomnika na Placu Św. Marka. Pieniądze i zamek w okolicach Bergamo z rąk ofiarodawcy przyjęto, ale ponieważ prawo zabrania stawiania pomników na San Marco, monument generała wg projektu rzeźbiarza Andrea dei Verrocchio ustawiono obok kościoła Zanipolo. Jest to najsłynniejsza wenecka equestrian statue i nic dziwnego, że sąsiadująca z pomnikiem restauracja przyjęła nazwę „Il Cavallo” czyli koń. Gdy tamtędy przechodziłem, kelner usilnie zapraszał mnie na obiad, ale wymknąłem się, mówiąc, że nie jestem głodny. Istotnie nie miałem apetytu. Ani na koninę po wenecku ani nawet na najbardziej wegetariańskie ravioli. Czułem głód wrażeń i to chyba sprawiło, że po opuszczeniu placu kolejny raz tego pobłądziłem. Zamiast dojść przed kościół Santa Maria Formosa skręciłem nie w tę stronę, co trzeba i znalazłem się w długaśnym przesmyku, który wyprowadził mnie na nabrzeże. Poznałem je: stamtąd odpływają tramwaje na wyspę Murano mijając ogrodzony ceglanym murem cmentarz San Michele. Wracając między domy i mostki, w jednym z zaułków wszedłem do antykwariatu, tak zapchanego książkami, że część z nich musiano zapakować do stojącej na środku gondoli. Podobnej do tej z fotografii, ale pozbawionej staroświeckiej budki dla pasażerów. W samej księgarni nie chciałem robić zdjęć. Może następnym razem będę odważniejszy.

CDN

img_7957

 

Rocznicowe skojarzenia

17 kwietnia 2014

W berlińskiej galerii nie poprzestałem na kontemplacji średniowiecznych jasełek. W dziale „malarstwo włoskie” trafiłem na pokaźny zbiór obrazów pochodzących z Wenecji. Głównie reprezentacja „szkoły weneckiej” ale nie zabrakło malarzy późniejszych: Tiepola i Canaletta. Mam słabość do weneckiej architektury, dlatego przy tym ostatnim zatrzymałem się na dłużej, żeby po raz kolejny popatrzeć, na ile przez 300 lat zmieniły się domy i place. Na ile zmieniła się barwa wody w zatoce. I czy gondole mają wciąż ten sam kształt.

Ostatnio byłem w Wenecji rok temu, zwiedzałem intensywnie, z aparatem w ręku. Nie, nie wydaje mi się „jakby to było wczoraj”. Minął rok i koniec. Mam powód do obchodzenia rocznicy. Ludzie różne rocznice obchodzą, ja wybrałem właśnie tę. Oraz kilka okolicznościowych zdjęć. Weneckich kanałów, mostków, przesmyków i dachów nigdy dość.

_MG_3656

stół ogrodowy 220

IMG_3698

_MG_3658

wf april 147

_MG_3612

_MG_3730

krużganki Pałacu Dożów

wf april 109

_MG_3739 - Version 2

Doża i jego urząd

1 września 2013

stół ogrodowy 086

Przed chwilą wąsaty woźny siedzący w komputerze zadzwonił na mnie mosiężnym dzwonkiem, dając do zrozumienia, że wakacje się skończyły, pora wracać do blogowej ławki i kontynuować pisanie. Żadnego dzielenia się wrażeniami z ostatnich podróży – upomniał mnie woźny – najpierw dokończ coś zaczął w maju, bo inaczej lufa za brak konsekwencji. I linijką po łapach.

Wracam więc do weneckiego pałacu dożów, w którym onegdaj oglądałem imponujących rozmiarów sale, przyprawiające o zawrót głowy malowidła stłoczone na ścianach i sufitach, kolekcję białej broni oraz kilka innych ciekawostek. Za czasów republiki weneckiej pałac nie służył oczywiście ekspozycji dzieł sztuki, sztuka miała wyłącznie podkreślać znaczenie tych, którzy stamtąd rządzili państwem. Niezwykłe to były rządy – musiały być niezwykłe, skoro siedziba władców nigdy nie była fortecą ani warownią a ten sam model władzy trwał w niezmienionym stanie przez tysiąc lat istnienia republiki weneckiej. Nie od rzeczy będzie więc zapytać, na czym polegał fenomen tej władzy i jej relacji z poddanymi. Oraz kim właściwie był doża?

