Archive for the ‘impresje literackie’ Category

W cieniu gotyckiego ratusza

3 kwietnia 2018

Rozmigotane, kolorowe okna restauracji i lokali ze striptizem. Neony nad drzwiami do aptek, do barów, sklepów. Eleganckie kobiety na Świdnickiej, kolorowe korowody wycieczek szkolnych. Trwa sezon kwitnienia, wypiętrzania się i wzrostu. W całym mieście widać rozmach ocierający się o brak skromności. Nawet germański gotyk, z natury smukły i powściągliwy, w towarzystwie odrestaurowanych kamienic wydaje się rozpasany, jakby chciał konkurować z barokiem. A przecież z barokiem, który obfitością masywnych wybrzuszeń, nagromadzeniem miękkich linii i roślinnych detali zdaje się wprawiać w ruch stateczne kamienice i pałacyki, nic nie może konkurować. Kolory jak z katalogu Benettona. Co ma się świecić – świeci. Co miało być odnowione – jest wypucowane, zmodernizowane, wybłyszczone.

Przecinając skwerki, omijając mosiężne figurki krasnoludków i zaglądając na dziedziniec Uniwersytetu zrozumiałem, że aby doznać tego estetycznego poruszenia, trzeba było się oddalić i wrócić teraz, kiedy niemal wszystko, nawet wiecznie zapyziały Dworzec Główny, jest w stanie rozkwitu i lśnienia. Pamiętam Wrocław z czasów, kiedy był szary, ponury i smutny. Z nieodległej prowincji przyjeżdżałem do Wrocławia regularnie, najpierw z wycieczkami szkolnymi do ZOO, teatru lub do muzeum, potem jako nastolatek na koncerty rockowe w domach kultury albo w hali, która wtedy nazywała się Ludowa. Jakoś w tym czasie na ścianach wrocławskich kamienic zaczęły pojawiać się kolorowe krasnoludki. Początkowo nie pojmowałem znaczenia tych rysunków. Za to teraz jestem wręcz zachwycony obecnością mosiężnych krasnoludków we Wrocławiu.
Chodziłem po Podwalu, placu Kościuszki, Dominikańskiej. Co znałem z czasów socjalistycznej siermięgi, teraz jawiło się jak piękny sen. Widziałem dużo miast, zdecydowanie sławniejszych, ale tu było inaczej. Na wrażenia estetyczne nakładała się refleksja nad zmianami, których stałem się mimowolnym świadkiem.

Trzydzieści lat to sporo czasu. Pamiętam ostatnią swoją wizytę we Wrocławiu. Wtedy też było słonecznie, w oknie Biura Wystaw Artystycznych stała naturalnej wielkości figura odziana w husarską zbroję. Przed budynkiem natomiast znajdował się pomarańczowy fiat 126p i kiedy patrzyło się pod odpowiednim kątem, husarz znajdował się dokładnie ponad dachem samochodu. Tworzył z nim jedność, jak jeździec z koniem, albo jak papież z papa-mobile. Wydało mi się wówczas, że ten pobłyskujący srebrną zbroją fiato-husarz lada chwila ruszy w trasę, przetnie kilka podwórek i wyjedzie na dwupasmową Kazimierza Wielkiego, gdzie już będą czekać wiwatujące tłumy z chorągiewkami. Optyczna iluzja, która z husarza i autka FSO 126p uczyniła ontologiczną jednię mocno wstrząsnęła moją wyobraźnią. Kto wie, czy nie od tego zaczęło się fotografowanie architektury? Odkąd nabyłem pierwszy fotoaparat z upodobaniem kieruję obiektyw na detale odbite w oknach, lustrach i witrynach.


Oczywiście teraz znowu poszedłem do BWA. Bez większej nadziei, że zastanę ten sam widok, co trzydzieści lat temu. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym tego nie sprawdził. Husarza oczywiście nie było, za to wkoło trwał prawdziwy karnawał: kwitnące drzewa, śmigające samochody, mosty odbite w tafli Odry i rzędy domów zdawały się tańczyć w wiosennym słońcu i rytmicznie powtarzać refren „my tworzymy miasto, my jesteśmy miasta migotaniem i masą”. Między dojrzałe kamienice, między ich barokowe, klasycystyczne lub secesyjne frontony zdobione gzymsami, portalami, półkolumnami i boniami wdarły się gładkie fasady z aluminium i szkła. Bliskie sąsiedztwo, początkowo szokujące, obu stronom wychodziło na dobre. Obecność lustrzanych płaszczyzn pomagała eksponować ponadczasową urodę starszych budynków. Masywny, pociemniały ze starości kościół św. Magdaleny, który tyle lat stał samotnie na nieogrodzonym placu, rozrósł się, kiedy tuż obok postawiono szklany biurowiec. Gotyckie mury, przypory i witrażowe okna z lubością przeglądają się w przeciwległych fasadach udając pełne fałd i zawijasów dzieła Gaudiego. W słoneczne dni wdzięczą się do tych odbić, wyginają i prężą, jakby zrzucały z siebie odwieczny porządek narzucony przez średniowiecznych budowniczych, którzy z takim mozołem wprowadzali dyscyplinę poziomów i pionów.

Odkrywanie miast, które się znało, to jazda w głąb swoich wspomnień, przyglądanie się sobie dawnemu. Jakimś cudem zapamiętałem, że najlepsze wrocławskie lody sprzedają przy Szewskiej. Zamówiłem małą porcję w rożku. Przez wiele lat wspomnienie smaku lodów z tej budki stanowiło wzorzec smaku lodów polskich w ogóle. Jasne, że porównanie nie będzie już możliwe, ale od zamiaru nie odstąpiłem. Był to rodzaj zobowiązania wobec mnie dawnego, a może raczej wobec tego kogoś, którym dawniej byłem. Ciągłość swojej tożsamości można potwierdzać na różne sposoby, także lodem w rożku.

Natomiast pod zegarową ścianą Ratusza doznałem zgoła czegoś odmiennego. Sylwetkę Ratusza znam od dzieciństwa, najpierw z okładek zeszytów szkolnych i ze znaczków pocztowych, potem z bezpośredniego oglądania. Musiało to być oglądanie pobieżne, bo jakoś wcześniej nie poczułem dreszczu estetycznej rozkoszy, takiego samego, który dopadał mnie wśród murów Brugii, w rozgrzanych uliczkach Sieny, przed pałacami Florencji i na mostkach Wenecji. Ten dreszcz lepiej niż wszystkie rozprawy naukowe upewniał mnie, że mam do czynienia z arcydziełem. Dlaczego wcześniej nie poczułem go we Wrocławiu? Musiałem być kim innym.

Gdybym był tym obecnym , wypatrzyłbym na przykład, że pod dachem wieżyczki z lewej strony zegara plujące deszczową wodą gargulce umieszczone są nietypowo:  jeden nad drugim. Ten wyższy zbiera wodę ze stromego dachu, drugi obsługuje gzymsy. To unikat, nie widziałem nigdzie takiego rozwiązania. Zdublowane rozwarte paszcze gargulców zobaczyłem, kiedy wycelowałem tam obiektyw aparatu. Ucieszyłem się z tego odkrycia, poczułem się jakbym odzyskał wzrok. Skoro trzydzieści lat temu nie zachwyciłem się gargulcami, co znaczy, ni mniej ni więcej, że mnie pod ratuszem nigdy nie było. Dopiero teraz jestem.

Innuici i ci inni

29 marca 2018

Miał tu być kolejny odcinek relacji z Rzymu, ale uznałem, że opowieść o Innuitach lepiej pasuje do okoliczności.
Tekst powstał ponad dwa lata temu, był drukowany w antologii „Przewodnik po zaminowanym terenie”.

* * *
Misjonarze, którzy do nich podążali, nie dość dobrze
zabezpieczyli się przed zimnem i kolejno wymierali w drodze. Ich ciała
kryje wieczna zmarzlina, dusze uleciały pod postacią Aurora Borealis.
Żaden innuicki prorok nie zdołał ocalić głosicieli Dobrej Nowiny.
Żadnemu nie udało się nakazać ujemnej temperaturze,
żeby się cudownie podwyższyła. Zdaje się zresztą,
że żaden nie próbował. Zatem Innuici też.

