Archive for the ‘sztuka’ Category

W cieniu gotyckiego ratusza

3 kwietnia 2018

Rozmigotane, kolorowe okna restauracji i lokali ze striptizem. Neony nad drzwiami do aptek, do barów, sklepów. Eleganckie kobiety na Świdnickiej, kolorowe korowody wycieczek szkolnych. Trwa sezon kwitnienia, wypiętrzania się i wzrostu. W całym mieście widać rozmach ocierający się o brak skromności. Nawet germański gotyk, z natury smukły i powściągliwy, w towarzystwie odrestaurowanych kamienic wydaje się rozpasany, jakby chciał konkurować z barokiem. A przecież z barokiem, który obfitością masywnych wybrzuszeń, nagromadzeniem miękkich linii i roślinnych detali zdaje się wprawiać w ruch stateczne kamienice i pałacyki, nic nie może konkurować. Kolory jak z katalogu Benettona. Co ma się świecić – świeci. Co miało być odnowione – jest wypucowane, zmodernizowane, wybłyszczone.

Przecinając skwerki, omijając mosiężne figurki krasnoludków i zaglądając na dziedziniec Uniwersytetu zrozumiałem, że aby doznać tego estetycznego poruszenia, trzeba było się oddalić i wrócić teraz, kiedy niemal wszystko, nawet wiecznie zapyziały Dworzec Główny, jest w stanie rozkwitu i lśnienia. Pamiętam Wrocław z czasów, kiedy był szary, ponury i smutny. Z nieodległej prowincji przyjeżdżałem do Wrocławia regularnie, najpierw z wycieczkami szkolnymi do ZOO, teatru lub do muzeum, potem jako nastolatek na koncerty rockowe w domach kultury albo w hali, która wtedy nazywała się Ludowa. Jakoś w tym czasie na ścianach wrocławskich kamienic zaczęły pojawiać się kolorowe krasnoludki. Początkowo nie pojmowałem znaczenia tych rysunków. Za to teraz jestem wręcz zachwycony obecnością mosiężnych krasnoludków we Wrocławiu.
Chodziłem po Podwalu, placu Kościuszki, Dominikańskiej. Co znałem z czasów socjalistycznej siermięgi, teraz jawiło się jak piękny sen. Widziałem dużo miast, zdecydowanie sławniejszych, ale tu było inaczej. Na wrażenia estetyczne nakładała się refleksja nad zmianami, których stałem się mimowolnym świadkiem.

Trzydzieści lat to sporo czasu. Pamiętam ostatnią swoją wizytę we Wrocławiu. Wtedy też było słonecznie, w oknie Biura Wystaw Artystycznych stała naturalnej wielkości figura odziana w husarską zbroję. Przed budynkiem natomiast znajdował się pomarańczowy fiat 126p i kiedy patrzyło się pod odpowiednim kątem, husarz znajdował się dokładnie ponad dachem samochodu. Tworzył z nim jedność, jak jeździec z koniem, albo jak papież z papa-mobile. Wydało mi się wówczas, że ten pobłyskujący srebrną zbroją fiato-husarz lada chwila ruszy w trasę, przetnie kilka podwórek i wyjedzie na dwupasmową Kazimierza Wielkiego, gdzie już będą czekać wiwatujące tłumy z chorągiewkami. Optyczna iluzja, która z husarza i autka FSO 126p uczyniła ontologiczną jednię mocno wstrząsnęła moją wyobraźnią. Kto wie, czy nie od tego zaczęło się fotografowanie architektury? Odkąd nabyłem pierwszy fotoaparat z upodobaniem kieruję obiektyw na detale odbite w oknach, lustrach i witrynach.