Charakter jego urzędu – jak niemal wszystko w Wenecji – był unikalny. Doża – w uproszczeniu – był kimś łączącym funkcję administratora, prezydenta i udzielnego władcy równego książętom i królom europejskim. Tytularnym księciem nigdy żaden doża nie został, lecz nie z powodu braku ambicji czy bogactwa. Broniły mu tego rygory wynikające z obsesyjnego lęku patrycjuszy przed dyktaturą i tyranią. Doża (zazwyczaj) sprawował władzę dożywotnio a w czasie trwania kadencji nikt z jego rodziny nie mógł pełnić urzędów państwowych ani prowadzić interesów. Doża nie mógł bez świadków otwierać listów adresowanych do niego ani rozmawiać sam na sam z ambasadorem innego państwa. Każdą kwestię musiał konsultować z Wielką Radą a dodatkowo jego decyzje kontrolowało niezależne konsylium. Organów ustawodawczych i kontrolnych było w administracji weneckiej bez liku.

Wyczytałem gdzieś, że model rządów w Wenecji był „osobliwą mieszanką trzech różnych form sprawowania władzy”. I tak Wielką Radę (rodzaj parlamentu) wybierano w tajnym głosowaniu, składając ukłon w stronę demokracji. Potem był Senat, w którym zasiadali najbogatsi patrycjusze, tworzący arystokrację (jakkolwiek pozbawioną tytułów). Wyłaniany drogą elekcji doża był odpowiednikiem monarchy. Wybór doży odbywał się z użyciem skomplikowanych procedur: jedno gremium wybierało w tajnym głosowaniu reprezentację, która wyłaniała inne gremium uprawnione do kolejnego głosowania. Nikt nie wiedział, kto ostatecznie znajdzie się wśród 41 osób, które głosami większości powoływały nowego dożę na stanowisko. W ten sposób eliminowano możliwość „ustawienia” głosowania i tworzenia się frakcji lobbujących za konkretnym kandydatem.
Niezmieniony model rządów działał w Wenecji przez stulecia i co najważniejsze, był skuteczny. Republika nigdy nie miała kłopotów z własnymi obywatelami. Nigdy w Wenecji nie wybuchło powstanie czy bunt, choć nie wszystkim żyło się tam dostatnio i karnawałowo. Tajemnica tkwiła w dwu rzeczach: jedna z nich to strach przed potężną machiną urzędniczo-policyjną wspomaganą przez armię donosicieli i skrytobójców. Druga to pieczołowicie i konsekwentnie podtrzymywany mit o wyjątkowości Serenissimy i jej mieszkańców. Na tym drugim polu wielką rolę do spełnienia miał właśnie doża, którego jednym z podstawowych obowiązków było prowadzenie procesji religijnych, uczestnictwo w ceremoniach i obchodach licznych świąt.