Oni też, ale przed wszystkimi zapiekli heretycy,
Manichejczycy, krnąbrni Katarzy i wyznawcy Husa,
któremu stos niewątpliwie się należał;
za nimi Mahometanie bijący pokłony do czegoś,
na co w prawdziwym niebie miejsca nie ma.

Potem na łyso ogoleni mnisi, którym w oczy zagląda buddyjska pustka,
zaraz za nimi czciciele Słońca, Druidzi i pijący piwo
szydercy z durszlakami na głowach, następnie
– to oczywiste – Henryk VIII i jego psy gończe z Cromwellem na czele.
Ze współczesnych błazny YouTube’a:  George Carlin,
Christopher Hitchens, Richard Dawkins
oraz pomniejsze lewackie ścierwo. Oni wszyscy.

Razem jakieś 7 miliardów.
Bez 2,2 miliarda tych, którzy wybrali właściwie i będą śpiewać Hosanna.
Więc tym od Hosanny nic nie grozi. Nadal pozostaje 4,8 miliarda
potencjalnych mieszkańców piekła. Do nich dodajmy
niewyobrażalną rzeszę nieszczęśników
urodzonych zbyt wcześnie lub zbyt daleko.
Innuitów i innych.

Ci inni: śmieszni hutnicy z epoki brązu, wynalazcy
kościanych szydeł i kamiennego radła. Całe pokolenia homo sapiens,
które nie zaczekały na pojawienie się długowłosego Żyda
ze śladami po gwoździach na dłoniach i stopach. Zupełnie nierozważnie
porodzili się wcześniej i wcześniej pomarli.
Będą mieć za swoje.

Albo ci, którzy zamiast szukać wody życia,
szwendają się po pustyniach, w dżunglach
kołyszą się między małpami, hodują krowy,
dziurawią nosy, na uszach wieszają ciężarki,
malują ciała kolorową gliną, albo
szyją buty ze skór reniferów. Ośmielają się wierzyć
w moc lwa, wieloryba, bałwanów lub zorzy polarnej.

Zorza – mówią Innuici – to taniec zmarłych. W jej obecności
nie wolno gwizdać, bo to irytuje tańczących. Wybici
z rytmu pradziadkowie mogą się rozgniewać i jednym
pociągnięciem świetlistego miecza obciąć psotnikowi głowę.
Zatem Innuici też.
(Akurat im się należy za wpajanie dzieciom
poczucia winy. Ze strachu przed zorzą
innuickie dzieciaki sikają w grube majtki)

Nie musicie schodzić z sanek, ściągać futrzanych czapek,
wyprzęgać psów, nie ma konieczności
byście odkładali wiosła, wysiadali ze swoich zwinnych łodzi.
Jakby nigdy nic oprawiajcie foki, odcinajcie rybom głowy,
zbierajcie paszę dla reniferów. Pod pokładami wiecznego lodu
już żarzą się dla was ogniska.
Spisane są czyny i rozmowy. Trójkątne oko
uzurpatora już na was patrzy.

Mirosław Drabczyk

Pociąg i Bestia

25 sierpnia 2015

Jest takie zwierzę borsuk. Mało ciekawe stworzenie, ale jego jądra mają znakomite własności lecznicze. Naturaliści mówią, że kiedy ścigany borsuk pojmie swoje położenie, wtedy odgryza sobie jądra, rzuca je przed myśliwych a sam ucieka. Jeśli mimo to inny myśliwy go wytropi, wtedy borsuk staje na tylnych łapach i pokazuje mu swój seksualny organ. Jak już myśliwy zobaczy, że borsuk jąder nie ma, zostawia go w spokoju.
W ten sam sposób każdy z nas, kto pragnie żyć w duchowej czystości i w zgodzie z boskimi przykazaniami, powinien złe nawyki i bezwstydne uczynki odciąć od siebie i rzucić diabłu w twarz. Wtedy diabeł zobaczy, że nie mamy niczego, co by do niego należało i zawstydzony odejdzie.

Jest taki pociąg z Wrocławia do Lublina. Siedzę w przedziale, obok mnie dobrze odżywiona dziewczyna ze słuchawkami na uszach. Próbuję rozpoznać, czego słucha, docierają do mnie dynamiczne akordy symfoniczne ale nic nie łączy się w całość.Stukot kół pociągu zniekształca dźwięk. Poddaję się, zresztą mam swoje zajęcie, zakładam okulary otwieram niedawno zakupiony „Bestiariusz średniowieczny”. Wreszcie mam okazję, żeby zapoznać się z oryginalnymi opisami bazyliszków, mantykor i strzyg. Może po lekturze zrozumiem, dlaczego w średniowieczu bestiariusze były tak popularne. I co w tej biblii pauperum bardziej ludzi przyciągało: groza czy moralitet. Wielogłowe smoki, gryfy i bazyliszki zajmowały wyobraźnię czytelników (częściej słuchaczy) w takim samym stopniu co zwierzęta i ptaki żyjące realnie. Dla autorów było to bardzo wygodne. Dziwolągi zawsze budzą ciekawość a kto i jakim sposobem miałby zweryfikować ich istnienie? Zawsze można było odpowiedzieć gawiedzi, że wilki i jelenie żyją blisko, lwy i wielbłądy trochę dalej, natomiast strzygi i mantykory jeszcze dalej, w krainach tak odległych, że nikt prócz Wiedźmina tam się nie zapuszcza. Opisom towarzyszą obrazki przedstawiające zwierzęta i stwory. Trzeba przyznać obrazki bardzo udane, nawet te nierealne stwory wyglądają bardzo realnie, choć chwilami artysta próbował być zbyt dosłowny, co dało efekt komiczny.

Miejsce pod oknem zajmowała kobieta szczupła, lekko przypominająca strzygę z mojego bestiariusza. Na pierwszy rzut oka wydawała się wyniosła lecz po bliższym przyjrzeniu się wrażenie ustąpiło. Była osobą raczej zalęknioną, przywykłą do trzymania emocji na wodzy. Minę miała szlachetnie cierpiętniczą, jakby wsiadła do przedziału wprost ze stron dziewiętnastowiecznej powieści. Choć bardziej prawdopodobne było to, że jechała na spotkanie z zachowującą stałą temperaturę ręką św. Magdaleny albo wracała z seansu z misjonarzem Boshoborą. Poczucie pseudo-mistycznego wtajemniczenia wyzierało z jej strzygowatego oblicza.

Dokładnie naprzeciw mnie zasiadła jowialna starsza pani w grubych okularach. Była niewidoma i rozwiązywała krzyżówkę. Nie, nie wypełniała rubryk kropeczkami Brail’a. Towarzyszyła jej nastoletnia wnuczka, która odczytywała znaczenia haseł, a gdy babcia znalazła dobrą odpowiedź, wpisywała ją we właściwe pole. Podział ról całkiem oczywisty: babcia była mózgiem, wnuczka narzędziem. Narzędziem o całkiem donośnym głosie i bez towarzyskich zahamowań. Z tego powodu w połowie rozdziału o jednorożcu książkę musiałem odłożyć. Mój pociąg do bestii został rozjechany przez zdublowany skład amatorek krzyżówek. Babcia głośno domagała się podpowiedzi, dopytywała o litery już wpisane, co pomogłoby jej odgadnąć wyraz właściwy. Wnuczka cierpliwie odpowiadała. Po raz kolejny w dziejach świata kultura niższa wypierała wyższą. Nie robiłem z siebie męczennika, postanowiłem przyłączyć się do krzyżówkowego challenge’u. Najpierw rzuciłem jedno hasło, potem drugie. Nie wyrywałem się z podpowiedziami, odczekiwałem chwilę, a kiedy wiadomo już było, że babcia ani tym bardziej jej wnuczka nie dadzą rady, wtedy podawałem konkretny wyraz. Zwykle pasował do układanki. Po jakimś czasie, bodajże między Ozimkiem a Częstochową, wnuczka wyszła z babcią do toalety. Pozostałe pasażerki milczały, mogłem poczytać swój bestiariusz.

