Posts Tagged ‘religia’

Innuici i ci inni

29 marca 2018

Miał tu być kolejny odcinek relacji z Rzymu, ale uznałem, że opowieść o Innuitach lepiej pasuje do okoliczności.
Tekst powstał ponad dwa lata temu, był drukowany w antologii „Przewodnik po zaminowanym terenie”.

* * *
Misjonarze, którzy do nich podążali, nie dość dobrze
zabezpieczyli się przed zimnem i kolejno wymierali w drodze. Ich ciała
kryje wieczna zmarzlina, dusze uleciały pod postacią Aurora Borealis.
Żaden innuicki prorok nie zdołał ocalić głosicieli Dobrej Nowiny.
Żadnemu nie udało się nakazać ujemnej temperaturze,
żeby się cudownie podwyższyła. Zdaje się zresztą,
że żaden nie próbował. Zatem Innuici też.

Oni też, ale przed wszystkimi zapiekli heretycy,
Manichejczycy, krnąbrni Katarzy i wyznawcy Husa,
któremu stos niewątpliwie się należał;
za nimi Mahometanie bijący pokłony do czegoś,
na co w prawdziwym niebie miejsca nie ma.

Potem na łyso ogoleni mnisi, którym w oczy zagląda buddyjska pustka,
zaraz za nimi czciciele Słońca, Druidzi i pijący piwo
szydercy z durszlakami na głowach, następnie
– to oczywiste – Henryk VIII i jego psy gończe z Cromwellem na czele.
Ze współczesnych błazny YouTube’a:  George Carlin,
Christopher Hitchens, Richard Dawkins
oraz pomniejsze lewackie ścierwo. Oni wszyscy.

Razem jakieś 7 miliardów.
Bez 2,2 miliarda tych, którzy wybrali właściwie i będą śpiewać Hosanna.
Więc tym od Hosanny nic nie grozi. Nadal pozostaje 4,8 miliarda
potencjalnych mieszkańców piekła. Do nich dodajmy
niewyobrażalną rzeszę nieszczęśników
urodzonych zbyt wcześnie lub zbyt daleko.
Innuitów i innych.

Ci inni: śmieszni hutnicy z epoki brązu, wynalazcy
kościanych szydeł i kamiennego radła. Całe pokolenia homo sapiens,
które nie zaczekały na pojawienie się długowłosego Żyda
ze śladami po gwoździach na dłoniach i stopach. Zupełnie nierozważnie
porodzili się wcześniej i wcześniej pomarli.
Będą mieć za swoje.

Albo ci, którzy zamiast szukać wody życia,
szwendają się po pustyniach, w dżunglach
kołyszą się między małpami, hodują krowy,
dziurawią nosy, na uszach wieszają ciężarki,
malują ciała kolorową gliną, albo
szyją buty ze skór reniferów. Ośmielają się wierzyć
w moc lwa, wieloryba, bałwanów lub zorzy polarnej.

Zorza – mówią Innuici – to taniec zmarłych. W jej obecności
nie wolno gwizdać, bo to irytuje tańczących. Wybici
z rytmu pradziadkowie mogą się rozgniewać i jednym
pociągnięciem świetlistego miecza obciąć psotnikowi głowę.
Zatem Innuici też.
(Akurat im się należy za wpajanie dzieciom
poczucia winy. Ze strachu przed zorzą
innuickie dzieciaki sikają w grube majtki)

Nie musicie schodzić z sanek, ściągać futrzanych czapek,
wyprzęgać psów, nie ma konieczności
byście odkładali wiosła, wysiadali ze swoich zwinnych łodzi.
Jakby nigdy nic oprawiajcie foki, odcinajcie rybom głowy,
zbierajcie paszę dla reniferów. Pod pokładami wiecznego lodu
już żarzą się dla was ogniska.
Spisane są czyny i rozmowy. Trójkątne oko
uzurpatora już na was patrzy.

Mirosław Drabczyk

A jak Atlantyk, B jak bałwany

2 listopada 2014

Avenida Boavista, chociaż ma w nazwie węża nie wije się po Porto. Prostą linią łączy centrum miasta z brzegiem Atlantyku. Trasa piętrowego autobusu wiedzie przez dzielnice uniwersyteckie, w miarę zbliżania się do oceanu miejska gęsta zabudowa ustępuje willom i ogrodom. Zieleni jest więcej, widoków świadczących o recesji i schyłkowości mniej. Nabrzeże skąpane jest w popołudniowym słońcu, rudobrązowe skały wystające z wody wzmacniają wrażenie złocistości. Sam ocean jest szaro-niebieski, jednak piasek, a raczej żwirek powstały z pokruszonych skał jest intensywnie żółty. Tłumu nie ma, kilkanaście osób leżakuje, jedni na plaży, inni bezpośrednio na skałach, kilku śmiałków namacza się w płytkich zatoczkach. O pływaniu nie ma mowy, fala jest zbyt silna, łatwo mogłaby rzucić człowiekiem o skały. Nie jest kąpielisko z prawdziwego zdarzenia. Można tu zażywać ogólnie pojętej rekreacji, która polega na spacerach, czytaniu książek lub grze w karty. Taki właśnie użytek z walorów kamienistego brzegu robią spaleni na brąz półnadzy mężczyźni rozlokowani pod murami starego fortu. Karcianych stanowisk jest tam kilka, od rana do zmierzchu odbywa się okraszana okrzykami walka do ostatniej damy, ostatniego króla i asa. Na prowizorycznych stolikach karciarzy dostrzegam obłe kamienie wielkości pięści. Gracze przyciskają nimi karty, żeby ich nie porwał wiatr. Jeden kamień jest dobrem wspólnym, to ten którym przyciska się karty kładzione na środek stołu. Wśród grających jest kobieta. Nie uwzględniłem jej w powyższej relacji wyłącznie z powodów językowych. Jak mam o niej pisać? „Graczka”? „Karciarka”? To nie brzmi poprawnie. Poza tym ona nie była rozebrana do pasa jak jej towarzysze.