Życiu politycznemu w Wenecji towarzyszyła duża nieufność, a wzajemne szpiegowanie i powszechne donosicielstwo, jakkolwiek obrzydliwe w swej postaci, miało swoje pozytywne strony: urzędników powstrzymywało przed sprzeniewierzeniem się pryncypialnej zasadzie polegającej na przedkładaniu dobra republiki nad własnym interesem, a możnym patrycjuszom odbierało ochotę na spiskowanie i wchodzenie w ryzykowne układy z cudzoziemcami. Doża nie był wyjątkiem, jego również szpiegowano: w wielkim pałacu żył jak w domu „Wielkiego Brata”. Choć obdarzony wielkimi przywilejami, paradujący w atłasowym płaszczu, pozujący do portretu w wyszywanym złotem kaftanie nie miał zbyt wielkiej władzy realnej. Dla ludu był półbogiem, dla sąsiadów królem, w rzeczywistości jego urząd sprowadzał się do funkcji reprezentacyjnych. Prawdziwą grupą trzymającą władzę była Wielka Rada oraz tak zwana Rada Dziesięciu – gremium powołane do oceny napływających do pałacu sprawozdań i donosów oraz do sądzenia podejrzanych. Nieprzypadkowo z komnaty, w której nocami obradowała i przesłuchiwała podejrzanych Rada Dziesięciu najbliżej było na Most Westchnień. To przejście między budynkiem pałacu a ponurym więzieniem powinno raczej nazywać się Mostem Rozpaczy. Nieszczęśnicy prowadzeni tamtędy wiedzieli, że od postanowień rady nie było odwołania. Skazaniec nawet nie znał uzasadnienia wyroku. A wyrokiem najczęściej było wygnanie lub śmierć przez powieszenie. Oraz w obu przypadkach konfiskata mienia.

Obsesyjny strach patrycjuszy przed despotyzmem jednego człowieka (negatywnym wzorcem były rządy rodu Sforzów w Mediolanie i autorytarna władza papieży) nie uchronił Wenecji przed tyranią. Była to jednak tyrania przewidywalna, ujęta w ramy państwowości i tradycji, co nie znaczy, że mniej dotkliwa. Demokracji w tym modelu władzy było niewiele: Wielką Radę stanowili wyłącznie przedstawiciele patrycjuszy. A trzeba wiedzieć, że ta warstwa społeczna zazdrośnie strzegąca swoich przywilejów, liczyła nie więcej niż 5% populacji. Rządy sprawowała w istocie oligarchia, spośród której wyłaniano dożę, dając mu tyle władzy, ile potrzebne było do realizacji celów. Na liście 120 dożów reprezentujących Wenecję od VII do XVIII wieku bez trudu można znaleźć powtarzające się nazwiska. Bez większego ryzyka można powiedzieć, że była to władza dziedziczna inaczej.

Portrety kolejnych dożów umieszczano na ścianie największej sali pałacu. Zachowały się wszystkie, ale jeden stanowi wyjątek, bo zamalowany jest na czarno. Zawieszony w miejscu, z którego zrobiono poniższe zdjęcie, portret przedstawiał dożę, który usiłował zagarnąć całą władzę dla siebie. Spisek został wykryty i doża Martin Falieri został przykładnie ukarany. Na monumentalnych schodach pałacowego dziedzińca ścięto mu głowę, a jego sprzymierzeńców powieszono w oknach wychodzących na plac św. Marka.

_MG_3765

To jednak był wyjątek, jak na ponad tysiąc lat istnienia republiki doprawdy drobiazg. Pozostali dożowie godnie reprezentowali republikę, z poświęceniem obnosili swój majestat. Mieli obowiązki administracyjne i dyplomatyczne, ale ich prawdopodobnie najważniejszym zajęciem było uczestnictwo w niezliczonych procesjach, celebrach i świętach religijnych. Doża nie był przedstawicielem kościoła, obok niego w procesjach szli biskupi i księża, ale nie wolno zapominać, że im głębiej w średniowiecze tym sojusz tronu z ołtarzem był silniejszy. Ponadto w bogatej republice Weneckiej religijność miała specyficzne oblicze i często mieszała się z fanatycznym patriotyzmem. Znana była krnąbrna postawa patrycjatu i hierarchów weneckich wobec zwierzchnictwa w Rzymie. Mówiąc metaforycznie – przed świętym Piotrem zawsze szedł święty Marek – patron miasta zakochanego w sobie. Działo się tak niekoniecznie z powodów doktrynalnych, chodziło raczej o odrębność kulturową i niezależność gospodarczą od zachłannego papiestwa. Oficjalne nauki Kościoła – tak, ale od warunkiem, że nie stały w sprzeczności z tradycjami weneckimi. Procesje ku czci św. Marka i innych świętych katolickich zapoczątkowano w czasach, gdy w Wenecji wciąż silne były wpływy bizantyjskie i islamskie. Do tych ceremonii w sposób, nomen omen, płynny dochodziła coroczna parada okrętów na wodach zatoki, jedno z najważniejszych świąt w kalendarzu mieszkańców Wenecji – zaślubiny z morzem.