Oczywiście teraz znowu poszedłem do BWA. Bez większej nadziei, że zastanę ten sam widok, co trzydzieści lat temu. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym tego nie sprawdził. Husarza oczywiście nie było, za to wkoło trwał prawdziwy karnawał: kwitnące drzewa, śmigające samochody, mosty odbite w tafli Odry i rzędy domów zdawały się tańczyć w wiosennym słońcu i rytmicznie powtarzać refren „my tworzymy miasto, my jesteśmy miasta migotaniem i masą”. Między dojrzałe kamienice, między ich barokowe, klasycystyczne lub secesyjne frontony zdobione gzymsami, portalami, półkolumnami i boniami wdarły się gładkie fasady z aluminium i szkła. Bliskie sąsiedztwo, początkowo szokujące, obu stronom wychodziło na dobre. Obecność lustrzanych płaszczyzn pomagała eksponować ponadczasową urodę starszych budynków. Masywny, pociemniały ze starości kościół św. Magdaleny, który tyle lat stał samotnie na nieogrodzonym placu, rozrósł się, kiedy tuż obok postawiono szklany biurowiec. Gotyckie mury, przypory i witrażowe okna z lubością przeglądają się w przeciwległych fasadach udając pełne fałd i zawijasów dzieła Gaudiego. W słoneczne dni wdzięczą się do tych odbić, wyginają i prężą, jakby zrzucały z siebie odwieczny porządek narzucony przez średniowiecznych budowniczych, którzy z takim mozołem wprowadzali dyscyplinę poziomów i pionów.

Odkrywanie miast, które się znało, to jazda w głąb swoich wspomnień, przyglądanie się sobie dawnemu. Jakimś cudem zapamiętałem, że najlepsze wrocławskie lody sprzedają przy Szewskiej. Zamówiłem małą porcję w rożku. Przez wiele lat wspomnienie smaku lodów z tej budki stanowiło wzorzec smaku lodów polskich w ogóle. Jasne, że porównanie nie będzie już możliwe, ale od zamiaru nie odstąpiłem. Był to rodzaj zobowiązania wobec mnie dawnego, a może raczej wobec tego kogoś, którym dawniej byłem. Ciągłość swojej tożsamości można potwierdzać na różne sposoby, także lodem w rożku.

Natomiast pod zegarową ścianą Ratusza doznałem zgoła czegoś odmiennego. Sylwetkę Ratusza znam od dzieciństwa, najpierw z okładek zeszytów szkolnych i ze znaczków pocztowych, potem z bezpośredniego oglądania. Musiało to być oglądanie pobieżne, bo jakoś wcześniej nie poczułem dreszczu estetycznej rozkoszy, takiego samego, który dopadał mnie wśród murów Brugii, w rozgrzanych uliczkach Sieny, przed pałacami Florencji i na mostkach Wenecji. Ten dreszcz lepiej niż wszystkie rozprawy naukowe upewniał mnie, że mam do czynienia z arcydziełem. Dlaczego wcześniej nie poczułem go we Wrocławiu? Musiałem być kim innym.

Gdybym był tym obecnym , wypatrzyłbym na przykład, że pod dachem wieżyczki z lewej strony zegara plujące deszczową wodą gargulce umieszczone są nietypowo:  jeden nad drugim. Ten wyższy zbiera wodę ze stromego dachu, drugi obsługuje gzymsy. To unikat, nie widziałem nigdzie takiego rozwiązania. Zdublowane rozwarte paszcze gargulców zobaczyłem, kiedy wycelowałem tam obiektyw aparatu. Ucieszyłem się z tego odkrycia, poczułem się jakbym odzyskał wzrok. Skoro trzydzieści lat temu nie zachwyciłem się gargulcami, co znaczy, ni mniej ni więcej, że mnie pod ratuszem nigdy nie było. Dopiero teraz jestem.

Rzymskie wariacje

12 marca 2018

Pamięta ktoś film z Gregory Peckiem i Audrey Hepburn „Rzymskie wakacje”? To romantyczna bajeczka o spotkaniu dwojga turystów w Rzymie. Jedna ze scen rozgrywa się przed marmurową tarczą z wizerunkiem antycznego boga Oceanusa. Nazwa tarcza jest nieprecyzyjna, to raczej coś co przypomina plaster gigantycznego sera – jego średnica wynosi 175 cm, a waga 1300 kg. Tarcza ustawiona jest w przedsionku jednego z kościołów rzymskich. Nie byłem w tym kościele, ani nawet w przedsionku. Wspominam o tym, bo losy marmurowej tarczy pokazują, jak w ciagu wieków zmieniają się zastosowania tej samej rzeczy – w tym wypadku kamiennej tarczy.

