Kontynuacja tekstu pt. „Popołudniowe smakowanie w Ravennie”
Wróciwszy do pensjonatu przezornie wypiłem jeszcze trochę wody z kranu, poczytałem Bieńczyka i zgasiłem światło. Nie wiem jak długo spałem, obudził mnie szelest i zapach. Oba jednocześnie. Uniosłem głowę. W nogach łóżka stała kobieta w wieczorowej sukni połyskującej jak rybie łuski. Wydatne biodra i wąska talia wzmacniały jej podobieństwo do syreny. Oraz do kogoś, kogo być może wcześniej znałem. Na jawie albo w innym śnie. Nie byłem tego pewien lecz zupełnie nie zaciekawił mnie cel jej wizyty. Doszło bowiem do wielkiej niestosowności. Pani była niewątpliwie elegancka, nosiła pierścionki i kolczyki, pachniała wytwornymi perfumami Elixir des Merveiles pochodzącymi z sieci sklepów Hermes. Był to mocny zapach, za mocny, żebym mógł go tolerować. Zanim zdołała się odezwać, powiedziałem głosem stanowczym:
– Nie możesz tu zostać, to jest przybytek ekologiczny, sanktuarium, rodzaj ścisłego rezerwatu przyrody. Jesteś za piękna, za mocno pachniesz, zupełnie nie pasujesz do tutejszej linii stylistycznej. To nie miejsce dla ciebie, wejdź w sen kogoś, kto mieszka w Hiltonie labo Intercontinentalu. No już!
Prychnęła oburzona, ale posłuchała. Wtedy przypomniałem sobie kim jest lub kim była – jej sposób obrażania się był tak znajomy, że nie miałem najmniejszych wątpliwości, choć przyznam nigdy nie widziałem jej w stroju syreny. Wiadomo, że kobiety najprościej identyfikować po sposobie obrażania się. Każda robi to inaczej, to je bardziej odróżnia od siebie, niż linie papilarne.
Zjawa odeszła, ale jakby nie do końca. Na jej miejsce, z pachnącej eliksirami mgły wyłonił się Hermes – taki sam, jak go przedstawił Gianbologna: w głupawym kapeluszu na głowie, z nagim torsem, w sandałach ze skrzydełkami i kaduceuszem w ręku.
– Sen, jawa, Hermes, głupia zabawa – zagadałem, licząc, że hermesia halucynacja speszy się tym, że ją rozszyfrowałem i zniknie. Hermes jednak nie dał się łatwo przepędzić. Zażądał żebym wyszedł z łóżka, bo nie wypada się wylegiwać w obecności boga, nawet jeśli to tylko półbóg. Dodał jeszcze coś o należnym szacunku i konieczności przestrzegania…
– A kim ty jesteś, że dyktujesz mi co mam robić?
Hermes posłał mi szybkie jak błyskawica spojrzenie zarezerwowane dla upartych ignorantów i powiedział:
– Przychodzę oznajmić ci, że od kilku godzin jesteś wyznawcą kultu Neptuna, władcy mórz, oceanów i wiatrów.
– Lepiej byłoby powiedzieć „wichrów”. Wiatry w odniesieniu do boga brzmią dwuznaczne.
– No tak, króla mórz, oceanów, wichrów i huraganów a także tsunami i innych pogodowych anomalii. Ze mną natomiast jesteś duchowo spokrewniony i jako starszy, oczekuję należnego szacunku.
– Niby z jakiej racji?
– Jestem synem Neptuna i krewetki.
– Coś takiego… nie wiedziałem, że Neptun zabawiał się z planktonem. Uczono mnie w szkole, że Hermes to bóg grecki, syn Zeusa i nimfy o imieniu Maja. Poza tym myślałem, że Neptun gustował w czymś większym niż krewetki.
– Twoje podręczniki pisali ignoranci i wrogowie Neptuna. Sam lepiej wiem, kim jestem. A że jestem Hermesem to chyba widać.
Na potwierdzenie Hermes zastrzygł wszystkimi posiadanymi skrzydełkami a kaduceusz ścisnął tak, że zajaśniał blaskiem stali nagrzanej do 880*C.
– Urodziła mnie krewetka i uprzedzam cię impertynencie, że nie będę się wdawał w objaśnianie szczegółów technicznych. To poniżej mojej godności.
– No dobrze, niech ci będzie, ludzie nie w takie bajdy wierzą. Ale o jakiej duchowej zażyłości mi mówisz? Co ja mam wspólnego z Tobą, z Neptunem i całym waszym podwodnym światem? Nie jestem Kevinem Costnerem. Nigdy nawet nie nurkowałem.
– Ale jadłeś!
– Co jadłem?
– Krewetki.
– Byłem głodny, więc zjadłem trochę tego paskudztwa z wąsami.
– Uważaj, mówisz o mojej matce.
– O przepraszam, nie chciałem urazić uczuć.