Uroczystości przewodniczył oczywiście doża, a wehikułem nieodzownym do sprawowania owego misterium był złoty galeon Bucentaur.
Na jego pokładzie doża w towarzystwie setek udekorowanych stateczków, łódek i galer wypływał na zatokę i na znak dominacji weneckiej floty wrzucał złoty pierścień do wody.

Zaślubiny, mające swój rodowód we wczesnym średniowieczu bez wątpienia były obrzędem pogańskim, choć dla uśpienia czujności tropicieli herezji powtarzano je corocznie w Dniu Wniebowstąpienia. Niewykluczone, że pierścień, który w kulminacyjnym momencie doża wrzucał w spokojną toń Adriatyku, wcześniej był pokropiony przez biskupa. U podstaw ceremonii musiało leżeć założenie, że w morskich głębinach mieszka władca podwodnego świata Neptun, który w rewanżu za piękny gest i prezent obdarzy Wenecję bogactwem wysypanym z rogu obfitości, jak na obrazie Tiepola.

Mitem założycielskim Wenecji jest legenda o św. Marku, który w drodze do Rzymu znalazł się na bezludnej lagunie. Tam we śnie odwiedził go anioł ze słowami „Pokój Tobie Marku”, co stało się impulsem do założenia miasta, które w miarę rozkwitu nabrało ambicji by być „drugim Rzymem”, lub jeszcze lepiej „drugą Jerozolimą”. Jeden mit o skromnym świętym z lwem okazał się niewystarczający. Wenecjanie aby utwierdzić się w przekonaniu, że żyją w najwspanialszym mieście świata potrzebowali nowych mitów, nowych świętych a najlepiej cały panteon rzymskich bogów i boginek, z którymi mogliby się identyfikować.

Jak wiadomo, Wenecja nie posiada dziedzictwa antycznego, w czasach Cesarstwa Rzymskiego po lagunie chodziły mewy. Z tym większym upodobaniem, odkąd zezwalały na to obyczaje, szukano w Wenecji odwołań do rzymskich bóstw a budowle weneckie chętnie przyozdabiano ich wizerunkami. Liczne Diany, Junony, Kupidyny, Centaury i boginie Venus zaludniły dzieła malarzy weneckich a wykute w kamieniu posągi Marsa i Neptuna zdobią wielkie schody na dziedzińcu pałacu dożów. Dla mieszkańców laguny żyjących w symbiozie z morzem Neptun stał się szczególnie bliski. W nim musieli upatrywać swojego opiekuna i władcę. Stąd prawdopodobnie wzięła się tradycja zaślubin z morzem. Misterium połączone z demonstracją siły, bogactwa i splendoru.

Bucentaur był statkiem flagowym floty weneckiej, przeznaczonym dla doży i jego gości. Na jego pokładzie doża odwiedzał sąsiednie wyspy i terytoria zamorskie, wypływał nim na zatokę, żeby powitać przybywających do Wenecji dostojników. Używał go także podczas świąt, z których najważniejsze były zaślubiny z morzem. Bucentaur był pływającym pałacem, liczył 35 metrów długości (mowa o ostatniej wersji), do jego poruszania potrzeba było mięśni 168 wioślarzy oraz dodatkowych 40 osób obsługi. Na górnym pokładzie przeznaczonym dla gości mieściło się 90 osób, dla których przygotowano bajecznie dekorowany salon wyposażony w kanapy z czerwonego atłasu. Dominowało złoto obecne na zewnątrz jak i we wnętrzach. Nawet wiosła pomalowane były na złoto a przepych i nagromadzenie dekoracji przeszło do legendy. Widok galeonu wzbudzał niekłamany zachwyt. Oraz szczerą zawiść.