Wg legendy, otwarte usta bóstwa są ustami prawdy – tylko ludzie prawdomówni mogą bez obawy włożyć w nie dłoń. I tak też zabawiają się bohaterowie filmu. Natomiast wg wikipedii, oblegana przez turystów tarcza, za czasów rzymskich służyła jako pokrywa studzienki kanalizacyjnej, niewykluczone, że przytargano ją do kościoła z miejsca, które kilka wieków wcześniej pełniło fukcję targu bydłem i zarazem ubojni. Idąc tym tropem, musimy przyjąć, że przez usta, oczy i otwory nosowe Oceanusa spływała zwierzęca krew.

Oglądanie głównych atrakcji turystycznych Rzymu daje okazję do wielu ciekawych  odkryć. Pod warunkiem, że dostatecznie często wspomagamy się wiadomościami o o historii miasta.  Minimum wiedzy jest nieodzowne, inaczej nie wiemy, na co patrzymy. Podziwiając Kolumnę Trajana powinniśmy wiedzieć, że pierwotnie na jej szczycie znajdowała się figura bohaterskiego cesarza. W średniowieczu figura zniknęła, a po paru wiekach, na życzenie papieża Sykstusa V, na szczycie kolumny stanął odlany w brązie św. Piotr. Nowe spotkało się ze starym, wybitne dzieło sztuki inżynierskiej z II wieku (wewnątrz kolumny ukryte są schody prowadzące na jej szczyt) zaczęło służyć nowym władcom Rzymu.

Przykładów podobnego wykorzystania antycznych materiałów budowlanych i dzieł sztuki można znaleźć więcej. Imponująca kolumnada w bazylice Santa Maria di Trastevere pochodzi ze zburzonych term Karakalii, marmurowa kolumna na placu przed bazyliką S.M. Maggiore przyjechała z Bazyliki Maksencjusza, której resztki stoją na Forum Romanum. Z tego samego miesjca pochodzą marmurowe kolumny w kościele S.M Sopra Minerwa. Przed kościołem znajdujemy przykład chyba najbardziej efektownego wykorzystania starego obelisku do potrzeb religijnej propagandy w czasach kontrreformacji. Projektant Bernini wykazał się fantazją i kazał ten obelisk ustawić na kamiennej figurze słonia. Oczywiście na szczycie obelisku, pamiątki po afrykańskich podbojach prowadzonych przez legionistów rzymskich, osadzony został znak krzyża a tuż pod nim symbol papieża Sykstusa V.  Skoro już jesteśmy przy Sopra Minerwa, wypada wspomnieć o stojącym w sąsiedzwie Panteonie, który uniknął losu pozostałych pogańskich świątyń tylko dlatego, że odpowiednio wcześnie, tj. w roku 609 został ofiarowany papieżowi Bonifacemu IV.


W ten prosty sposób świątynia Jupitera, Wenus i Marsa zyskała nową patronkę św. Marię Dziewicę od Męczenników. W dniach poprzedzających konsekrację w podziemiach nowej-starej świątyni złożono tony ludzkich kości wydobytych z katakumb, w których domniemani  męczennicy –  uczniowie św. Piotra  – chowali się przed prześladowaniami. Niezwykły budynek z otwartym okulusem w centrum cylindrycznego sklepienia ocalał, ale kiedy trwała rozbudowa Bazyliki św. Piotra, z jego przedsionka zdjęto brązowe ozdoby i przetopiono je na spiralne 4 kolumny wspierające słynny baldachim Berniniego rozpostarty nad grobem św. Piotra.  Trwał XVII wiek, papieżem był wtedy Urban VIII (Maffeo Barberini). Do jego postaci wrócę przy okazji.