Istnieje zwierzę zwane hieną, które żyje w grobach i żywi się ciałami zmarłych. Hiena z natury jest czasem rodzaju męskiego a czasem rodzaju żeńskiego, dlatego trzeba hienę uznać za zwierzę nieczyste. Hiena ma sztywny kręgosłup, wszystko w jednym kawałku, dlatego nie może spoglądać w tył, musi obracać całe ciało. Jest zdolna do zadziwiających rzeczy. Po pierwsze, umie niepostrzeżenie podążać za stadem prowadzonym przez pasterzy a w pobliże domostw potrafi się podczołgać. Pozostając niezauważona wsłuchuje się w głosy ludzkie i uczy się je naśladować. Kiedy już posiądzie tę sztukę nawołuje ludzi z ciemności i tam je napada. Podobnie zwabia psy w zasadzkę udając chorych ludzi wzywających pomocy. Kiedy pies podejdzie zbyt blisko, hiena rzuca się na niego i go zjada. A kiedy pies podczas polowania znajdzie się w cieniu hieny, traci swój głos i zapomina języka w pysku.
Dzieci Izraela są jak ta bestia: z początku służyły żyjącemu Bogu, lecz potem modląc się do fałszywych bożków, stały się sługami bogactwa i łatwego życia. Prorok Jeremiasz porównał Izraelitów do tej nieczystej bestii, mówiąc: „Moje dziedzictwo stało się dla mnie jak hiena w gęstwinie”. Każdy spośród nas, kto oddaje się próżnemu życiu i służy bogactwu, jest jak to zwierzę, które nie jest ani męskie ani żeńskie, nie jest człowiekiem wierzącym ani niewierzącym lecz należy do tych, których Salamon nazwał ludźmi podwójnego oblicza, niezdolnymi trzymać się jednej drogi. Nasz Pan rzekł: „Nie możesz jednocześnie służyć Bogu i Mamonie”

Z ulgą powitałem powrót do przedziału niewidomej babki i widzącej wnuczki. Znowu włączyłem się w rozwiązywanie krzyżówki, chociaż okazji do zabłyśnięcia nie miałem zbyt wiele. Babka okazała się weteranką w tej konkurencji, musiała wcześniej przebrnąć przez tysiące krzyżówek. Wnuczka, jak się można było spodziewać, była na początku drogi do mistrzostwa. Kiedy po odczytaniu pytania o „najdłuższą rzekę Europy” wyrwała się z odpowiedzią i zakrzyknęła „Amazonka!”, babcia nie kryła rozczarowania.
– No co ty, dziecko? Amazonka jest w Ameryce Południowej. W Europie zawsze Wołga, na drugim miejscu Dunaj. Czego w tej szkole teraz uczą? Ile macie lekcji geografii tygodniowo?
Wnuczka zawstydzona nie odpowiedziała. Szybko włączyłem się do rozmowy:
– Teraz zamiast geografii i fizyki w szkołach uczy się religii.
– No właśnie – podchwyciła babcia – za dużo tej religii.

Pani pod oknem, zamyślona lub rozmodlona, nagle się ożywiła. Na sekundę otworzyła usta jak karp szukający powietrza, w jej bladych oczach zagościło oburzenie i chęć protestu, ale czy to z lenistwa czy z braku odwagi na grymasie się skończyło. Skończył się też zapał wnuczki do dyktowania i wpisywania krzyżówkowych znaczeń. Babcia musiała przeczekać jej zły humor, ja skorzystałem z okazji i po raz kolejny otworzyłem swój bestiariusz. Jak krokodyl zanurza się w Wołdze, a hipopotam w Dunaju tak ja z poczuciem satysfakcji, że stać mnie na luksus zajmowania się rzeczami zupełnie niepraktycznymi, zanurzyłem się w średniowieczu.

Orzeł swoje miano zawdzięcza temu, że posiada bystre oczy. Wzrok orła jest niezwykle przenikliwy, ludzkie oko takich zdolności nie ma. Z wielkiej wysokości orzeł może wypatrzeć rybę pływającą w morskich głębinach. Gdy ją ujrzy, nurkuje z wielkiej wysokości i chwyta swą ofiarę w szpony i ulatuje z nią na brzeg. Kiedy orzeł się starzeje, jego skrzydła stają się ciężkie a wzrok zachodzi mgłą. Wtedy ptak szuka fontanny i frunie wysoko jak najbliżej słońca. W górnych warstwach atmosfery jego skrzydła zaczynają się przypiekać a ciemność jego oczu zostaje wypalona promieniami słońca. Wówczas orzeł spada jak piorun do fontanny i nurkuje trzy razy. Skrzydła odzyskują swoją moc a oczy na powrót stają się jasne i przenikliwe.
Tak więc Ty człecze, którego powłoka się starzeje, oczy zachodzą mgłą a serce pogrąża się w mroku, Ty też powinieneś szukać duchowej fontanny Naszego Pana, ku Niemu wznieść swój wzrok i swój umysł, bo On jest fontanną sprawiedliwości. W ten sposób staniesz się na powrót młody i silny jak orzeł.

Za Dęblinem rozpoznałem schemat, na jakim opierają się poszczególne epizody. Więc najpierw musi być zwierzę – nie ważne czy ono istnieje realnie czy nie, czytelnicy i tak nie mieli możliwości by to sprawdzić. W ślad za opisem idzie paralela do zachowania jakiegoś świętego lub złoczyńcy – zależy czy zwierze reprezentuje zło czy dobro. Opis kończy moralitet w rodzaju: jeśli ten ptak okazuje się tak szlachetny i wierny, to my powinniśmy być jeszcze bardziej. A jeżeli zwierzę jest podłe i występne, to wiedz, że taki sam jest diabeł, który czyha na twoją duszę.

Dojeżdżaliśmy do Puław. Dziewczyna, która siedziała obok mnie szykowała się do wyjścia, zdjęła słuchawki z uszu i zanim wyłączyła i-phone’a dosłyszałem muzykę. To rzeczywiście nie był Nightwish. Dziewczyna słuchała „Marsylianki” w wersji rock-operowej. Tego się nie spodziewałem. Wiedziałem za to kogo w bestiariuszu symbolizuje pelikan.

Pelikan żyje w Egipcie, na brzegach rzeki Nil. Przykład pelikana pozwala się przekonać, jak niezmierzona może być miłość rodziców do potomstwa. Kiedy młode pelikany trochę urosną, dziobią ostrymi dziobami swoich rodziców w głowę. Dorosłe pelikany im oddają i tak młode zostają zabite. Jednak po trzech dniach matka rozdziobuje sobie pierś, kładzie się na zwłokach pisklęcia i własną krwią polewa martwe ciało. Wtedy młody pelikan wraca do życia. Tak nasz Pan Jezus Chrystus, który nas do życia powołał, został potem przez nas w twarz uderzony i zabity a jego krew popłynęła dla naszego zbawienia i dała nam życie wieczne.

Dojechaliśmy do Lublina, pasażerowie karnie ustawiali się w korytarzu, czekając na zatrzymanie pociągu. Zamknąłem książkę ostatecznie. Przystępując do lektury spodziewałem się jednak czegoś lżejszego, liczyłem na większy komizm, tymczasem opisy były dość makabryczne i trzeba przyznać sugestywne. Ciągnąc walizkę w przejściu podziemnym, wciąż myślałem o położeniu tych biednych ludzi średniowiecza, których dla utrzymania w stanie posłuszeństwa i niewiedzy straszono strzygami, hienami i innymi niezliczonymi potworami. Wychodząc po schodach na plac dworcowy powiedziałem sobie niemal głośno, „dobrze, że my nie żyjemy w średniowieczu”. Na co jeden liszaj na ścianie budynku, na ułamek sekundy zmieniony w głowę mantykory, odpowiedział całkiem wyraźnie: „Nie byłbym taki pewien. Średniowiecze nie przeminęło. Utajone w zakamarkach naszych umysłów ma się dobrze. Z ludzkich lęków i ignorancji dobywa sił do dalszego istnienia.”

Stańko Quartet w Dublinie

12 kwietnia 2015

Akustyka w tutejszym National Concert Hall jest zdecydowanie dobra, jednak ta sala mało ma wspólnego z klubem jazzowym. Rozległa scena przeznaczona dla orkiestr symfonicznych i chórów, tymczasem Tomasz Stańko miał zagrać z trzema muzykami. Dla stworzenia namiastki kameralności za plecami muzyków ustawiono na scenie trzymetrowej wysokości stelaż, na którym rozpięto czarną tkaninę. Na niej rozrzucono białe diody, które świeciły jak gwiazdy na nocnym niebie. To wystarczyło. Dzięki tej banalnej dekoracji scena przypominała rzęsiście oświetlony taras, trzy widoczne schodki sceniczne udawały balustradę a za czarną połacią nieba można było domyślać się obecności wielkiego miasta. Jednak nad wielkimi miastami gwiazd nie widać, należało więc przyjąć, że Stańko Quartet gra na pokładzie rejsowego statku, schodki przed parawanem to relingi, a czerń rozgwieżdżonego nieba kryje górską panoramę.