Model Bucentaura w muzeum

Pod wrażeniem Bucentaura był Goethe, który w roku 1786 oglądał uroczystość zaślubin z morzem. W notatkach niemieckiego poety pojawiło się wiele pochwał pod adresem wspaniałej galery: Okręt jest sam w sobie ornamentem, choć może się znaleźć ktoś, kto powie, że ilość zdobień jest przesadzona, że to pływająca masa bezużytecznych i niepraktycznych dekoracji. W rzeczywistości ten galeon jest monstrancją…
Metafora śmiała ale trafna: monstrancja służy do przenoszenia czegoś o wyjątkowym, mistycznym znaczeniu, a kimś takim dla Wenecjan był doża.
Bucentaur znakomicie świadczył o wielkości Wenecji, odpowiadał wyobrażeniom jej mieszkańców o nich samych. Był symbolem weneckiej potęgi, więc jak to z symbolami bywa – po zajęciu Wenecji w 1798 roku został na rozkaz Napoleona splądrowany, spalony i przykładnie zatopiony. Doża ustąpił kilka dni wcześniej, do jego pałacu wdarła się tłuszcza. Wenecja została upokorzona.

Doża i jego pałac

14 Maj 2013

Dzisiejsza relacja z Wenecji wypada w rocznicę pewnego doniosłego wydarzenia. Dokładnie 14 maja 1797 ostatni doża Ludovico Manin opuścił pałac na placu św. Marka. Zmuszony do kapitulacji przez Napoleona poddał miasto i oddał insygnia władzy. Po dwóch dniach wielotysięczna armia francuska dopłynęła do Wenecji, tym samym tysiącletnia Republika Wenecka zakończyła swój żywot.
Napoleon zniósł rządy oligarchii i kleru, zburzył kilka kościołów i rozwiązał zgromadzenia klasztorne. Jednocześnie utworzył demokratyczny parlament, wprowadził zmiany w prawie i zapoczątkował modernizację zabudowy miasta. Na rozkaz Bonapartego wybudowano tzw. Nowe Prokuracje i kilka innych reprezentacyjnych gmachów. W tym samym czasie do Luwru płynęły statki wypełnione zagrabionymi dziełami sztuki.


Wejście wojsk napoleońskich do Wenecji.

Wspominam o tym, żeby być na bieżąco z datami, jednak nie zamierzam rozwodzić się nad tym, czy utrata niepodległości przyniosła Wenecji więcej złego niż dobrego. Dokonanie oceny wymagałoby przekopania się przez kolejny stos książek oraz uporania się z dylematem, czy dla miast, państw i narodów ważniejsza jest tożsamość wynikająca z historii i tradycji czy może dostęp do oświaty, nowoczesności i praw obywatelskich.

Od uprawiania „blogowej filozofii” lepsza będzie przechadzka salami Pałacu Dożów. Wewnątrz nie wolno robić zdjęć, pstrykanie dozwolone jest na dziedzińcu, którego najważniejszym elementem są reprezentacyjne schody (niedostępne dla zwiedzających) oraz umieszczona centralnie studnia.

_MG_3769

Do sal wchodzi się po innych, „złotych schodach”, po których dawniej do swoich prywatnych apartamentów wchodził doża odziany w ceremonialny ciężki od złota strój i czerwone buty. Teraz tamtędy przepuszcza sie tabuny zwiedzających, prawdopodobnie po to, aby dać im przedsmak tego, co czeka ich na pierwszym i drugim piętrze. Oprócz ponurych klitek dawnego więzienia (przechodzi sie do nich słynnym Mostem Westchnień) wszystkie inne sale zachwycają wielkością, ilością obrazów i bogactwem dekoracji. To najbardziej lakoniczny i powściągliwy opis pałacowych wnętrz, na jaki mnie stać.

Uderzający jest brak mebli, książek i insygniów władzy – zostały trafione rykoszetem historii, o której mowa była na początku. Wejście wojsk francuskich wywołało chaos i zamieszki. Podburzony tłum, nie mogąc palić opon, których wtedy jeszcze nie wynaleziono, wdarł się do siedziby dotychczasowych władców i zniszczył wszystko z wyjątkiem obrazów i boazerii. Zadziwiająca jest czasami świadomość klasy robotniczej. Jak oni rozróżnili, co ma wartość artystyczną, a co nie?