Zjawisko pozyskiwania budulca z budynków odebranych wrogowi i oraz adaptacji świątyń do własnych celów jest nie tylko stare jak świat, ale występowało zapewne pod każdą szerokością geograficzną. W Rzymie historia ustawiania kolumn przywożonych z podbitego obszaru sięga czasów Cesarstwa, kiedy z Egiptu transportowano potężne obeliski i ustawiano je na głównych placach miasta. Po upadku Cesarstwa upadły też kolumny. Niektóre musiały czekać prawie 1000 lat na swoje drugie życie. Wiele z nich kazał odnowić energiczny papież Sykstus V.  Rewitalizacja była świetną okazją, żeby obeliski z egipskimi reliefami, stanowiące niegdyś część wyposażenia światyń Karnaku, ustawiać  przed chrześcijańskimi światyniami, przyozdobiwszy je uprzednio w połyskującym złoto papieskim herbem rodowym. Sykstus V był pragmatykiem, wiedział, że sięgajaca po zdobycze kultury antycznej promocja jego Kościoła musi iść w parze z terrorem. Miał opinię „żelaznego papieża”, zawzięcie walczył z odstępcami od wiary i to za jego sprawą wzdłuż mostu św. Anioła widziano czasem „więcej głów ludzkich nadzianych na dzidy, niż melonów na targu”.

Możnaby powiedzieć, że Wieczne Miasto jest miastem wędrujących kamieni. Ale byłoby to uproszczenie, bo niektóre „ładne kamienie” albo obiekty zbyt wielkie by je przenosić zostawiano na miejscu przerabiając je na świątynie chrześcijańskie albo chociażby nadając im swój stempel. Praktyką KK stało się zawłaszczanie miejsc i obiektów ważnych dla dawnych (pogańskich) kultur i oznaczanie ich własnymi symbolami. W miejscach nominalnie świeckich i nie podlegających żadnej szczególnej religii stawia się krzyże, montuje pamiątkowe tablice, wkleja herby itd.  Koloseum nie jest budowlą sakralną, dawnym amfiteatrem zarządza miasto, ale na południowej ścianie można dostrzec sporych rozmiarów krzyż i towarzyszący mu napis.

Rzym przez wiele stuleci był realną stolicą naszej części świata. Nieznana wcześniej militarna, ekonomiczna i kulturalna potęga Cesarstwa doprowadziła go do niewyobrażalnej świetności, której materialne pozostałości, mimo upływu dwóch tysiącleci, nadal budzą podziw. Po upadku władzy cesarzy na ich miejscu pojawili papieże, których styl życia, bogactwo i polityczne aspiracje nie ustępowały Cezarom. Mimo kilku straszliwych najazdów i spustoszeń, rozkwit miasta trwał przez długie wieki. Co było zburzone, musiało być odbudowane, rozbudowane i zaadaptowane – wędrówka kamieni trwała dalej.

Nie wszystkie kamienie „wędrowały”.  Tu i ówdzie widać, jak przemyślnie stare mury zostały wkomponowane w nowszą – niekoniecznie wykwintną – zabudowę. Bywało też tak, że architekci projektujący gmachy użyteczności publicznej (np. siedziba giełdy) celowo uszlachetniali fasady oryginalnymi elementami. Bywało, że antyczne kolumny obudowywawano nowszym murem, który nam dziś wydaje się bardzo stary.

W jezyku włoskim istnieje specjalne słówko spolia na określenie dawnych dzieł sztuki kamieniarskiej i metaloplastycznej montowanych w nowszych obiektach i należycie eksponowanych. Tam gdzie nie dało się zrobić praktycznego użytku z poobijanych tablic, wklejano je w mury tworząc unikalną gazetkę ścienną. Poniżej zdjęcie z przedsionka bazyliki S.M. di Trastevere.