Czerń rozgwieżdżonego nieba kryje górską panoramę a muzyka, której przyszło nam słuchać kryła fascynujące tajemnice. Czterej muzycy nie są bynajmniej czterema ewangelistami, nie mieli zamiaru niczego objaśniać ani niczego przed nami odkrywać. Wręcz przeciwnie, w swojej synkopowanej opowieści gmatwali wszystko tak, abyśmy mieli jednoczesne poczucie bliskości tajemnicy oraz jej niedosyt. Taki zestaw gwarantował, że chciało się słuchać.

Muzyka jazzowa ma to do siebie, że nie sposób jej streścić a podczas słuchania trzeba ją przesiewać przez własne emocje, przez osobiste doświadczenia – muzyczne i pozamuzyczne. Ze sceny poprzez dźwięki dobiegało światło i mrok, ból i ekstaza. Były tam odgłosy żywiołów przetworzone w wyobraźni kolejnych muzycznych pokoleń, było coś co kiełkuje i coś co szybuje. Energiczne, pulsujące dźwięki przeplatały się w radosnymi trelami, następnie przechodziły w posępne zawodzenie, aby po chwili wrócić w swingującym rytmie. Przeskoki, powtórzenia, rozwinięcia, dopowiedzenia. A wszystko dokładnie wpasowane, dozowane z zadziwiającym umiarem i subtelnością. Muzyki, której nieodłącznym elementem jest improwizacja nie wypada chyba porównywać ze szwajcarskim zegarkiem, ale to co zaprezentował Stańko Quartet było jednak niewiarygodnie precyzyjne. I uwodzicielskie.

Pianista nisko pochylał się nad klawiaturą usiłując wydobyć z instrumentu najsubtelniejsze i najbardziej niedostępne zestawienia dźwięków, perkusista uderzał w bębny z brawurą, z pasją rzucał się na mosiężne talerze, aby w tej samej sekundzie zaprzestać hałasowania i z wielką czułością szorować po membranach miotełkami. Kontrabasista, zgodnie z obyczajem kontrabasistów potrząsał głową szarpiąc struny. Od jego instrumentu biło przyjemne głębokie ciepło. Lider zajmujący przestrzeń po środku sceny włączał się ze swoją frazą w idealnym czasie i z idealnym brzmieniem, raz chropawym i zduszonym, innym razem grając czysto, przenikliwie, przeszywająco.

Przestawaliśmy niemal oddychać, gdy z fortepianu dobiegały ciche dźwięki nastrojowej ballady, gdy ledwo zarysowaną melodię powtarzała trąbka wzmacniana dyskretnym akompaniamentem basu i miotełek. Gdy w kolejnym utworze wszyscy grali jednocześnie, gdy instrumenty mimo głośnych wysiłków nie mogły dojść do czytelnego porozumienia i wydawało się, że gejzer pomieszanych dźwięków nie przestanie wzbijać się w górę, popadaliśmy w zachwyt i drżenie. Kiedy przychodziła kolej na solo pianisty lub gdy na plan pierwszy wybijał się kontrabas, Tomasz Stańko odkładał trąbkę na podłogę, sięgał po butelkę z wodą, pociągał mały łyczek, po czym prostował się i z nonszalancją wracał do porzuconej frazy. Nie mieliśmy wątpliwości, że nawet wtedy, gdy jego trąbka milkła na dłuższą chwilę i gdy zamyślony i jakby nieobecny przechadzał się po scenie – nadal był częścią tego zgiełku i to on sterował tym statkiem. Do niego należała ostatnia nuta, ostatni krzyk lub szept.

Widownia słuchała w absolutnym skupieniu, cierpliwie sekundowaliśmy muzykom w w toczeniu ich żarliwej bitwy. Podążaliśmy za zmianami tonacji, barw i tempa, a kiedy następowały dłuższe pauzy, czekaliśmy na pojawienie się kolejnego dźwięku, który spadał na nas jak soczysta kropla.

Stańko czasem zerkał na młodszych kolegów, wzrokiem dawał im znaki, których nikt niewtajemniczony nie zdoła nigdy odczytać. Był jak szaman, który prowadzi swój głośny obrzęd a szeptem podpowiada asystentom, co mają robić aby rytuał przebiegał należycie. Braliśmy udział w tym rytuale. Muzyka gasła i rozpalała się na nowo, za tarasem czy pokładem okrętu stało rozgwieżdżone niebo, muzycy nie wdzięczyli się do publiczności, wypełniali swoją powinność. W ich postawie było coś takiego, co kazało wierzyć, że są bardziej są posłuszni muzycznym wyzwaniom i wezwaniom niż oczekiwaniom publiczności. W tym zauroczeniu dźwiękami, w tym gmatwaniu i gotowaniu alchemicznej tajemnicy niemal publiki nie dostrzegają. Tylko czasem, gdy po udanej solówce zrywały się krótkie brawa, Stańko stojący na środku sceny delikatnym skinieniem głowy dawał znak publiczności, że docenia jej poczucie smaku a za aplauz dziękuje.

Stańko Quartet bywał już w Dublinie, miałem okazję oglądać jego dwa występy. Tym razem rozpoznałem kilka utworów pochodzących z płyty Suspended Night nagranej 10 lat temu. To po wydaniu tej płyty Kuba Wojewódzki zaprosił Tomasza Stańkę do swojego programu telewizyjnego, a kiedy gość wszedł do studia, prowadzący wstał z fotela i z okrzykiem Mistrzu! padł krzyżem przed nieco zaskoczonym trębaczem. W powszechnej opinii Kuba Wojewódzki to pajac. Ale tym gestem pokazał, że jeśli ma do muzyki stosunek nabożny, to się z tym nie kryje. Nawet jeśli znowu wychodzi na pajaca.

Tomasz Stańko zaczynał grać w latach 60-tych u boku Adama Makowicza, Michała Urbaniaka, Krzysztofa Komedy. Jego kariera i ciągłe poszukiwania muzyczne trwają ponad 50 lat. Obecnie należy do ścisłej światowej czołówki trębaczy jazzowych, jest gwiazdą pierwszej wielkości, czego na scenie zupełnie nie widać. Z jego zachowania przebija doswiadczenie i poczucie, że to co najwartościowsze kryje się w muzyce. Dlatego gesty grającego Stańki są oszczędne, już bardziej ruchliwy i niespokojny jest Marcin Wasilewski, który podskakuje na swoim krzesełku, wybija nogami takt a czasem podnosi się i stuka w klawisze fortepianu stojąc. Tomasz Stańko całą energię skupia na okiełznaniu rozdokazywanej trąbki, która niczym złoty ptak chce wyfrunąć z jego dłoni i poszybować w przestworza z ufnością, że potrafi grać samodzielnie, bez tego, który w nią dmucha.

Jeżeli scena jest pokładem tego statku, który pływa po Zalewie Solińskim to Tomasz Stańko z trąbką uniesioną ku górze przypomina samotnego bieszczadzkiego wilka.

Jeżeli to rzeczywiście był statek to my, na widowni chcieliśmy, żeby ten rejs trwał jak najdłużej, żeby gwiezdny pył strząsany z firmamentu dźwiękami pianina, kontrabasu, trąbki i bębnów osiadał na naszych ubraniach, włosach i rzęsach. Dlatego kiedy wybrzmiała ostatnia nuta, zerwaliśmy się z miejsc i rytmicznymi brawami próbowaliśmy zawrócić statek na poprzedni nieskazitelny kurs. Udało się. Załoga karnie wróciła na pokład i znów popłynęliśmy. Temat z filmu Rosemary,s Baby ostatecznie rozmiękczył nasze uszy i serca. Wiedzieliśmy, że to jest pożegnanie, że nostalgiczna, pełna subtelności ale i drapieżności podniebna podróż z muzyką Stańko Quartet dobiega końca. Wiedzieliśmy również, że nawet gdy coś się kończy, to i tak trwa, jeśli tego chcemy. Gwiezdny pył pozostanie na naszych ubraniach, włosach i rzęsach.