_MG_5750

Z betonowej promenady zszedłem ku wodzie, zdjąłem buty, podwinąłem nogawki. Musiał mi wystarczyć taki minimalistyczny, służący głównie strudzonym stopom, kontakt z Atlantykiem.
Ocean z jakichś powodów nie jest dla mnie obojętny, może w tle czai się świadomość, że zważywszy na to kim jestem i skąd przychodzę dotknięcie go i zobaczenie na żywo nie było takie oczywiste. Przyznam się, że widok oceanu zawsze stanowi dla mnie największe (także dosłownie!) potwierdzenie słuszności dokonywanych wyborów. Gdybym wybierał inaczej, bardziej zachowawczo a mniej rewolucyjnie, prawdopodobnie nigdy bym tu nie dotarł. Po cichu liczyłem, że w zamian za atencję jaką go darzę ocean jakoś się odwdzięczy. Przecież był mocarny, niemal wszechmocny i wydawało się niemal oczywiste, że potęga natury zadziała stymulująco na mój umysł, z którego wartkim strumieniem wypłyną myśli odkrywcze, pomysły szalone a wnioski odważne.

Nic takiego nie nastąpiło, reakcją na świeże powietrze i bliskość wody było spowolnienie i rozleniwienie przechodzące w stan błogości. Szum fal, wyczekany widok linii horyzontu i blask wrześniowego słońca przyniosły mi poczucie przynależności do uniwersum. I tyle. Wcale nie mało, powiedziałbym, że bardzo dużo. Czułem się po prostu bardziej obecny. Obecny wobec potęgi oceanu i wobec upływającego czasu, bo to się jakoś łączy.

Fale uderzały o brzeg regularnie jak zegar, wiedziałem, że ten ruch nie zaczął się przed chwilą ani nie wczoraj, ani nie w momencie moich narodzin, Że ten monotonny ruch trwa dłużej niż cokolwiek, co jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Przybój fal na wszystkich brzegach wszystkich mórz i oceanów nie skończy się z chwilą, gdy po raz ostatni zamkniemy oczy. Pieszczoty fal z brzegiem trwają o wiele dłużej niż nasza wspaniała cywilizacja i jej potworności. Zanim z mokrych szczelin powstały prehistoryczne gady i zanim urodzili się płodni twórcy mitów, w które teraz wierzy ludzkość, fale tak samo uderzały o brzeg. Jest w ich hipnotycznym ruchu coś pierwotnego. Podobieństwo ruchu fal do aktu kopulacji dawno zostało zauważane. Nie bez przyczyny filmy przyrodnicze mówiące o powstaniu życia na Ziemi zaczynają się od scen z udziałem morskich fal uderzających o brzeg. W kolejnych ujęciach z pęcherzyków powietrza wypełzają jakieś stworzonka i zaczyna się ewolucja, rozwój. Na końcu pojawia się człowiek, który jest stworzeniem zadziwiającym pod tym względem, że gorliwie temu rozwojowi i tej ewolucji zaprzecza.

Stałem po kolana w wodzie, pozwalałem aby bryzgi piany moczyły mi spodnie. Z każdym odpływem fali szorstki piasek usuwał się spod moich stóp, musiałem obok szukać stabilniejszego gruntu, znajdowałem, ale to co od teraz miało być solidne i zapewnić mi równowagę, zostawało przez kolejną falę zabrane. Jeśli się zagapiłem i w porę nie przesunąłem w bezpieczne miejsce, następne fale podmywały mnie bez litości, jakby chciały spowodować mój upadek. Znajdujecie tu jakąś metaforę? Ja znajduję. Może ją właśnie wymyśliłem. Ze wszystkich metafor związanych z oceanem najbardziej lubię tę, która mówi, że życie człowieka podobne jest do podróży mrówki, która na kawałku drewna samotnie przemierza ocean. Nośne porównanie, zazdroszczę autorowi, że na to wpadł. Nie poznałem go osobiście, przypuszczalnie żył przed tysiącami lat, gdzieś na Dalekim Wschodzie.

Miałem nadzieję, że spotkanie z oceanem, którego potęga od dawna działa mi na wyobraźnię popchnie mój umysł w kierunku czegoś podobnego. Przydałby się jakiś rozbłysk zrozumienia, jakaś syntetyczna myśl pozwalająca stwierdzić raz na zawsze, że życie na pewno jest tym a nie tamtym. Podobnie świat: jest właśnie taki a nie owaki. No właśnie: czy o życiu da się powiedzieć coś jednoznacznego? Czy istnieje jakaś uniwersalna prawda o świecie, o wszystkich aspektach życia człowieka? Wszyscy wiedzą, że nie istnieje. Wszyscy oprócz, z lekka licząc, czterech miliardów ludzi, którzy wierzą w doktryny religijne. Które nie tylko wykluczają się wzajemnie, ale stoją w sprzeczności z tezami dowiedzionymi przez naukę.
Zamiast próbować ustalać i wmawiać innym, „jak wygląda świat i kto za tym stoi” ludzie powinni raczej mówić „ja swój świat widzę tak i tak”. Nawet jeśli kto przyzna, że na temat świata ma pojęcie mgliste a sensu żadnego w nim nie dostrzega, to też jest dobrze. Sokrates, który otwarcie przyznał, „wiem, że nic wiem” był uczciwym filozofem. O ile mniej byłoby na świecie trosk i wojen, gdyby nie uparta chęć trzymania się jednej dogmatycznej wizji. Ale powiedzcie to tym 4 miliardom.

Stałem po kolana w wodzie, pozwalałem, by bryzgi piany moczyły mi nogawki spodni i czekałem na przypływ kreatywnych mocy. Prawem analogii: nad wielkim oceanem nie mogą nas obsiadać myśli małe i pospolite. „Tak by nam się serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy…” – to Wyspiański. Rzecz jasna, nie tylko nad brzegiem oceanu w porze zachodzącego słońca przydałby powiew świeżego rozumienia spraw własnych, nie zaszkodziłoby trochę rozszerzenia świadomości świata w jakim się żyje. Okoliczności zdawały się sprzyjać: między piaszczystym brzegiem pokrywanym co 30 sekund spienionymi falami a linią horyzontu było mnóstwo wolnego miejsca na ontologiczne bujanie w obłokach, na podniebne szybowanie za zrozumieniem. Nie zwyczajnym zrozumieniem, dokąd na zimę odlatują bociany, lecz rozumieniem grubszego kalibru, obejmującym całą osobowość, pochłaniającym wszystkie lęki, uprzedzenia i wątpliwości. Jednym słowem, było mi potrzebne rozumienie, (albo lepiej dojrzała świadomość), z którego wynika wewnętrzna siła i pogoda. Ci, którzy za moimi plecami grali w karty, musieli taki stan wewnętrznej pogody osiągnąć. Gdyby pojawił się facet chodzący po spienionych falach, niewielu odwróciłoby głowę. Grali w karty, a gra wymaga uważności.