W swobodnym (i oczywiście niekompletnym) podawaniu przykładów zastosowania pozostałości antycznych nie może zabraknąć wzmianki o kościele leżącym niedaleko dworca Termini. Nazwa dworca wzięła się od Term Dioklecjana i to w nich własnie ulokowano rzeczony kościół. Nie trzeba tłumaczyć, że dawne termy były odpowiednikiem współczesncyh SPA z saunami, gabinetami relaksu, higieny oraz kąpieli w sadzawkach z gorącą lub lodowatą wodą. Z Termini do Term idzie się ulicą Luigi Einaudiego. Bardzo znajome nazwisko. Wszak Lodovico Einaudi jest wybitnym współczesnym pianistą i kompozytorem. Słucham jego muzyki od kilkunatsu lat. Tymczasem ulica nosi imię jego dziadka, Luigiego, który po II Wojnie pełnił funkcję prezesa banku narodowego, wkrótce potem został prezydentem republiki, po czym został senatorem i autorem wielu inicjatyw politycznych. Był antyfaszystą, zdeklarowanym zwolennikiem europejskiej federalizacji. Jego syn Giulio był szefem i właścicielem zasłużonego dla kultury włoskiej wydawnictwa – aż do lat 90 tych, kiedy to wydawnictwo zostało przejęte pzrez medialny koncern Berlusconiego. Synem Giulia jest własnie Lodovico. Polecam dostępny na YT jego koncert z londyńskiej Royal Albert Hall.

Wróćmy do architektury: kościół św. Marii od Aniołów i Męczenników. Surowa ceglana fasada wkomponowana w strukturę dawnych term nie zapowiada przepychu, jaki znajdujemy wewnątrz. Na miejscu antycznej sadzawki z lodowatą wodą dostarczaną akweduktem rozpościera się marmurowa lśniąca posadzka. Od drzwi wejściowych do apsydy zamykającej wnętrze od strony przeciwnej jest 98 metrów. Łukowe sklepienia wsparte masywnymi  kolumnami z odzysku  sięgają 28 m ponad poziom posadzki
Autorem pierwszego projektu przebudowy był Michał Anioł. W 1563 roku, kiedy zabrał się za przekształcenie łaźni publicznej na nowe cele miał 87 lat. Rok później umarł, jego dzieło kontynuowali następcy.

Zgodnie z życzeniem inicjatora przebudowy,  papieża Piusa IV, kościół umieszczony w  strukturze przybytku hedonizmu miał być manifestacją zwycięstwa wiary chrześcijańskiej nad pogaństwem. Wiek później podobna idea przyświecała innemu papieżowi, który by wykazać prymat kalendarza juliańskikego nad kalendarzem rzymskim, zlecił wykonanie zegara słonecznego wmontowanego w posadzkę. Spacerując po rozległej powierzchni kościelnego wnętrza nie spośób go przeoczyć: dzieło sztuki kamieniarskiej i świadectwo wiedzy astronomicznej rozciaga się na długości 45 metrów. Promień słońca wpada przez mały otwór wykonany wysoko w  ścianie,  a odlana z  brązu podziałka zatopiona w marmurowej posadzce wskazuje rok, miesiąc i godzinę. Podobno ten zegar jest dokładniejszy od takiego samego z bazyliki w Bolonii. Nie mogłem się o tym przekonać, aż tyle czasu w Rzymie nie miałem.

 

IMG_1316

 

Drzwi wejściowe wykonane zaledwie 12 lat temu zasługują na nie mniejszą uwagę niż barokowe wnętrze. Odlane w brązie,  celowo ascetyczne, są jednocześnie pełne wyrazu a to za sprawą postaci wyłaniających się z płaszczyzn. Nie wiadomo, czy są to anioły z męskimi torsami, czy męczennicy ze skrzydłami. Mają poutrącane skrzydła, brak im kończyn, a ich twarze są delikatne, jakby natchnione.  Bez trudu rozpoznałem autora projektu, od dawna cenię sztukę Igora Mitoraja. W przedsionku kościoła zobaczyć można jedną z jego charakterystycznych głów – ciut podobną do odlanej w brązie, „leżącej” na Rynku w Krakowie.