A jak Atlantyk, B jak bałwany

2 listopada 2014

Avenida Boavista, chociaż ma w nazwie węża nie wije się po Porto. Prostą linią łączy centrum miasta z brzegiem Atlantyku. Trasa piętrowego autobusu wiedzie przez dzielnice uniwersyteckie, w miarę zbliżania się do oceanu miejska gęsta zabudowa ustępuje willom i ogrodom. Zieleni jest więcej, widoków świadczących o recesji i schyłkowości mniej. Nabrzeże skąpane jest w popołudniowym słońcu, rudobrązowe skały wystające z wody wzmacniają wrażenie złocistości. Sam ocean jest szaro-niebieski, jednak piasek, a raczej żwirek powstały z pokruszonych skał jest intensywnie żółty. Tłumu nie ma, kilkanaście osób leżakuje, jedni na plaży, inni bezpośrednio na skałach, kilku śmiałków namacza się w płytkich zatoczkach. O pływaniu nie ma mowy, fala jest zbyt silna, łatwo mogłaby rzucić człowiekiem o skały. Nie jest kąpielisko z prawdziwego zdarzenia. Można tu zażywać ogólnie pojętej rekreacji, która polega na spacerach, czytaniu książek lub grze w karty. Taki właśnie użytek z walorów kamienistego brzegu robią spaleni na brąz półnadzy mężczyźni rozlokowani pod murami starego fortu. Karcianych stanowisk jest tam kilka, od rana do zmierzchu odbywa się okraszana okrzykami walka do ostatniej damy, ostatniego króla i asa. Na prowizorycznych stolikach karciarzy dostrzegam obłe kamienie wielkości pięści. Gracze przyciskają nimi karty, żeby ich nie porwał wiatr. Jeden kamień jest dobrem wspólnym, to ten którym przyciska się karty kładzione na środek stołu. Wśród grających jest kobieta. Nie uwzględniłem jej w powyższej relacji wyłącznie z powodów językowych. Jak mam o niej pisać? „Graczka”? „Karciarka”? To nie brzmi poprawnie. Poza tym ona nie była rozebrana do pasa jak jej towarzysze.

_MG_5750

Z betonowej promenady zszedłem ku wodzie, zdjąłem buty, podwinąłem nogawki. Musiał mi wystarczyć taki minimalistyczny, służący głównie strudzonym stopom, kontakt z Atlantykiem.
Ocean z jakichś powodów nie jest dla mnie obojętny, może w tle czai się świadomość, że zważywszy na to kim jestem i skąd przychodzę dotknięcie go i zobaczenie na żywo nie było takie oczywiste. Przyznam się, że widok oceanu zawsze stanowi dla mnie największe (także dosłownie!) potwierdzenie słuszności dokonywanych wyborów. Gdybym wybierał inaczej, bardziej zachowawczo a mniej rewolucyjnie, prawdopodobnie nigdy bym tu nie dotarł. Po cichu liczyłem, że w zamian za atencję jaką go darzę ocean jakoś się odwdzięczy. Przecież był mocarny, niemal wszechmocny i wydawało się niemal oczywiste, że potęga natury zadziała stymulująco na mój umysł, z którego wartkim strumieniem wypłyną myśli odkrywcze, pomysły szalone a wnioski odważne.

Nic takiego nie nastąpiło, reakcją na świeże powietrze i bliskość wody było spowolnienie i rozleniwienie przechodzące w stan błogości. Szum fal, wyczekany widok linii horyzontu i blask wrześniowego słońca przyniosły mi poczucie przynależności do uniwersum. I tyle. Wcale nie mało, powiedziałbym, że bardzo dużo. Czułem się po prostu bardziej obecny. Obecny wobec potęgi oceanu i wobec upływającego czasu, bo to się jakoś łączy.

Fale uderzały o brzeg regularnie jak zegar, wiedziałem, że ten ruch nie zaczął się przed chwilą ani nie wczoraj, ani nie w momencie moich narodzin, Że ten monotonny ruch trwa dłużej niż cokolwiek, co jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Przybój fal na wszystkich brzegach wszystkich mórz i oceanów nie skończy się z chwilą, gdy po raz ostatni zamkniemy oczy. Pieszczoty fal z brzegiem trwają o wiele dłużej niż nasza wspaniała cywilizacja i jej potworności. Zanim z mokrych szczelin powstały prehistoryczne gady i zanim urodzili się płodni twórcy mitów, w które teraz wierzy ludzkość, fale tak samo uderzały o brzeg. Jest w ich hipnotycznym ruchu coś pierwotnego. Podobieństwo ruchu fal do aktu kopulacji dawno zostało zauważane. Nie bez przyczyny filmy przyrodnicze mówiące o powstaniu życia na Ziemi zaczynają się od scen z udziałem morskich fal uderzających o brzeg. W kolejnych ujęciach z pęcherzyków powietrza wypełzają jakieś stworzonka i zaczyna się ewolucja, rozwój. Na końcu pojawia się człowiek, który jest stworzeniem zadziwiającym pod tym względem, że gorliwie temu rozwojowi i tej ewolucji zaprzecza.

Stałem po kolana w wodzie, pozwalałem aby bryzgi piany moczyły mi spodnie. Z każdym odpływem fali szorstki piasek usuwał się spod moich stóp, musiałem obok szukać stabilniejszego gruntu, znajdowałem, ale to co od teraz miało być solidne i zapewnić mi równowagę, zostawało przez kolejną falę zabrane. Jeśli się zagapiłem i w porę nie przesunąłem w bezpieczne miejsce, następne fale podmywały mnie bez litości, jakby chciały spowodować mój upadek. Znajdujecie tu jakąś metaforę? Ja znajduję. Może ją właśnie wymyśliłem. Ze wszystkich metafor związanych z oceanem najbardziej lubię tę, która mówi, że życie człowieka podobne jest do podróży mrówki, która na kawałku drewna samotnie przemierza ocean. Nośne porównanie, zazdroszczę autorowi, że na to wpadł. Nie poznałem go osobiście, przypuszczalnie żył przed tysiącami lat, gdzieś na Dalekim Wschodzie.

Miałem nadzieję, że spotkanie z oceanem, którego potęga od dawna działa mi na wyobraźnię popchnie mój umysł w kierunku czegoś podobnego. Przydałby się jakiś rozbłysk zrozumienia, jakaś syntetyczna myśl pozwalająca stwierdzić raz na zawsze, że życie na pewno jest tym a nie tamtym. Podobnie świat: jest właśnie taki a nie owaki. No właśnie: czy o życiu da się powiedzieć coś jednoznacznego? Czy istnieje jakaś uniwersalna prawda o świecie, o wszystkich aspektach życia człowieka? Wszyscy wiedzą, że nie istnieje. Wszyscy oprócz, z lekka licząc, czterech miliardów ludzi, którzy wierzą w doktryny religijne. Które nie tylko wykluczają się wzajemnie, ale stoją w sprzeczności z tezami dowiedzionymi przez naukę.
Zamiast próbować ustalać i wmawiać innym, „jak wygląda świat i kto za tym stoi” ludzie powinni raczej mówić „ja swój świat widzę tak i tak”. Nawet jeśli kto przyzna, że na temat świata ma pojęcie mgliste a sensu żadnego w nim nie dostrzega, to też jest dobrze. Sokrates, który otwarcie przyznał, „wiem, że nic wiem” był uczciwym filozofem. O ile mniej byłoby na świecie trosk i wojen, gdyby nie uparta chęć trzymania się jednej dogmatycznej wizji. Ale powiedzcie to tym 4 miliardom.

Stałem po kolana w wodzie, pozwalałem, by bryzgi piany moczyły mi nogawki spodni i czekałem na przypływ kreatywnych mocy. Prawem analogii: nad wielkim oceanem nie mogą nas obsiadać myśli małe i pospolite. „Tak by nam się serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy…” – to Wyspiański. Rzecz jasna, nie tylko nad brzegiem oceanu w porze zachodzącego słońca przydałby powiew świeżego rozumienia spraw własnych, nie zaszkodziłoby trochę rozszerzenia świadomości świata w jakim się żyje. Okoliczności zdawały się sprzyjać: między piaszczystym brzegiem pokrywanym co 30 sekund spienionymi falami a linią horyzontu było mnóstwo wolnego miejsca na ontologiczne bujanie w obłokach, na podniebne szybowanie za zrozumieniem. Nie zwyczajnym zrozumieniem, dokąd na zimę odlatują bociany, lecz rozumieniem grubszego kalibru, obejmującym całą osobowość, pochłaniającym wszystkie lęki, uprzedzenia i wątpliwości. Jednym słowem, było mi potrzebne rozumienie, (albo lepiej dojrzała świadomość), z którego wynika wewnętrzna siła i pogoda. Ci, którzy za moimi plecami grali w karty, musieli taki stan wewnętrznej pogody osiągnąć. Gdyby pojawił się facet chodzący po spienionych falach, niewielu odwróciłoby głowę. Grali w karty, a gra wymaga uważności.