Ja jeszcze nie mogłem sobie pozwolić na tak stoickie podejście. Mnie jeszcze gryzło to i owo. Chciałbym na przykład pojąć, na czym polega defekt ludzkości zdolnej do osiągnięć wspaniałych i szlachetnych a jednocześnie uparcie i boleśnie kultywującej swoje zwierzęce pochodzenie. Dlaczego ta najwyższa forma ewolucji tak gorliwie tej ewolucji zaprzecza? Dlaczego od empirycznych znaków i dowiedzionych naukowo tez dla połowy populacji ziemskiej ważniejsze są rozpowszechnione mity i legendy. Co w nich jest takiego, że ludzie w ich imię wyruszają na wojny i dają się zabijać? Dlaczego to trwa i czy jest szansa na zakończenie tego stanu rzeczy, nie mam pojęcia. Na razie kołaczą mi się po głowie blade domysły, kiełkują jakieś strzępki hipotez, które wymagają weryfikacji i filtracji. Nie wiadomo, czy coś z tego wyniknie, cokolwiek by zresztą wynikło, będzie miało wartość jedynie dla mnie. Ten rodzaj wiedzy o świecie jest nieprzekładalny, dlatego irytują mnie wszelkiej maści kaznodzieje i misjonarze mówiący innym, jak mają żyć. Nawet, jeśli na mówieniu się kończy, a często się nie kończy, to i tak więcej w tym szkody niż pożytku, bo cała ta poparta socjotechniką i sztuczkami oratorskimi indoktrynacja jest żerowaniem na cudzym nieszczęściu, niewiedzy i zaufaniu. Jest ponadto działalnością zaborczą i służy zniewoleniu choć sami misjonarze mówią o wyzwoleniu. Putin też Krym wyzwalał.

_MG_5772

Pozwalałem aby bryzgi piany moczyły mi nogawki spodni, szorstki piasek regularnie usuwał się spod moich stóp a odpowiedzi na buzujące w głowie pytania nadal nie było. Owszem teoria o piramidzie potrzeb Maslowa naprowadziła mnie na godny uwagi trop, ale ciągle nie mogłem zaakceptować faktu, że dla jednych ludzi pierwszą potrzebą jest niszczenie i zabijanie w imię odwetu za doznane krzywdy a inni znajdują wystarczającą satysfakcję w oglądaniu zachodów słońca, w słuchaniu muzyki, w tropieniu tajemnic zaszyfrowanych w książkach, obrazach i tak dalej. To by przeczyło zasadzie o równości ludzi. A przecież wszystkie religie mówią, że ludzie są równi. Większość populacji ziemskiej wyznaje jakieś religie a taka masa nie może się mylić. W układance ciągle coś nie pasowało, czułem, że jestem blisko jednoznacznej odpowiedzi na temat cywilizacji i że po kolejnym, powiedzmy tysiąc dwieście czterdziestym czwartym przyboju fali wyskoczę z oceanicznej wody z okrzykiem Eureka.

W dalszym ciągu nic takiego nie następowało, ciut zrezygnowany podszedłem do wiecznie mokrych skał, które jako najbardziej wysunięte w morze przyjmowały na siebie największy impet uderzających fal. Stojąc za nimi robiłem zdjęcia rozbryzgującym się drobinkom wody i pienistym bałwanom. Spodobało mi się to. Poczułem sympatię zwłaszcza do bałwanów. Wzmogłem czujność, aby migawkę aparatu zwalniać we właściwym momencie, z wolna stawałem się czcicielem bałwanów. Jak wiadomo oddawanie czci bałwanom nie jest mile widziane, na czciciela może spaść jakieś nieszczęście. Tak z całym przekonaniem twierdzą osoby w co innego niż bałwany wierzące i czemu innemu swoją cześć i pieniądze oddające. Uważam że ich wybór jest dobry. Dla nich. Mój wybór i moje bałwańskie zauroczenie też jest dobre a nawet bardzo dobre. Dla mnie.

Z plaży (nie będącej do końca plażą) wracałem wzdłuż brzegu rzeki Douro. Trasa, może dzięki temu że zapadł zmierzch i zapłonęły lampy na wzgórzach, wydała mi się bardziej atrakcyjna niż ta, którą wcześniej jechałem. Wniosek z wyprawy był taki, że jeśli okoliczności sprzyjają i można choć na pół dnia pojechać nad ocean, koniecznie trzeba to zrobić. Nie dla bałwanów. Dla siebie.

_MG_5791

_MG_5790

_MG_5789

Hermes nocą

12 września 2013

Kontynuacja tekstu pt. „Popołudniowe smakowanie w Ravennie”

Wróciwszy do pensjonatu przezornie wypiłem jeszcze trochę wody z kranu, poczytałem Bieńczyka i zgasiłem światło. Nie wiem jak długo spałem, obudził mnie szelest i zapach. Oba jednocześnie. Uniosłem głowę. W nogach łóżka stała kobieta w wieczorowej sukni połyskującej jak rybie łuski. Wydatne biodra i wąska talia wzmacniały jej podobieństwo do syreny. Oraz do kogoś, kogo być może wcześniej znałem. Na jawie albo w innym śnie. Nie byłem tego pewien lecz zupełnie nie zaciekawił mnie cel jej wizyty. Doszło bowiem do wielkiej niestosowności. Pani była niewątpliwie elegancka, nosiła pierścionki i kolczyki, pachniała wytwornymi perfumami Elixir des Merveiles pochodzącymi z sieci sklepów Hermes. Był to mocny zapach, za mocny, żebym mógł go tolerować. Zanim zdołała się odezwać, powiedziałem głosem stanowczym:

– Nie możesz tu zostać, to jest przybytek ekologiczny, sanktuarium, rodzaj ścisłego rezerwatu przyrody. Jesteś za piękna, za mocno pachniesz, zupełnie nie pasujesz do tutejszej linii stylistycznej. To nie miejsce dla ciebie, wejdź w sen kogoś, kto mieszka w Hiltonie labo Intercontinentalu. No już!