– Zjadłeś opiekane krewetki i stało się! Wzięliśmy cię, że tak powiem, od środka. Mistyczna więź została zadzierzgnięta. Od tej pory jesteś jednym z nas. Wyznawcą jedynego prawdziwego boga Neptuna.
Poczułem, jak dopada mnie stres, jak w żołądku odzywa się znajome ssanie i wołanie o zbawczy płyn. Nie miałem jednak wina pod ręką. Nabrałem powierza, zamierzając przekonać Hermesa o zaistniałym nieporozumieniu, absurdalnej, kosmicznej wręcz pomyłce, którą za wszelka cenę natychmiast trzeba naprostować.
– Nie miałem, szanowny Hermesie intencji by z się kimkolwiek mistycznie łączyć a tym bardziej, żeby zacząć coś wyznawać. Widząc zgrillowane krewetki uległem banalnej, prostackiej potrzebie zapchania sobie żołądka. Właściwie kierował mną zwierzęcy odruch, nawet nie pamiętam dokładnie tego zdarzenia, zanim sięgnąłem po pierwszy patyczek musiałem pod wpływem głodu zmienić się w zwierzę, prawdziwego krewetkożernego niedźwiedzia niezdolnego do jakiejkolwiek refleksji i uczuć wyższych. Albo w półmózgiego szakala, pozbawionego organu zdolnego pojąć prawdy metafizyczne i oceaniczne. Sam wiesz, że zwierzę nie może stać się wyznawcą czegokolwiek, bo nie posiada tego czegoś, co odpowiada za wiarę.
– Wszystko jedno, przyjąłeś wczoraj „kęs jedności z Neptunem”, popiłeś wodą, cud się dokonał. Zwierzę czy nie zwierzę, w statystykach liczy się sztuka. Należysz do naszej wspólnoty i mogę ci wreszcie pogratulować słusznego wyboru. Właściwie chciałem zacząć od gratulacji, tylko się stawiałeś.
– Hermesie, no jak tak możesz? Wtargnąłeś do mojej sypialni, wcześniej nasłałeś na mnie kobietę o rubensowskich kształtach, a teraz chcesz mnie wrobić w jakieś przedchrześcijańskie gusła. Nie przyjmuję tego w ogóle do wiadomości. Żeby coś wyznawać, trzeba chcieć to wyznawać. A ja zwyczajnie nie chcę i to chyba rozstrzyga sprawę.
– Nie bądź drobiazgowy, czy w innych religiach pytają o to, czy kto chce przystąpić? W jednych leją na głowę wodę, w innych obcinają napletek, albo smarują mazidłem. Dokonują zaboru póki delikwent jest nieświadomy. Oseski nie mają głosu.
– Nie jestem oseskiem, o ile zauważyłeś.
Hermes nie podjął tego argumentu. Uderzył w patetyczne tony:
– Zamówiłeś krewetki i zjadłeś je, to fakt. Wydaje ci się, że to był przypadek, ale takie rzeczy nie zdarzają się przypadkowo. Podświadomie tęskniłeś do życia w jedności z Neptunem i dlatego zamiast makaronu wybrałeś opiekane gamberi. Zauważ, spotyka cię wyróżnienie. Powiadam ci bracie, nie wstydź się Neptuna. On jest moim ojcem, a w sposób metaforyczny jest także twoim. Czyż to nie cudowna perspektywa, żyć pod opieką Neptuna, czy to wymarzone zrządzenie losu?
– Wiesz co Hermesie? Widzę, że cię nie przekonam. Pogadaliśmy sobie jak fanatyk z racjonalistą a teraz łaskawie się oddal korzystając ze wszystkich skrzydełek, które posiadasz. A najlepiej włącz tryb turbo.
– Okay – niespodziewanie gładko zgodził się Hermes – ja sobie pójdę. (Skrzydeł używam tylko w stanie wyższej konieczności, gdy zachodzi potrzeba ratowania uwięzionych piękności) Niech będzie jak chcesz. Ja sobie pójdę, a ty o swojej SYTUACJI porozmawiasz z Neptunem. Bo to zaczyna być poważna SYTUACJA.
– No jeszcze Neptuna tu brakowało! Powiedz, kiedy przyjdzie, to może ja na taras wyjdę. Nie chcę, żeby mi wodorostów naniósł do sypialni.
– O nie, koleżko – złowroga satysfakcja zagościła na młodzieńczej twarzy Hermesa – Neptun nigdzie nie chodzi. On poddanych wzywa do siebie. A wiesz, gdzie teraz przebywa?
– W Morzu Egejskim…?
– Nie. Na czas upałów królewski dwór z całym fiszbinowym pałacem przeniósł się w głębiny Morza Północnego. Jutro będziesz nad nim przelatywał wracając do Dublina. Co się gapisz? Wiem o tym, bo jestem bogiem handlu i zarazem bogiem podróżników. Sekcja sprzedaży biletów lotniczych też mi naturalnie podlega.