Ja jeszcze nie mogłem sobie pozwolić na tak stoickie podejście. Mnie jeszcze gryzło to i owo. Chciałbym na przykład pojąć, na czym polega defekt ludzkości zdolnej do osiągnięć wspaniałych i szlachetnych a jednocześnie uparcie i boleśnie kultywującej swoje zwierzęce pochodzenie. Dlaczego ta najwyższa forma ewolucji tak gorliwie tej ewolucji zaprzecza? Dlaczego od empirycznych znaków i dowiedzionych naukowo tez dla połowy populacji ziemskiej ważniejsze są rozpowszechnione mity i legendy. Co w nich jest takiego, że ludzie w ich imię wyruszają na wojny i dają się zabijać? Dlaczego to trwa i czy jest szansa na zakończenie tego stanu rzeczy, nie mam pojęcia. Na razie kołaczą mi się po głowie blade domysły, kiełkują jakieś strzępki hipotez, które wymagają weryfikacji i filtracji. Nie wiadomo, czy coś z tego wyniknie, cokolwiek by zresztą wynikło, będzie miało wartość jedynie dla mnie. Ten rodzaj wiedzy o świecie jest nieprzekładalny, dlatego irytują mnie wszelkiej maści kaznodzieje i misjonarze mówiący innym, jak mają żyć. Nawet, jeśli na mówieniu się kończy, a często się nie kończy, to i tak więcej w tym szkody niż pożytku, bo cała ta poparta socjotechniką i sztuczkami oratorskimi indoktrynacja jest żerowaniem na cudzym nieszczęściu, niewiedzy i zaufaniu. Jest ponadto działalnością zaborczą i służy zniewoleniu choć sami misjonarze mówią o wyzwoleniu. Putin też Krym wyzwalał.

_MG_5772

Pozwalałem aby bryzgi piany moczyły mi nogawki spodni, szorstki piasek regularnie usuwał się spod moich stóp a odpowiedzi na buzujące w głowie pytania nadal nie było. Owszem teoria o piramidzie potrzeb Maslowa naprowadziła mnie na godny uwagi trop, ale ciągle nie mogłem zaakceptować faktu, że dla jednych ludzi pierwszą potrzebą jest niszczenie i zabijanie w imię odwetu za doznane krzywdy a inni znajdują wystarczającą satysfakcję w oglądaniu zachodów słońca, w słuchaniu muzyki, w tropieniu tajemnic zaszyfrowanych w książkach, obrazach i tak dalej. To by przeczyło zasadzie o równości ludzi. A przecież wszystkie religie mówią, że ludzie są równi. Większość populacji ziemskiej wyznaje jakieś religie a taka masa nie może się mylić. W układance ciągle coś nie pasowało, czułem, że jestem blisko jednoznacznej odpowiedzi na temat cywilizacji i że po kolejnym, powiedzmy tysiąc dwieście czterdziestym czwartym przyboju fali wyskoczę z oceanicznej wody z okrzykiem Eureka.

W dalszym ciągu nic takiego nie następowało, ciut zrezygnowany podszedłem do wiecznie mokrych skał, które jako najbardziej wysunięte w morze przyjmowały na siebie największy impet uderzających fal. Stojąc za nimi robiłem zdjęcia rozbryzgującym się drobinkom wody i pienistym bałwanom. Spodobało mi się to. Poczułem sympatię zwłaszcza do bałwanów. Wzmogłem czujność, aby migawkę aparatu zwalniać we właściwym momencie, z wolna stawałem się czcicielem bałwanów. Jak wiadomo oddawanie czci bałwanom nie jest mile widziane, na czciciela może spaść jakieś nieszczęście. Tak z całym przekonaniem twierdzą osoby w co innego niż bałwany wierzące i czemu innemu swoją cześć i pieniądze oddające. Uważam że ich wybór jest dobry. Dla nich. Mój wybór i moje bałwańskie zauroczenie też jest dobre a nawet bardzo dobre. Dla mnie.

Z plaży (nie będącej do końca plażą) wracałem wzdłuż brzegu rzeki Douro. Trasa, może dzięki temu że zapadł zmierzch i zapłonęły lampy na wzgórzach, wydała mi się bardziej atrakcyjna niż ta, którą wcześniej jechałem. Wniosek z wyprawy był taki, że jeśli okoliczności sprzyjają i można choć na pół dnia pojechać nad ocean, koniecznie trzeba to zrobić. Nie dla bałwanów. Dla siebie.

_MG_5791

_MG_5790

_MG_5789

Aniołologia

25 lutego 2014

Tematy na wpisy blogowe nie sfruwają z nieba. Nawet jeśli ktoś pisze o obrotach sfer niebieskich, musi czasem zajrzeć do książek, żeby sprawdzić, czy Kopernik był kobietą i któremu papieżowi dedykował dzieło swego życia. Niniejszy tekst też opiera się na wiedzy książkowej a pomysł na jego napisanie przyszedł mi do głowy kilka tygodni temu, gdy wracając z miasteczka Dunshaughlin zajechałem na parking przed centrum ogrodniczym.

Skręciłem z głównej szosy w ostatniej chwili, skuszony możliwością wypicia dobrej kawy w przepastnych wnętrzach przeszklonego pawilonu. Lubię to miejsce, nie jest tak zatłoczone jak zwyczajne centrum handlowe, bujna zieleń nadaje mu niemal parkowy charakter. Oprócz roślin w różnych postaciach i stanach skupienia sklep oferuje akcesoria ogrodowe a także, co raczej nietypowe, ma stoiska z wełnianą odzieżą, wyposażeniem kuchennym, zdrową żywnością, zdrowym winem i niezdrowymi bibelotami. W odległym skrzydle tego przybytku znajduje się kafejka, do której zazwyczaj idę na końcu, po obejściu sekcji z nawozami, kwiatami doniczkowymi i narzędziami. Obok kafejki jest niewielka księgarnia, gdzie można nabyć kalendarze oraz książki o sztukach: kulinarnej i wizualnej. W wersji popularnej. Z sąsiedniego stoiska chwyciłem butelkę wina, po czym wróciłem do półki z książkami i wyłowiłem coś dla siebie.

Pani kasjerka widząc co jej kładę na ladę, uśmiechnęła się leciutko. Mogła być trochę zawiedziona, że zamiast kupić worek kompostu, sześciopak rozkwitłych orchidei i emaliowany gazowy grill za jedyne €1499, zadowalam się butelką wina i książką z renesansowym aniołkiem na okładce. Stukając w kasowe klawisze uśmiechała się niby Anioł, a ja już wiedziałem, że jestem na tropie swojej nowej pasji, że ta niepozorna książeczka odmieni moje życie. No, może nie całe życie, najwyżej kilka tygodni. Dobre i to, absurd istnienia trzeba uśmierzać każdym dostępnym sposobem. Miałem więc książkę. Tak jak syn mojego przyjaciela w wieku dziewięciu lat chciał zostać robakologiem, bo fascynowały go owady, gąsienice a nawet larwowate paskudztwo żywiące się spróchniałymi belkami (ich nazwa to spuszczele) – tak ja w nieco starszym wieku poczułem niezłomną wolę, żeby stać się aniołologiem. Już na sklepowym parkingu, zanim uruchomiłem silnik samochodu, przebiegłem wzrokiem pierwsze strony „The book of Angels”.