Prychnęła oburzona, ale posłuchała. Wtedy przypomniałem sobie kim jest lub kim była – jej sposób obrażania się był tak znajomy, że nie miałem najmniejszych wątpliwości, choć przyznam nigdy nie widziałem jej w stroju syreny. Wiadomo, że kobiety najprościej identyfikować po sposobie obrażania się. Każda robi to inaczej, to je bardziej odróżnia od siebie, niż linie papilarne.
Zjawa odeszła, ale jakby nie do końca. Na jej miejsce, z pachnącej eliksirami mgły wyłonił się Hermes – taki sam, jak go przedstawił Gianbologna: w głupawym kapeluszu na głowie, z nagim torsem, w sandałach ze skrzydełkami i kaduceuszem w ręku.
– Sen, jawa, Hermes, głupia zabawa – zagadałem, licząc, że hermesia halucynacja speszy się tym, że ją rozszyfrowałem i zniknie. Hermes jednak nie dał się łatwo przepędzić. Zażądał żebym wyszedł z łóżka, bo nie wypada się wylegiwać w obecności boga, nawet jeśli to tylko półbóg. Dodał jeszcze coś o należnym szacunku i konieczności przestrzegania…

– A kim ty jesteś, że dyktujesz mi co mam robić?
Hermes posłał mi szybkie jak błyskawica spojrzenie zarezerwowane dla upartych ignorantów i powiedział:
– Przychodzę oznajmić ci, że od kilku godzin jesteś wyznawcą kultu Neptuna, władcy mórz, oceanów i wiatrów.
– Lepiej byłoby powiedzieć „wichrów”. Wiatry w odniesieniu do boga brzmią dwuznaczne.
– No tak, króla mórz, oceanów, wichrów i huraganów a także tsunami i innych pogodowych anomalii. Ze mną natomiast jesteś duchowo spokrewniony i jako starszy, oczekuję należnego szacunku.
– Niby z jakiej racji?
– Jestem synem Neptuna i krewetki.
– Coś takiego… nie wiedziałem, że Neptun zabawiał się z planktonem. Uczono mnie w szkole, że Hermes to bóg grecki, syn Zeusa i nimfy o imieniu Maja. Poza tym myślałem, że Neptun gustował w czymś większym niż krewetki.
– Twoje podręczniki pisali ignoranci i wrogowie Neptuna. Sam lepiej wiem, kim jestem. A że jestem Hermesem to chyba widać.
Na potwierdzenie Hermes zastrzygł wszystkimi posiadanymi skrzydełkami a kaduceusz ścisnął tak, że zajaśniał blaskiem stali nagrzanej do 880*C.
– Urodziła mnie krewetka i uprzedzam cię impertynencie, że nie będę się wdawał w objaśnianie szczegółów technicznych. To poniżej mojej godności.
– No dobrze, niech ci będzie, ludzie nie w takie bajdy wierzą. Ale o jakiej duchowej zażyłości mi mówisz? Co ja mam wspólnego z Tobą, z Neptunem i całym waszym podwodnym światem? Nie jestem Kevinem Costnerem. Nigdy nawet nie nurkowałem.
– Ale jadłeś!
– Co jadłem?
– Krewetki.
– Byłem głodny, więc zjadłem trochę tego paskudztwa z wąsami.
– Uważaj, mówisz o mojej matce.
– O przepraszam, nie chciałem urazić uczuć.
– Zjadłeś opiekane krewetki i stało się! Wzięliśmy cię, że tak powiem, od środka. Mistyczna więź została zadzierzgnięta. Od tej pory jesteś jednym z nas. Wyznawcą jedynego prawdziwego boga Neptuna.

Poczułem, jak dopada mnie stres, jak w żołądku odzywa się znajome ssanie i wołanie o zbawczy płyn. Nie miałem jednak wina pod ręką. Nabrałem powierza, zamierzając przekonać Hermesa o zaistniałym nieporozumieniu, absurdalnej, kosmicznej wręcz pomyłce, którą za wszelka cenę natychmiast trzeba naprostować.
– Nie miałem, szanowny Hermesie intencji by z się kimkolwiek mistycznie łączyć a tym bardziej, żeby zacząć coś wyznawać. Widząc zgrillowane krewetki uległem banalnej, prostackiej potrzebie zapchania sobie żołądka. Właściwie kierował mną zwierzęcy odruch, nawet nie pamiętam dokładnie tego zdarzenia, zanim sięgnąłem po pierwszy patyczek musiałem pod wpływem głodu zmienić się w zwierzę, prawdziwego krewetkożernego niedźwiedzia niezdolnego do jakiejkolwiek refleksji i uczuć wyższych. Albo w półmózgiego szakala, pozbawionego organu zdolnego pojąć prawdy metafizyczne i oceaniczne. Sam wiesz, że zwierzę nie może stać się wyznawcą czegokolwiek, bo nie posiada tego czegoś, co odpowiada za wiarę.
– Wszystko jedno, przyjąłeś wczoraj „kęs jedności z Neptunem”, popiłeś wodą, cud się dokonał. Zwierzę czy nie zwierzę, w statystykach liczy się sztuka. Należysz do naszej wspólnoty i mogę ci wreszcie pogratulować słusznego wyboru. Właściwie chciałem zacząć od gratulacji, tylko się stawiałeś.
– Hermesie, no jak tak możesz? Wtargnąłeś do mojej sypialni, wcześniej nasłałeś na mnie kobietę o rubensowskich kształtach, a teraz chcesz mnie wrobić w jakieś przedchrześcijańskie gusła. Nie przyjmuję tego w ogóle do wiadomości. Żeby coś wyznawać, trzeba chcieć to wyznawać. A ja zwyczajnie nie chcę i to chyba rozstrzyga sprawę.
– Nie bądź drobiazgowy, czy w innych religiach pytają o to, czy kto chce przystąpić? W jednych leją na głowę wodę, w innych obcinają napletek, albo smarują mazidłem. Dokonują zaboru póki delikwent jest nieświadomy. Oseski nie mają głosu.
– Nie jestem oseskiem, o ile zauważyłeś.
Hermes nie podjął tego argumentu. Uderzył w patetyczne tony:
– Zamówiłeś krewetki i zjadłeś je, to fakt. Wydaje ci się, że to był przypadek, ale takie rzeczy nie zdarzają się przypadkowo. Podświadomie tęskniłeś do życia w jedności z Neptunem i dlatego zamiast makaronu wybrałeś opiekane gamberi. Zauważ, spotyka cię wyróżnienie. Powiadam ci bracie, nie wstydź się Neptuna. On jest moim ojcem, a w sposób metaforyczny jest także twoim. Czyż to nie cudowna perspektywa, żyć pod opieką Neptuna, czy to wymarzone zrządzenie losu?
– Wiesz co Hermesie? Widzę, że cię nie przekonam. Pogadaliśmy sobie jak fanatyk z racjonalistą a teraz łaskawie się oddal korzystając ze wszystkich skrzydełek, które posiadasz. A najlepiej włącz tryb turbo.
– Okay – niespodziewanie gładko zgodził się Hermes – ja sobie pójdę. (Skrzydeł używam tylko w stanie wyższej konieczności, gdy zachodzi potrzeba ratowania uwięzionych piękności) Niech będzie jak chcesz. Ja sobie pójdę, a ty o swojej SYTUACJI porozmawiasz z Neptunem. Bo to zaczyna być poważna SYTUACJA.