Nic w tym wszystkim nie wydawało mi się naturalne, ale nie traciłem nadziei na wywinięcie się z opresji. Hermes ciągnął swój wywód.
– Wezwanie może przyjść znienacka i zanim systemy bezpieczeństwa zareagują, samolot już będzie pruł wodę obierając kurs na siedzibę mojego łaskawego ojca.
– To Neptun samoloty strąca? Tamten, który przywalił w brzozę i zarył w bagnie też Neptun załatwił?
– Jak śmiesz insynuować? Nieszczęsną tutkę na ziemię sprowadziła zbiorowa głupota ludzka, jej moc była tak wielka, że Neptun, chociaż wszechmogący, pozostał bezsilny. Podobno Zeus próbował ich ratować, krzyczał pull up, pull up, ale też nie poskutkowało. Może powinien drzeć się po starogrecku…
– O czym to mówiliśmy? Chcesz spotkania z Neptunem, czy wierzysz w to, co mówię?
– A jak mnie nabierasz?
– A jak nie?
– Jeśli powiem, że wolałbym nie ryzykować, to co?
– Wypełnisz warunki wstępne.
– Jakie?
– Pojedziesz do Bolonii, usiądziesz w pobliżu pomnika Neptuna. Nie za daleko, z w zasięgu rzutu trójzębem…
– Nie może być Neptun z Gdańska?
– Nie, tamten jest fałszywy. Florencki też. Tylko jeden wizerunek Neptuna jest prawdziwy, ten objawiony rzeźbiarzowi Giambolognie. Pomnik znajdziesz obok Palazzo Maggiore. Pojedziesz z samego rana, usiądziesz w takim miejscu, żeby Neptun cię widział i odmówisz litanię…
– Hermesie, ty żartujesz. Jaką litanię? Nie mam zamiaru rozmawiać z pomnikiem.
– A spróbuj nie rozmawiać!
…
– A zatem, odmówisz siedem razy litanię do trójzęba, do kędzierzawej brody Neptuna, do ośmiu amorków, do nabrzmiałych piersi czterech syren, na których wspiera się monument oraz do rybich pysków sikających wodą do zbiornika. Po litanii następuje refren „Neptun, Neptun i jeszcze jak Neptun!” Capisco?
– Rozumiem.
– Wylicz te przymioty
– Głowa Neptuna, trójząb, kędzierzawa broda, syreny z cycami, amorki, rybie pyski.
– Dobrze. Jak zobaczysz jakiś fajny detal na pomniku, albo spodoba ci się inna część boskiego ciała Neptuna, to też możesz o tym wspomnieć w litanii. Na pewno nie zaszkodzi. Neptun lubi być wychwalany. I nie zapomnij o refrenie.
– Ale czy to w ogóle poskutkuje? Neptun uzna, że jestem OK i się odczepi?
– Na dwoje syrena wróżyła. Mistyczną więź z Neptunem zadzierzgnąłeś tak czy owak, mam nadzieję, że nasze krewetki-misjonarki ci smakowały. Litania ma tylko nauczyć cię pokory i szacunku. I pamiętaj, jak będziesz mamrotał niewyraźnie, albo ironizował, to wezwanie na muliste dno kanału La Manche masz jak w banku. Tak wynika z nauk o przymiotach miłosiernego Neptuna. Nieposłusznych ściągać na dno, w przenośni i dosłownie.
– Nazywacie to nauką?
– No jasne: nepteologia. Będziesz się jej uczył, ale jeszcze nie na tym etapie.
– Hermes uznawszy misję za zakończoną machnął skrzydełkiem z lewej nogi, potem prawym skrzydełkiem u kapelusza, podniósł w górę kaduceusz i mówiąc „Matko-Krewetko, miej go w opiece swej” – zniknął.
Doczekałem świtu nie zmrużywszy oka. Już nie roztrząsałem wielorakich implikacji słówka „gdyby”. Liczyło się wyłącznie to, że gdybym nie udawał poligloty i zamówił te cholerne kluski zamiast cholernych krewetek nie byłoby całego zamieszania, nocnych gości, szantażowania, nepteologii i religijnego bałwaństwa.
Po szybkim śniadaniu opuściłem pokój wciąż pachnący damskimi perfumami Elixir des Merveiles. Nie dbałem, co sobie o mnie pomyśli gospodyni, kiedy będzie zmieniać pościel. Gnałem do Bolonii, bo zależało mi na czasie. Zanim z dworca kolejowego pojechałem na lotnisko, skierowałem kroki w kierunku Piazza Maggiore. W końcu „strzeżonego Neptun strzeże”. Pomnik znalazłem bez trudu. Usiadłem w zasięgu rzutu trójzębem, o resztę nie pytajcie. Wstyd jak diabli.