Wiem, nazwa angelolog byłaby poprawniejsza, ale będę trzymał się swojej. Angelologia to coś oficjalnego, wchodzi w skład nauk teologicznych, o których nie mam pojęcia. Co ciekawe, w polskiej Wikipedii angelologia nie ma jeszcze definicji. To duże niedopatrzenie w kraju wzmożonym religijnie. Tymczasem uprzedzając zarzuty formalistów, ogłaszam, że czuję się uprawniony do subiektywnego potraktowania anielskiego tematu. Bo Anioły są dobrem wspólnym, nie należą do żadnej wybranej religii lecz, jak wykażę za chwilę, do całej naszej cywilizacji. O Aniołach wspominałem w tekstach dotyczących sztuki średniowiecza i renesansu, teraz przyszła pora na uporządkowanie wiadomości, niech dobry Anioł ma w opiece moją klawiaturę.

stół ogrodowy 458
Rzeźba Anioła we florenckim kościele Santa Croce

Teologia, jak wiadomo, jest dość zawiłą spekulacją na temat istot wymyślonych przez ludzi. Aniołologia (a raczej angelologia) jest składnikiem tych spekulacji, więc badacz nie ma wątpliwości, że poświęca swój czas i uwagę bytom bezcielesnym, od początku do końca wymyślonym przez człowieka. Nie pytajcie, czy ja wierzę w Anioły, to pytanie stawia całe zagadnienie na głowie.

Na początek trzeba uznać fakt masowego występowania Aniołów w religii, w literaturze, malarstwie, rzeźbie, architekturze – słowem we wszystkim, co stworzył człowiek. Jak się dobrze rozejrzeć, poszukać w kronikach, heraldyce i nazwach miast (Los Angeles, Archangielsk) Anioły od tysiącleci zaludniają świat. One towarzyszą człowiekowi na jego własną prośbę. Być może zostały przyjaciółmi człowieka wcześniej niż zostały nimi psy i konie. Ludzkość, która postawiła sobie za cel tworzenie cywilizacji najwyraźniej bez Aniołów nie dałaby rady. No, a ludzkość – kwiat stworzenia, mylić się nie może. Zatem logika podpowiada, że nawet jeśli Aniołów nie ma tam, gdzie ludzkość twierdzi, że być powinny, to one jednak są. Są w kulturze – tej wysokiej i tej popularnej. Czyli wszędzie.

Jako kandydat na aniołologa nie mogę ignorować nieprzerwanej obecności Aniołów w cywilizacji od czasów sumeryjskich, poprzez Babilon, starożytny Egipt, Islam, Judaizm, Chrześcijaństwo i Popkulturę. Przyglądanie się kiczowatym wizerunkom już nie Aniołów lecz „aniołków” przynależnych do popkultury wymaga dużego samozaparcia, ale trudno, zdeterminowany badacz nie cofnie się nawet przed zalewem szmiry. Chyba że szmiry będzie tak dużo, że jednak cofnie.

Celem dociekań aniołologa jest nie tyle stwierdzenie obecności lub nieobecności Aniołów w niebie, lecz zdobycie wiedzy o nich. Aniołolog musi mieć anielską cierpliwość, żeby przebrnąć przez ocean informacji o funkcjach, odmianach, imionach i właściwościach Aniołów. Ich wizerunki zmieniały się w zależności od epoki i miejsca występowania, niezmienny pozostał zadziwiająco wielki wpływ Aniołów na życie ludzi, a poprzez to udział Aniołów w kształtowaniu cywilizacji. Jakbyśmy wyglądali bez nich?

Niewidzialnych istot tłumy sąsiadują z nami wszędzie.
I kto kogo ujrzy pierwej? I kto komu duchem będzie?

Błąkają się między nami i po nocy, i o świcie –
I nie wiedzą, że to właśnie jest wzajemność i współżycie.

Oni o nas, a my o nich nic nie wiemy – tylko tyle.
Że bywają nagłe zmierzchy i przychodzą pewne chwile…

Bolesław Leśmian

Anioł budzi sympatię i wyrozumiałość. Nawet w ustach osoby niereligijnej odwołanie się do anielskiej opieki nie uchodzi za brak konsekwencji. Władczy Bóg, w imieniu którego wypowiadają się jego kapłani i tychże kapłanów wyznawcy jest postacią o wiele mniej sympatyczną niż poczciwe Anioły, które jak wiadomo także początkującym aniołologom, są ponad-religijne i multi-religijne, o czym za chwilę.

O stałej obecności Aniołów w ikonografii i literaturze nie trzeba nikogo przekonywać. Kto spragniony szczegółów, może zajrzeć na blog http://anielskiewyzwanie.blogspot.ie/. Nie da się ukryć, że na tym blogu również wielokrotnie wspominałem o Aniołach, nie do końca zdając sobie sprawę, jak często skrzydlaci posłańcy występowali w przytaczanych przeze mnie legendach, w opisywanych dekoracjach świątyń, na podziwianych obrazach i tak dalej. Teraz zamierzam te braki nadrobić. Nie wstydzę się Anioła. Ale nie zamierzam być ckliwy, aniołologia nie polega na zanoszeniu modlitw do skrzydlatych istot lub na podziwianiu ich słodkich wizerunków (dwa pucułowate bachorki z obrazu Rafaela dawno przestały mi się podobać).

Anioły zostały powołane do istnienia, aby reprezentować to, co wysublimowane, co jest ponad naturą, co naturze zaprzecza. Na przykład bezpłciowość. Anioły są obojnakami, w rubryce gender wpisują – „nie dotyczy”. Ale czy istoty wyidealizowane, zupełnie pozbawione ludzkich przymiotów mogły jakoś się ludzkości przydać? Czy mogły zaspokoić ludzkie tęsknoty? Człowiek jest częścią przyrody, czego namacalnym, organicznym dowodem są akty narodzin, prokreacji i śmierci. A jednak niezwykła popularność Aniołów, ich nieustająca obecność w kulturach wschodu i zachodu, oraz ich uniwersalność dowodzą, że bez Aniołów ludzkość prawdopodobnie nie umiałaby żyć. Posługiwanie się symbolem /archetypem/ Anioła weszło ludziom w krew, znalazło swoje miejsce w literaturze i codziennym zestawie pojęć.

Skrzydlate istoty w roli posłańców i mediatorów występują w licznych (może we wszystkich?) kulturach i religiach świata. O ile główny Bóg, Manitu, Jahwe czy Ozyrys są z definicji wszechmocni i wszechwładni, o tyle Anioły nie posiadają niewielkie moce sprawcze, ich umiejętności ograniczone są do wąskiej specjalizacji. Każdy słyszał o Aniele Stróżu, albo o Aniołach opiekuńczych. W dziewiętnastym wieku popularne stały się Anioły zabierające martwe dzieci do nieba, co wynikało z dużego odsetka umieralności wśród dzieci. Doskonale znany z obrazów renesansowych Anioł Posłaniec nie tylko Marii przynosił wiadomości od Boga. Objawiał się także Mahometowi.

Posłannicza rola Anioła jest w powszechnej świadomości najważniejsza – ostatecznie nazwa Angel, Angelus, Anhelo wywodzi się z greckiego słowa aggelos oznaczającego posłańca. Stąd tylko krok do Archanioła, czyli lidera Aniołów: archo, po grecku znaczy „pierwszy”. W mitologii chrześcijańskiej występuje siedem (lub siedmiu) Archaniołów, z których najbardziej znani to Gabriel i Michał. Te same archangielskie imiona pojawiają się w tradycji żydowskiej i muzułmańskiej. Nie w imieniu Aniołów toczą się wojny religijne, nie Anioły dzielą społeczeństwa na „wiernych” i w najlepszym wypadku „innowierców”, w gorszym odszczepieńców, heretyków i kacerzy. Choćby za to należy się Aniołom szacunek, bez względu na to czy one istnieją realnie, czy nie.