– No jeszcze Neptuna tu brakowało! Powiedz, kiedy przyjdzie, to może ja na taras wyjdę. Nie chcę, żeby mi wodorostów naniósł do sypialni.
– O nie, koleżko – złowroga satysfakcja zagościła na młodzieńczej twarzy Hermesa – Neptun nigdzie nie chodzi. On poddanych wzywa do siebie. A wiesz, gdzie teraz przebywa?
– W Morzu Egejskim…?
– Nie. Na czas upałów królewski dwór z całym fiszbinowym pałacem przeniósł się w głębiny Morza Północnego. Jutro będziesz nad nim przelatywał wracając do Dublina. Co się gapisz? Wiem o tym, bo jestem bogiem handlu i zarazem bogiem podróżników. Sekcja sprzedaży biletów lotniczych też mi naturalnie podlega.

Nic w tym wszystkim nie wydawało mi się naturalne, ale nie traciłem nadziei na wywinięcie się z opresji. Hermes ciągnął swój wywód.
– Wezwanie może przyjść znienacka i zanim systemy bezpieczeństwa zareagują, samolot już będzie pruł wodę obierając kurs na siedzibę mojego łaskawego ojca.
– To Neptun samoloty strąca? Tamten, który przywalił w brzozę i zarył w bagnie też Neptun załatwił?
– Jak śmiesz insynuować? Nieszczęsną tutkę na ziemię sprowadziła zbiorowa głupota ludzka, jej moc była tak wielka, że Neptun, chociaż wszechmogący, pozostał bezsilny. Podobno Zeus próbował ich ratować, krzyczał pull up, pull up, ale też nie poskutkowało. Może powinien drzeć się po starogrecku…
– O czym to mówiliśmy? Chcesz spotkania z Neptunem, czy wierzysz w to, co mówię?
– A jak mnie nabierasz?
– A jak nie?
– Jeśli powiem, że wolałbym nie ryzykować, to co?
– Wypełnisz warunki wstępne.
– Jakie?
– Pojedziesz do Bolonii, usiądziesz w pobliżu pomnika Neptuna. Nie za daleko, z w zasięgu rzutu trójzębem…
– Nie może być Neptun z Gdańska?
– Nie, tamten jest fałszywy. Florencki też. Tylko jeden wizerunek Neptuna jest prawdziwy, ten objawiony rzeźbiarzowi Giambolognie. Pomnik znajdziesz obok Palazzo Maggiore. Pojedziesz z samego rana, usiądziesz w takim miejscu, żeby Neptun cię widział i odmówisz litanię…
– Hermesie, ty żartujesz. Jaką litanię? Nie mam zamiaru rozmawiać z pomnikiem.
– A spróbuj nie rozmawiać!

– A zatem, odmówisz siedem razy litanię do trójzęba, do kędzierzawej brody Neptuna, do ośmiu amorków, do nabrzmiałych piersi czterech syren, na których wspiera się monument oraz do rybich pysków sikających wodą do zbiornika. Po litanii następuje refren „Neptun, Neptun i jeszcze jak Neptun!” Capisco?
– Rozumiem.
– Wylicz te przymioty
– Głowa Neptuna, trójząb, kędzierzawa broda, syreny z cycami, amorki, rybie pyski.
– Dobrze. Jak zobaczysz jakiś fajny detal na pomniku, albo spodoba ci się inna część boskiego ciała Neptuna, to też możesz o tym wspomnieć w litanii. Na pewno nie zaszkodzi. Neptun lubi być wychwalany. I nie zapomnij o refrenie.
– Ale czy to w ogóle poskutkuje? Neptun uzna, że jestem OK i się odczepi?
– Na dwoje syrena wróżyła. Mistyczną więź z Neptunem zadzierzgnąłeś tak czy owak, mam nadzieję, że nasze krewetki-misjonarki ci smakowały. Litania ma tylko nauczyć cię pokory i szacunku. I pamiętaj, jak będziesz mamrotał niewyraźnie, albo ironizował, to wezwanie na muliste dno kanału La Manche masz jak w banku. Tak wynika z nauk o przymiotach miłosiernego Neptuna. Nieposłusznych ściągać na dno, w przenośni i dosłownie.
– Nazywacie to nauką?
– No jasne: nepteologia. Będziesz się jej uczył, ale jeszcze nie na tym etapie.
– Hermes uznawszy misję za zakończoną machnął skrzydełkiem z lewej nogi, potem prawym skrzydełkiem u kapelusza, podniósł w górę kaduceusz i mówiąc „Matko-Krewetko, miej go w opiece swej” – zniknął.
Doczekałem świtu nie zmrużywszy oka. Już nie roztrząsałem wielorakich implikacji słówka „gdyby”. Liczyło się wyłącznie to, że gdybym nie udawał poligloty i zamówił te cholerne kluski zamiast cholernych krewetek nie byłoby całego zamieszania, nocnych gości, szantażowania, nepteologii i religijnego bałwaństwa.