Rzymska majówka

3 marca 2018

Dawno tu nie pisałem, na komentowanie polskiej polityki szkoda prądu w klawiaturze, natomiast podróże… czekały na swój dobry czas. Blog się zawiesił, liczyłem się jednak z możliwością jego odwieszenia. Na wszelki wypadek wrażenia notowałem w zeszycie.

Prawie rok temu, w maju wybrałem się do Rzymu. Spędziłem tam zaledwie pięć dni, ale były to dni wypełnione samotnymi wędrówkami po ulicach, placach i mostach Wiecznego Miasta. Wcześniej oczywiście czytałem sporo o dziełach sztuki, które można podziwiać w tamtejszych kościołach i muzeach. Mówiąc krótko, wiedziałem po co tam jadę. Pierwszego dnia, po wstępnym rozeznaniu w terenie i pierwszej kawie zapuściłem się w dzielnicę Monti. Dzielnica leży na wzgórzu, dlatego niektóre z uliczek przybierają postać schodów i jedna z takich schodkowych arterii nosi nazwę Via di Monte Polacco. Po wyjściu z gęstej zabudowy można dostrzec bryłę Koloseum, trudno tę budowlę pomylić z czymkolwiek. Ale zanim do Koloseum, zanim zobaczę ogorzałych facetów przebranych za rzymskich legionistów, którzy pozują za pieniądze do zdjęć, skręcam w lewo (lewo jest mi organicznie bliskie) i po kolejnych schodkach wchodzę na dziedziniec kościoła św. Pawła w Okowach. Domniemane okowy męczennika spoczywają w szklanej gablocie pod głównym ołtarzem.

Lecz nie żelazne łańcuchy zwabiły mnie do wnętrza kościoła, nie jego masywne kolumny i kasetonowy pozłacany sufit. W bocznej nawie, tuż obok ściany ołtarzowej znajduje się nagrobek papieża Juliusza II, tego samego, który zmusił Michała Anioła do malowania sufitu Kaplicy Sykstyńskiej. Centralną figurą monumentalnego nagrobka jest nie kto inny jak Mojżesz. Pełna blasku i odczuwalnej mocy sylwetka fascynuje mnie od niepamiętnych czasów, a dokładniej od szóstej klasy podstawówki. Kiedy na lekcji „plastyki” zobaczyłem fotografię dzieła Michała Anioła poczułem, że chciałbym go kiedyś zobaczyć. Trochę to potrwało, ale marzenie spełniłem. Nie sądziłem tylko, że kościół, w którym zasiada ten nadludzki, gotowy powstać i zakrzyknąć Mojżesz, jest, jak na warunki rzymskie, taki niepozorny. Cieszyłby się znacznie mniejszym zainteresowaniem turystów, gdyby nie skarb, który od pięciu wieków kryje pod swym dachem. Już Giorgio Vasari w „Żywotach artystów” (wyd. 1556) odnotował, jak przed figurą Mojżesza „niczym stado szpaków” kręcą się Żydzi, którzy z pobliskiej synagogi przychodzili podziwiać swojego proroka. Wierciłem się i ja przed Mojżeszem, wpatrywałem się w jego groźną twarz, bezkarnie pstrykałem kolejne zdjęcia i niemo go podziwiałem, choć to nie mój prorok. Nie pytajcie, co takiego znajduję w dziełach sztuki, że jadę setki kilometrów, żeby na nie przez chwilę popatrzeć. Odpowiedź byłaby pokrętna i niewykluczone, że nieprawdziwa.

Spod figury Mojżesza całkiem blisko do Koloseum. Dzień był ciepły, majowy. W sandałach i krótkich spodniach, z aparatem na szyi zbliżyłem się do tłumu turystów. Zrobiłem kilka zdjęć, z boku podszedł czarnoskóry sprzedawca pamiątek. Wyglądał schludnie, nie wyczułem nachalności. Kiedy skrzyżowaliśmy spojrzenia, wtedy ośmielił się i zagaił:
– Skąd jesteś?
Nie lubię tego pytania, więc trochę zaczepnie odparowałem
– Zgadnij!
– Z Niemiec?
– O, pochlebiasz mi. (Zawsze imponowali mi niemieccy turyści we wzorzystych zapinanych swetrach, masywnych skórzanych butach i skarpetkach naciągniętych wysoko na łydkę.) Ale ja nie jestem z Niemiec. Czy wiesz, jaki kraj leży na wschód od Niemiec?