Idźmy dalej, wmieszajmy się w paradujący po pałacowych salach tłum rozmemłanych turystów odzianych w dżinsy i sandały. Dlaczego nie widzimy obrazów w stylu bizantyjskim, gotyckim i wczesnorenesansowym? Czy też zniszczył je wzmożony rewolucyjnie tłum niechętny gotykowi i zwalczający bizantyjskie przeżytki? Nie, to skutek pożaru, a nawet trzech wielkich pożarów, po których przebudowywano wnętrza i dekorowano je na nowo. Ostatni z roku 1577 strawił między innymi Salę Wielkiej Rady, w której znajdowały się dzieła Gentile da Fabriano, Vivariniego, Carpaccia, Belliniego i Tycjana. To wyjaśnia, dlaczego na obrazach dominuje późny renesans (Veronese, Tintoretto) oraz rozbuchany barok i jego późniejsze, nie mniej dynamiczne mutacje.

Kotłowanina postaci i kalejdoskop kolorów sprzęga się z gęstym rozmieszczeniem obrazów. Pokaźnych rozmiarów płótna pozawieszano na każdym wolnym skrawku ścian i sufitów. Obramowanie stanowi głęboko rzeźbiona i złocona sztukateria. Widz nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego, ponadto odległość malowideł sufitowych od wzroku patrzącego uniemożliwia ocenę szczegółów, pozostaje zachwyt nad perspektywą, kolorami i fabułą nawiazującą do wydarzeń Starego Testamentu, oraz mitologii i lokalnych legend. Witalność i uroda pokazywanych postaci zachwyca i przytłacza. Budzi respekt i niedowierzanie. Ogląda się te obrazy jak kadry z filmu o przygodach ludzi pięknych, bogatych i bardzo wygimnastykowanych.

Jest w tym piętrzeniu dynamicznych scen niezdrowa fascynacja ruchem i nagością. Przy okazji możemy podziwiać grę z perspektywą. Jej nieodłącznym elementem jest błękitne niebo na ostatnim planie oraz bujna roślinność wylewająca się zza masywnej ramy obrazu. Popisywanie się iluzjonistycznymi zdolnościami właściwie nie powinno dziwić. W Wenecji popisy traktowano jako normę, bo miasto samo w sobie było (i jest) wielką manifestacją ludzkich możliwości. Obrazy w reprezentacyjnych salach władców Serrenissimy nie mogły być inne. Niestety, jest ich za dużo, za gęsto upchane, przez swoje nagromadzenie potaniały i spowszedniały. Nadmiar dekoracji prowadzi do nieuniknionej dewaluacji. W tym pomieszaniu nawet dzieła Tycjana nie wydały się szczególnie wybitne. Muzea, choć sterylne i pozbawione „ducha miejsca”, są jednak lepszym miejscem do oglądania malarstwa. Do pałacowych wnętrz wchodzi się głównie po to, żeby w nich pobyć.

_MG_3765 wielka sala w Pałacu Dożów

Czasem i z chaosu można coś wynieść. Nie dosłownie. Chodzi o zdobiący jedną z sal obraz Giovanniego Battisty Tiepolo. Wyjątkowo należy mu się kilka słów, bo Tiepolo, choć tworzył w osiemnastym wieku i nieobce mu były założenia neoklasycyzmu – fascynował się renesansem, świadomie nawiązywał do dokonań Tycjana i Veronese’a. I robił to znakomicie, obok jego obrazów (widziałem kilka w londyńskiej NG) nie można przejść obojętnie. Ten z Pałacu Dożów nosi tutuł, który nie powinien dziwić: „Neptun obdarowuje Wenecję”. Zamówili go dostojnicy zainteresowani promocją, a raczej tworzeniem kultu podupadającego miasta.