Po szybkim śniadaniu opuściłem pokój wciąż pachnący damskimi perfumami Elixir des Merveiles. Nie dbałem, co sobie o mnie pomyśli gospodyni, kiedy będzie zmieniać pościel. Gnałem do Bolonii, bo zależało mi na czasie. Zanim z dworca kolejowego pojechałem na lotnisko, skierowałem kroki w kierunku Piazza Maggiore. W końcu „strzeżonego Neptun strzeże”. Pomnik znalazłem bez trudu. Usiadłem w zasięgu rzutu trójzębem, o resztę nie pytajcie. Wstyd jak diabli.

_MG_4124

Modlitwa o eutanazję stara jak świat

12 stycznia 2013

Ludzie zadają sobie rózne pytania. Tu gdzie mieszkam, najczęstszym jest „jak się masz?”. To oczywiście forma powitania a nie wstęp do wywiadu lekarskiego. Jeśli okoliczności pozwalają można przejść do pytań bardziej osobistych, wśród których pewniakiem jest „czy zamierzasz wracać do Polski” oraz „jak ci się żyje”. Nikt natomiast nie zapytał mnie „jak chciałbyś umrzeć”, choć pytanie wydaje mi się bardzo ważne. Prawdopodobnie jest ono osobiste do tego stopnia, że wyłącznie osobiście mogę je sobie zadać. I tylko sobie odpowiedzieć.

Kwestia dopuszczalności eutanazji weszła ostatnio w gorącą fazę. Powiedzieć należy, że właściwie z poziomu dyskursu społecznego zeszła do koryta z obelgami i absurdalnymmi zmyśleniami – a to za sprawą radykalnych, kato-prawicowych przeciwników niesienia ulgi w cierpieniu ludziom terminalnie chorym.

Nie po raz pierwszy zdumiewa łatwość z jaką przedstawiciele skrajnej prawicy rzucają oszczerstwa na osoby o odmiennych poglądach; jak w imię deklarowanej miłości bliźniego potrafią głęboko nienawidzić. Co więcej, swoją nienawiść obnoszą jako powód do chwały i wśród swoich zbierają wyrazy uznania. Trochę to przypomina atmosferę czasów, w których powstało znane powiedzenie „dobry Indianin to martwy Indianin”. Na miejscu Indianina prawicowy aktywista widziałby każdego, kto (pod pewnymi warunkami) opowiada się za dopuszczeniem aborcji, związków partnerskich czy eutanazji. Za zdolność szafowania ludzkim (cudzym) życiem rzekomo w imię poszanowania tegoż życia polscy prawicowcy winni dostać specjalną nagrodę albo przynamniej stać się obiektem szczegółowych badań antropologów. Prawdopodobnie w przyrodzie świata nie występuje żadna grupa ludzi tak zakłamanych i organicznie niezdolnych do zauważenia własnego okrucieństwa oraz hipokryzji wielkiej jak Kilimandżaro.

Do przypuszczeń o wyjatkowej perwersji intelektualnej tych osobników skłoniło mnie kilka zaledwie wypowiedzi na temat dopuszczalności eutanazji, definiowanej jako śmierć z własnego wyboru, na którą sam zainteresowany decyduje się w sytuacji skrajnej, gdy życie pełne cierpienia fizycznego i psychicznego staje się nie do wytrzymania. Brylujący w mediach „obrońcy życia”, szefowie fundamentalistycznych stowarzyszeń sprzeciwiają się „szarganiu świętości życia.” Niby mówią w imię jakich doktryn to robią lecz jednocześnie przeczą sobie haniebnie, bo główne wskazania religii, na którą się powołują oparte są na miłosierdziu. Istotą ich życia duchowego jest (rzekomo) naśladowanie Mistrza – uchodzącego za wzorzec miłosierdzia i pokory.

Gdzie zatem podziało się to chrystusowe miłosierdzie i czy naprawdę ulżenie komuś w cierpieniach jest taką zbrodnią, że trzeba podnosić histeryczny krzyk? Dlaczego ten krzyk podnoszą przedstawiciele instytucji, która ma miliony ludzkich istnień na sumieniu?

Ludziom od dawna nie było obojętne w jaki sposób umierają. W różnych kulturach stosowano różne remedia, ale przyjęło się, że „skrócić komuś męki” oznacza uczynek szlachetny, nacechowany współczuciem, choć jednocześnie wymagający odwagi. Etos wojownika przewidywał, że śmiertelnie rannemu przyjacielowi należy zostawić sztylet, a jeśli zachodzi potrzeba samemu wbić mu go w pierś. W czasach rzymskich Cezar okazywał wielką łaskę, jeśli pozwolił zdrajcy na odebranie sobie życia w zaciszu domowym, oszczędzając mu publicznego upokorzenia. Tym samym kara dla przestępców, którym nie okazano łaski polegała na przedłużaniu momentu agoni i zadawaniu najokrutniejszych cierpień w ostatnich godzinach życia.
W epokach późniejszych obowiązywała ta sama zasada: ludzie wysoko urodzeni i objęci łaską króla zostawali ścinani mieczem lub toporem. Inni, mniej godni lub wyjątkowo występni kończyli na szubienicy lub na stosie. Co ciekawe Kościół Katolicki, znany z intensywnego krzewienia nauki o miłosierdziu swoich przeciwników czyli heretyków, innowierców, czarownice i dzikie plemiona Ameryki Płd. chętniej wysyłał na płonące stosy niż pod katowski topór. No ale to kwestia skali: liczba osób torturowanych na zyczenie Koscioła i posłanych na śmierć idzie w miliony. Zabijanie ich toporami byłoby zbyt kosztowne.