Niepewność na twarzy rozmówcy skłoniła mnie, żeby tajemnicę ostatecznie wyjawić:
– Polska.
– A, Polska! Spotykałem wielu turystów z Polski, kiedy mieszkałem jeszcze w Kenii. Fajni ludzie, opowiadali o Polsce. To musi być piękny kraj.
– Rzeczywiście piękny jest. Ale ty kolego raczej nie powinieneś się tam wybierać.
– Dlaczego?
– Bo to kraj pełen rasistów i łatwo mógłbyś dostać regularny wpierdol a policja nie kiwnęłaby palcem, żeby cię obronić.
– Mój rozmówca zaśmiał się i dopytywał: atakowaliby mnie za to, że mam inną skórę?
A ja patrząc na jego niewinne oblicze i rządek białych zębów dokończyłem opis mojej ojczyzny:
– Na sto procent dosłałbyś wpierdol. O wyzwiskach nie wspomnę. Tam nawet pobili polskiego wykładowcę, za to, że w tramwaju mówił po niemiecku. To chory kraj.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę, z sympatii do młodego Kenijczyka kupiłem kilka bransoletek z grawerowanymi słonikami i kolorowymi koralikami. Gdy odchodziłem kierując się ku dostojnej budowli, zapewnił, że za te kilka euro jego kenijska rodzina będzie miała co jeść przez cztery dni. Nie wiem, czy mówił prawdę, może tylko opowiadał to, co przeciętny turysta sięgający do portfela chce usłyszeć.

Obszedłem Koloseum dookoła, na zwiedzanie części wewnętrznej się nie zdecydowałem (odstraszała mnie długość kolejki chętnych) i minąwszy triumfalny Łuk Konstantyna przez wzgórze palatyńskie doszedłem aż do Forum Romanum. Zgiełk miasta został daleko za mną. Oaza spokoju. Po drodze mijałem kolejne grupy mniejszych lub większych ruin, które w zestawieniu z wybujałymi drzewami, różanymi klombami i dzikimi łąkami tworzą urokliwy park. Być może temu miejscu należy się więcej szacunku, wszak wzgórza palatyńskie uznaje się za kolebkę cywilizacji rzymskiej a od Palatynu wywodzi się obecne w wielu językach słowo pałac. Rozciągające się na obszarze kilkunastu hektarów pozostałości po łaźniach, pałacach i świątyniach, karbowane szczątki marmurowych kolumn sprzed 2,5 tys lat oraz masywne ceglane budowle z pewnością nie są jakimś tam parkiem. Dosłownie rzecz biorąc są ponurym cmentarzyskiem. Z jednej strony świadczą o niebywałym zaawansowaniu antycznej sztuki budowlanej i wysmakowanych gustach estetycznych właścicieli tych budowli. Graficzne wizualizacje dostępne na YT pokazują jak wspaniałe pod względem formy, rozplanowania przestrzennego i funkcjonalności były to obiekty.  Projektanci epoki renesansu chętnie czerpali z dokonań antycznych poprzedników. Zapytać wypada, skąd ci pierwsi czerpali wiedzę o sposobach układania cegieł, tworzenia sklepień łukowych, zachowania proporcji?