Scena jest alegoryczna, bo tak nakazywała moda. Brodaty Neptun ostrożnie przechyla Róg Obfitości a złoto, perły i koral sypią się do płaszcza pięknej kobiety, która symbolizuje Wenecję. Postać Neptuna znanego w mitologii greckiej jako władca świata podwodnego, malarz pokazał w sposób szczególny: nie jako zuchwałego muskularnego władcę wiatru burzy, wody i syren lecz jako pokornego starca. Darczyńca z oddaniem patrzy w oczy alegorycznej piękności. Postać wyłaniająca się zza pleców Neptuna niepewnie zerka na panią Wenecję: „Przyjmie nasze dary, czy się obrazi i tupnie nogą?”

Tymczasem pani alegoria w atłasowych sukniach, niedbale wsparta na głowie żywego lwa i trzymająca w ręku berło, oczy ma zimne a minę wyniosłą. Widz ani przez chwilę nie wątpi, kto w tej scenie dyktuje warunki. Neptun nie jest wcale mitycznym bogiem, który ucisza wiatry i steruje ławicami ryb, aby śmiertelnicy zamieszkujacy lądy skorzystali z morskich zasobów. On z miną zbitego psa składa okup u stóp wyniosłej królowej, której na imię Wenecja.
La Serenissima dary przyjmuje, ale wyciągniętym groźnie palcem daje do zrozumienia, że nastepnym razem ma być tego towaru więcej.

Prawda, że wymowne dzieło? (Tu w lepszej rozdzielczości) Megalomania weneckich dożów nie zdołała przykryć ponurych faktów. Niespełna 50 lat po powstaniu obrazu Wenecja utraciła niepodległość. Złoto wydarte Neptunowi popłynęło do Paryża.

_MG_3743

To nie koniec opowieści, bo Wenecja republiką być przestała ale, po kolejnej przemianie, trwa nadal. Po ostatniej wizycie mój szacunek do Wenecji jeszcze się wzmocnił. Przyjrzałem się jej bliżej, dostrzegłem trochę zmarszczek na jej obliczu. Jak na wiekową damę, Serenissima trzyma sie dobrze. Pałace nad Wielkim Kanałem, które za pierwszym razem wziąłem za dekoracje do hollywoodzkiego filmu, (tak wydały mi się nierealistyczne!) są manifestacją wielu cech ludzkich, począwszy od próżności, przez potrzebę dominacji aż po satysfakcję z faktu stworzenia nowego dzieła. Dochodzi jeszcze duma z uczestnictwa w dziele zbiorowym.

Różnorodność architektury i sztuki jest bogactwem miasta. Są nim też tysiące i miliony turystów przelewające się corocznie po ulicach, placach i kanałach Wenecji. Turyści nie tylko wspierają Wenecję ekonomicznie, lecz także tworzą jej unikalny charakter. Co z kolei przyciąga następnych, głodnych wrażeń przybyszów ze świata. Nieraz podczas swoich „podchodów” kombinowałem, aby tłumów uniknąć, wybierałem trasy odludne i ciche. Ale to nie znaczy, że chciałbym kiedykolwiek zwiedzać miasto opustoszałe, pozbawione turystów. To byłby koszmar!

Czasem pozwalam sobie na uszczypliwości, ale naprawdę lubię Wenecję w obecnej postaci. Pociaga mnie jej architektura, urzeka sztuka, imponuje historia i przebiegłość polityków, którzy osadę rybaków i piratów potrafili przeistoczyć – ten termin przyrodniczy wyjątkowo tu pasuje – w potęgę gospodarczą budzącą zazdrość państw ościennych oraz w świątynię sztuki. To miasto wyjątkowe, dlatego śledząc jego historię (Wenecja ma drugie co do wielkości archiwum na świecie, ustępuje tylko Watykanowi) – zrozumiemy historię naszej cywilizacji. Tym uroczym banałem zakończę dzisiejszy wpis, ale tematu nie porzucam. Zamierzam pisać o Wenecji tak długo, aż ta piękna dama z obrazu Tiepola skieruje paluszek w moją stronę i zakrzyknie „Basta!”