Mimo tak silnej reprezentacji istot anielskich w kulturach świata, o samych Aniołach nie wiadomo nic pewnego. Raz mają one dwoje skrzydeł i powabne oblicza, innym razem tych skrzydeł jest sześć lub więcej, w niektórych opisach pojawiają się potrójne, poczwórne głowy oraz ilość oczu idąca w setki i tysiące. Szczególnie rozrzutni pod tym względem są wizjonerzy z kręgu islamskiego. Ich mitologia roi się od ogromnych dziwolągów „sięgających od ziemi do nieba” posiadających setki par kończyn i skrzydeł, ptasich pazurów i zwierzęcych głów.
Skromniejszy pod tym względem był Judaizm, który również dopuszczał współistnienie odmiennych gatunków Aniołów, dopiero legendy chrześcijańskie doprowadziły do jako takiej unifikacji, która utrwaliła w naszej wyobraźni postać Anioła jako zgrabnego młodzieńca odzianego w tunikę, posiadającego skrzydła, bujne włosy i urodziwą buzię ale nie posiadającego płci. Mimo to Archanioł Michał odziany w zbroję i strącający buntowników do piekła ma zdecydowanie męskie rysy natomiast Gabriel bywa ukazywany jako kobieta, nieraz zaskakująco podobna do Marii – takie delikatne odmiany Aniołów znamy z obrazów Fra Angelico, van Eycka i Leonarda. Zwiastowanie to wyjątkowa chwila dla kobiety, która ma zostać matką – Anioł musi wykazać maksimum subtelności. Malarze doskonale rozumieli tę sytuację. Na obrazach Blake’a Anioły są ogromne, ich rozłożone skrzydła sięgają sklepienia katedr, z kolei na obrazach mistrzów włoskich i flamandzkich wzrost Anioła zmienia się w zależności od potrzeb. Dlatego malarze lubili Anioły. W zależności od wymogów kompozycji, mogli je dowolnie powiększać lub pomniejszać. Zasady proporcji i perspektywy dotyczą ludzi, ale nie Anioły. To istoty wolne.


Petrus Christus – Adoracja dzieciątka

Do grona posłańców, pośredników między Bogiem a człowiekiem zalicza się greckiego półboga Hermesa, choć z nim sprawa nie łatwa. Grecy raczej nie uznawali Aniołów, a ów Hermes nie miał skrzydeł na plecach lecz u kapelusza i sandałów. Z kolei w starożytnym Egipcie większość bogów i bóstw – ich łączna liczba przekracza tysiąc – wyposażona była w dzioby, pazury i głowy zwierząt, ale też w skrzydła, Wszystko razem może sugerować, że egipskie niebo zamieszkiwały istoty opiekuńcze bardziej przypominające Anioły, niż wyniosłe bóstwa. Egipcjanie wierzyli, że każdy człowiek ma swojego Anioła Stróża. Niebiańskie istoty, z ich ograniczoną mocą sprawczą i gotowością służenia bardziej ludziom niż wydumanym prawom boskim wydają się nieśmiałymi zwiastunami humanizmu. Nie mają cech władczych – to raczej niemi obserwatorzy, którzy podejmują interwencję, gdy pojawia się zagrożenie. Bywa, że wypełniając swoje opiekuńcze obowiązki występują przeciw porządkowi boskiemu. Ich skrzydła miast służyć wyłącznie lataniu, osłaniają podopiecznych przed ciosami rozgniewanych bogów. Interwencja Anioła chroni człowieka przed tym, co w zasadzie winno być nieuchronne, bo zesłane przez los. Czy taki czujny Anioł, to już Anioł zbuntowany? Pytań jest więcej.

ANIOŁ
Czemu leciał tak nisko ten anioł, ten duch,
Sięgający piersiami skoszonego siana?
Wiatr rozgarniał mu skrzydeł świeżący się puch,
A od kurzu miał ciemne, jak murzyn, kolana…

Włos jego – hartowana w niekochaniu miedź!
Oczy płoną, miłosnym nieskalane szałem !
Snem wezbrała mu w skrzydłach niewiadoma płeć,
Kiedy lecąc, sam siebie przemilczał swym ciałem…

Leśmian pytał nie tylko o Anioły. Pojawiały się w jego wierszach Znikomki, Świdronie i Dusiołki, o których wiadomo niewiele, bo nie występują nigdzie indziej. Poniekąd jest to zrozumiałe: z opisu wynika, że te stworki są bardzo małe, być może nie większe od bakterii lub owada, podpadające w sferę zainteresowań robakologa a nie aniołologa. Z tego też powodu nie miały wzięcia wśród malarzy i a tym bardziej u rzeźbiarzy – to kwestia skali.
Namalować trudno, ale to nie powód by odmawiać im jestestwa – według logicznego osądu, ich istnienie jest tak samo prawdopodobne jak istnienie Aniołów. W konkurencji ze Znikomkami Anioły są na razie górą, bo miały lepszą i długotrwałą kampanię reklamową. W grę wchodzi jeszcze estetyka: kto chciałby mieć nad łóżkiem obraz przedstawiający bakterię o imieniu Dusiołek? Osobiście wybrałbym malowidło van Eycka z urodziwym Archaniołem Gabrielem mówiącym do Marii w języku łacińskim.

Większość Aniołów, jakie znamy z miliardowych reprodukcji przedstawiono w barwach pastelowych. Ich cera jest mlecznobiała, młodzieńcza, pozbawiona trądziku, skrzydła wymuskane, mieniące się kolorami tęczy (!), szaty anielskie są powiewne jak z garderoby moskiewskiego baletu. Wyjątkiem jest czarny Anioł Śmierci, obecny chyba na wszystkich cmentarzach świata. Zwykle występuje jako postać o smutnym melancholijnym obliczu – symbol przejścia z krainy żywych do krainy umarłych. Wykute w kamieniu pocieszenie, że tam, po drugiej stronie, jest ktoś kto bierze w opiekę drogich zmarłych.

Glasnevin 09 021 Anioł z cmentarza Glasnevin w Dublinie

Wspomniałem o ptasich atrybutach niebiańskich postaci starożytnego Egiptu. To nie były Anioły w powszechnie przyjętym rozumieniu. Podobnie Feniks, zrodzony z marzeń o nieśmiertelności i magicznych zdolnościach Aniołem prawdopodobnie nie jest. Zamiast delikatnej, pozbawionej zarostu buzi ma ptasi dziób. Gdyby był prawdziwym Aniołem z mgły i wyobraźni (bo przecież nie z krwi i kości) nie pozwalałby sobie na ekstrawagancje typu śmierć w płomieniach i zmartwychwstawanie wprost z popiołu. Autorka „The book of Angels” zakwalifikowała Feniksa do Aniołów na specjalnych prawach – ale ja mam wątpliwości. Jestem za czystością gatunku. Muszę głębiej pochylić się nad definicją anielskości. Zresztą, jak się domyślacie, nie jestem w stanie odnieść się do wszystkiego, co o Aniołach kiedykolwiek napisano. To ogromna wiedza.

Jak wspomniałem na początku, prawdziwy aniołolog nie poprzestaje na kontemplacji zwiewnych figur i uroczych twarzyczek barokowych cherubinków. Rzetelny i odważny aniołolog nie może uchylić się przed spojrzeniem w czeluść piekła zamieszkałego przez istoty Upadłe, służące Szatanowi. Znamy je dobrze, one też występują na obrazach wielkich mistrzów, czają się w ciemnych kątach malowideł średniowiecza, renesansu, baroku itd.

Na pierwszy rzut oka to są mocne Anioły, ale nie wierzcie Pilchowi – w gruncie rzeczy są to Anioły z problemami. Zamiast trwać w niebiańskiej glorii i nie reagować na pokusy świata, te słabe istoty przejęły cechy ludzkie. A ponieważ w ludzkim charakterze przeważają cechy negatywne – Czytelnik nie ma wątpliwości jak wygląda kręgosłup moralny Anioła upodobnionego do człowieka. Taki zhumanizowany Anioł to już diabeł. Upadek jest zatem prostą konsekwencją fascynacji Aniołów naturą. W ujęciu teologicznym natura jest zła, jej jądro ma tak wielką siłę przyciągania, że nie oprą się jej nawet najdoskonalsze z istot.

Ciekawa jest ta figura pojęciowa, zakłada bowiem, że zło jest kuszące. Przeistaczanie się Aniołów w diabły jest wykładnią niewiary człowieka w skuteczność sublimacji. Gdyby sublimacja (= trwała doskonałość) była możliwa, diabły nie zostałyby powołane do życia. Wystarczyłyby same Anioły. Tymczasem obecność diabłów w cywilizacji jest faktem chyba bardziej znaczącym niż istnienie Aniołów. Te ostatnie sprowadzone zostały ostatnio do roli kiczowatej dekoracji, tymczasem książęta piekieł korzystaja w pełni z ludzkich zdolności i mają się dobrze. Mefistofeles lub Mefistofel – jeden z bardziej znaczących osobników w diabelskiej hierarchii nie jest wybrykiem natury. On reprezentuje cechy typowo ludzkie. Jego imię powstało z połączenia słów hebrajskich: mephiz czyli niszczyciel, oraz tofel czyli kłamca.

Kłamca i niszczyciel – pozwólcie, że na tym zakończę. Nie było moją intencją pisać o Kaczyńskim.