W tymże samym kościele od wieków odmawia się modlitwę o łagodną śmierć dla osób bliskich. Na przykład taką:

Prosimy o modlitwę o uzdrowienie – jeżeli taka jest wola Boża, albo o dobrą, łagodną śmierć… Niech Matka Boża przytuli go do swojego serca i da mu ukojenie i pokój.

Zwrócę uwagę na dwa słowa tej szczerej, pełnej współczucia modlitwy: Dobra śmierć. Każdy by jej życzył sobie, swoim drogim bliskim a nawet ludziom zupełnie obcym, bo w imię jakich racji życzyć komuś przedśmiertnych męczarni. Każdy tylko nie agresywny ‚obrońca życia’, nie zaślepiony dogmatyk, nie fundamentalista z pretensjami do sprawowania rządów nad duszami i sumieniami.

Oto następny cytat:

Słowo eutanazja (z greckiego – dobra śmierć) oznacza łagodną śmierć bez cierpienia i powinno być rozumiane jako akt humanitarnego uśmiercania przy ograniczeniu do minimum bólu, strachu i dyskomfortu poprzez błyskawiczne osiągnięcie stanu nieprzytomności i śmierci. Wybrana metoda powinna być dobrana do wieku, gatunku i stanu zwierzęcia.

Kolejne słówko na które zwrócę uwagę: Humanitarny

Wg słownika j. polskiego humanitarny oznacza:
1. ludzki, poświęcający się człowiekowi, wykazujący troskę o jego warunki życia, potrzeby, mający na uwadze jego dobro i godność;
2. polegający na dobrym traktowaniu, oszczędzaniu zbytecznych cierpień

Podsumowując: zwierzęta, nawet gady i płazy, mają prawo do łagodnej śmierci niesionej w imię humanitaryzmu, czyli szlachetnych zasad nominalnie związanych z CZŁOWIEKIEM.
Humanitaryzm jednak nie ma zastosowania w przypadku ludzi. Ludzie mają umierać w męczarniach bo sa istotami wyższymi.

Zdaniem nawiedzonych kaznodziei wierzących w gadającego węża i dziewicze poczęcie, wykazywanie troski o warunki życia człowieka umierającego, oraz działania mające na uwadze jego dobro i godność – nie podobają się miłosiernermu (rzekomo) Bogu i zasługują na potępienie.
Wola ludzi, którzy dobrowolnie i w pełni sił umysłowych decydują się na odejście ze świata oferującego im wyłącznie cierpienie i upokorzenie nie ma dla dogmatyków znaczenia. Liczą się tak zwane racje wyższe: ład niebiański i wola rzekomo miłosiernego Stwórcy. Na ziemi w Jego imieniu stosować należy moralny szantaż wobec społeczeństwa i zastraszonych ustawodawców.

Najnowsze badania opinii publicznej pokazują, że 53 % mieszkańców Polski dopuszcza stosowanie eutanazji w uzadsadnionych przypadkach. To znak, że nie wszyscy dali się zwariować, znak, że ludzie nierzadko mając w pamięci bolesne doswiadczenia z umieraniem bliskich, kierują się własnym rozsądkiem i przestają słuchać fundamentalistów.

W czasach gdy medycyna nie radziła sobie z większością chorób, a wobec poważniejszych przypadków pozostawała zupełnie bezradna, modlitwa o eutanazję była wszystkim co bliscy mogli czynić dla umierającego. Miłosierna natura dokonywała reszty. W obecnych czasach, gdy leczenie wielu chorób przestało być bluźnierstwem i wykraczaniem przeciw „prawom boskim” a nowoczesna aparatura pozwala na jednoznaczne diagnozy oraz długotrwałe podtrzymywanie funkcji życiowych – łagodna śmierć ukochanej osoby nie musi być tylko pobożnym życzeniem.

PS. Pominąłem wiele wątków, które nasuwały mi się podczas pisania. Przypatrywanie się jaki stosunek do umierania mają przedstawiciele poszczególnych grup społecznych pozwala zobaczyć „w całej jaskrawości” granicę miedzy głębokim humanizmem a anty-ludzkim dogmatem. Ja oczywiście z całych sił jestem po stronie tego pierwszego. Sobie i innym życzę Dobrej Śmierci. Nawet nawiedzonym ‚obrońcom życia’.

Motyl niewinny!

3 sierpnia 2011

Malutki, mikroskopijny znak, że w Polsce robi się normalniej:
Prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania w sprawie „złośliwego przeszkadzania w wykonywaniu obrzędu religijnego” oraz obrazy uczuć religijnych.

motyl

Hajncel nie chciał nikomu przeszkadzać. Tłumaczył, że motyl to nie chuligański wybryk, ale artystyczny happening, który miał zwrócić uwagę na poważny problem. – Wkurza mnie wszechobecność Kościoła

– Dzieci myślały, że jestem częścią procesji. Niespodzianką. Śmiały się. Tylko księża mieli zacięte miny. Kilku próbowało mnie schwytać – wspomina. (za G.Wyborczą)

Szanowni Współobywatele Księża – tekst Waltera

24 lipca 2010

Część I

Szanowni Współobywatele Księża!

Skoro mówicie mi, jak mam żyć, to skorzystam z tego samego prawa i powiem wam, jak wy powinniście żyć.

Ale wpierw spytam się o kilka rzeczy.

Zacznę od najprostszej.

Czy wiecie co ludzie do was czują?

Czy czują szacunek? Uwielbienie? Miłość?

Otóż nie. Raczej czują lęk (niesłusznie nazywany szacunkiem a słusznie strachem), na pewno nie czują uwielbienia a najtrudniej jest z miłością.

Czują lęk bo tak są wychowywani przez tysiące lat, w pokorze, posłuszeństwie, pod presją że każdy inny sposób życia skończy się „piekłem bardzo obrazowo przedstawianym nawet niepiśmiennym kolorowymi obrazkami (a bywało że prawdziwymi stosami i torturami w masowej skali).

Bez własnego wyboru, od chrztu w niemowlęctwie i dalej do końca życia i oczywiście dawanego przez was „ostatniego namaszczenia”, wychowywani przez Rodziców, Dziadków tak samo od dzieciństwa indoktrynowanych – ale tak naprawdę przez was.

Nie czują lęku przed Bogiem, bo gdyby go czuli to nie prosiliby go o pomoc w najcięższych chwilach.

Czują lęk przed wami, bo to wam udało się mieć władzę praktycznie absolutną przez wiele wieków.

Władzę absolutną, bo to wy nakładaliście korony królom a nie królowie wam.

Władzę absolutną, bo to wasza organizacja niszczyła przez setki lat niezależne myśli, naukę a każdą próbę wyzwolenia się spod waszej władzy niszczyliście dosłownie ekskomuniką, ogniem, miecze i stosem. Naprawdę i dosłownie.

Spytam się też, dlaczego przez wieki wystawialiście armie do zabijania innych a jak już nie mogliście ich sami wystawiać to zawsze byliście w drugim szeregu za żołnierzami (i tymi którzy nimi kierują) mówiąc im „czyńcie dobrze” z Bogiem na ustach?

Sami daliście sobie monopol na drogę do Boga (od czasu kiedy nie żyje). Choć uczciwie powinniście przyznać że nie macie monopolu ani na jedynego Boga ani na żadną wyłączną drogę do niego. A na konkurencje innych podobnych organizacji wysyłaliście przez wieki różnego rodzaju wyprawy krzyżowe. Dziś zaś tylko utrzymujecie ,dla pozoru, z konkurencją „stosunki dyplomatyczne”, bez jakiekolwiek współpracy duchowej i codziennej dla dobra ludzkości i chociażby w celu unikania wojen religijnych.

Spytam też, dlaczego zawsze jesteście przeciw czemukolwiek nowemu co pojawia się na świecie? Choć sami zawsze z tego chętnie korzystacie, od wynalazku druku do współczesnych osiągnięć nauki.

Spytam, dlaczego wyłącznie straszycie i zakazujecie?

Dlaczego mieliście sądy sądzące nas i wydające wyroki śmierci?

Przeprosiliście za te grzechy kiedykolwiek?

A co jest „grzechem”, to wy ustalacie nie licząc się z nami.

Dlaczego mówicie, że jeśli ktoś nie jest z wami i nie jest wam podległy, to w imię Boga spotkają go wyłącznie straszne rzeczy („piekło”)?

Rozumiem że dziś macie problem, bo wcześniej było wam łatwiej, wystarczało palić książki i ich autorów. A dziś jest to nielegalne i niestety ścigane prawem.

Trudno z taką władzą i całkowitą bezkarnością się rozstać. Bo zawsze lepiej być pasterzem niż owcą przez niego pasioną.

To też symboliczne określenie ? Wy uważacie się za pasterzy a nas nazywacie oczywiście owcami.

A owcom, szczególnie młodym łatwo jest wpajać zabobony . Dlatego tak skutecznie wywalczyliście naukę, wyłącznie o waszej organizacji, praktycznie od przedszkola. A chrzcicie nieświadome niemowlaki a nie dorosłych, świadomych ludzi.

Spytam się więc jakie macie do tego wszystkiego prawo? I skąd ono się bierze ?

Od Boga?

A od którego?
Bo jest nas na Ziemi ok. 7 miliardów i każdy z nas ma jakiegoś Boga lub zupełnie go nie ma i polega na własnym rozumie.

A może to prawo wynika wyłącznie ze celowego i świadomego utrzymywania nas w nieświadomości?

Bo istnieje tyle dróg wyboru sposobu życia i myślenia ilu jest nas, pojedynczych osobników rodzaju ludzkiego.

A może to wszystko to prosta wasza walka o władzę?

O waszą władzę nad nami.

Duchową, społeczną, polityczną i materialną.

Więc może dla odmiany spytam się np. dlaczego nie uznajecie równouprawnienia kobiet (choć to akurat macie wspólne z wieloma innymi „konkurencjami sektami”, choćby z islamem czy judaizmem)?

W czym Kobiety są od was gorsze, skoro fundamentalnie (waszym zdaniem) nie mogą wykonywać waszej „pracy”?
A na dodatek od wieków wbijacie do głów, że odpowiadają za grzech pierworodny? Może wg was są po prostu „gatunkiem podrzędnym”?

To skąd się biorą wasze Święte?

Choć i tak sukces, że nie każecie im chodzić zasłoniętymi od stóp do głów.

Spytam się dlaczego tak je traktujecie, mimo że część z was ma z nimi wspólne dzieci?

Spytam się dlaczego wtrącacie się w nasze życie seksualne, skoro podobno sami go nie prowadzicie?

Spytam:a co macie do tego czy chcemy mieć dzieci czy nie i w jaki sposób? Jakie macie prawo do nauczania o małżeństwie, skoro go nie znacie?

To żyjcie z żoną, dziećmi, partnerem lub partnerką, lub samotnie. I miejcie dzieci in vitro, jeśli inaczej się nie udaje. Lub nie miejcie dzieci i używajcie prezerwatyw.

Lub np. dlaczego innych nazywacie sektami?
A czy nie byliście sektą jak byliście prześladowani i rzucani na pożarcie zwierzętom na arenach amfiteatrów?

Spytam się też banalnie dlaczego nie podlegacie prawom obowiązującym wszystkich innych?

Na przykład takiemu przyziemnemu: jeśli mam ochotę podarować komuś obcemu trochę pieniędzy to państwo ściąga z tego podatek. Ale już pieniądze podarowane wam takiemu opodatkowaniu nie podlegają.

Spytam się też dlaczego żądacie od ludzi aby opowiadali wam do ucha wyłącznie o swoich złych uczynkach zamiast chwalić się dobrymi?

Czy dlatego, że dobrymi trudniej straszyć i szantażować? (…)

Walter Chełstowski

P.S.
Dziękuję Walterowi za zgodę na publikację. Druga część jego odezwy do „szanownych współobywateli” pojawi się jutro. Laudate