_MG_8340

Z drugiej strony porastające trawą  ruiny są niemym wyrzutem sumienia, turyści dosłownie spacerują po zniszczonych dziełach sztuki.  Unicestwienie dawnego miasta (w czasach Cesarstwa Rzym liczył prawie milion mieszkańców!)  nie dokonało się siłami natury. Gdyby tym budowlom pozwolono stać, stałyby do dziś, tak jak stoi grecki Partenon, świątynia Maison Carrée znajdująca się we Francji, albo Panteon. Forum Romanum rozbudowywano i restaurowano aż do wieku VII. Dopiero kiedy w Rzymie utrwaliła się władza papieży, a po dawnych wierzeniach nie pozostał żaden ślad, budowle starorzymskie z premedytacją niszczono a budulec – w tym złoto i czerwony marmur sprowadzany z Afryki – wykorzystano przy wznoszeniu świątyń i rezydencji nowej – jedynie słusznej – władzy. Zanim do Rzymu wkroczyli Wandale, Forum Romanum pokrywała warstwa śmieci i błota.

Można jednak przyjąć inną, bardziej optymistyczną perspektywę: po odłożeniu na bok wiedzy o historii i cywilizacyjnych osiągnięciach Cesarstwa, po schowaniu na dno plecaka arkusza z graficznymi rekonstrukcjami budowli zostajemy pośród bezładnie rozmieszczonych ruin, masywnych murów i sterczących kolumn a najważniejszym zmysłowym doświadczeniem jest gwar dzieci, zapach sosen, chrzęst żwiru pod nogami i przyjemne ciepło bijące od rozgrzanych słońcem kamieni. Wychodzi na to, że zdolni architekci Juliusza Cezara i jego następców wieloletnim wysiłkiem stworzyli unikalny ośrodek odpoczynku i rekreacji – samo wejście na wzgórze palatyńskie wymaga sporego wysiłku. I za to chciałbym Juliusza pochwalić: Ave Cezar! Zostawiłeś po sobie wspaniały park, co prawda bez dinozaurów, ale za to z gniazdującymi ptakami. Jakże miło spalać kalorie w tak pięknych okolicznościach historii.

Rzym to, oprócz placów i pałaców, przede wszystkim kościoły. Nie sposób ich wszystkich obejrzeć, niemożliwością opisać na blogu. Te największe są tak znane z reprodukcji, że oglądanie na żywo nie przynosi już wielkiej satysfakcji. Cenię bardzo  sztukę sakralną,  ale lubię być zaskakiwany, dlatego chętniej zaglądałem do przybytków bardzo starych, w których mogę się spodziewać nawarstwionych śladów kolejnych epok oraz śladów sztuki bizantyjskiej i romańskiej. Taka jest Bazylika św. Klemensa, dostojnie stara i jak na warunki rzymskie, niezbyt duża. Wnętrze nie powoduje poczucia przytłoczenia, za to może oczarować nastrojem. Najbardziej efektowne jest malowidło ołtarzowe utrzymane w czystym bizantyjskim stylu, a więc wklęsła złocona apsyda, centralnie umieszczony krucyfiks, obok postacie boskie, gołębie i uformowane w efektowne spirale pędy roślinne, u dołu na ciemnozielonym tle rząd owieczek i stojący pośrodku baranek w aureoli.

(kliknij w poniższą ikonkę, żeby otworzyć obraz)

Bizantyjskie cudowności nie powinny nas jednak zmylić, na niższym poziomie budowli można znaleźć ślady o wiele wcześniejsze. Za czasów Cesarstwa Rzymskiego, na fundamentach prywatnego domu powstała pierwsza świątynia, w której czczono boga Mitrę. Po urzędowym zakazie jego kultu w IV wieku obiekt został przejęty przez chrześcijan, rozbudowany i podwyższony. Od tej pory przechodził kolejne przeobrażenia, wspomniany ołtarz apsydowy powstał w XII wieku. Robienie zdjęć we wnętrzu jest niedozwolone, zdołałem jedynie utrwalić jak wygląda wejście do bazyliki. Prawda, że łatwo przeoczyć?

Nie muszę zaznaczać, że niniejszy blog nie aspiruje do miana przewodnika turystycznego. Od przewodników są specjaliści, a mnie po obejrzeniu skrawka Wiecznego Miasta zwyczajnie przyszła ochota, by o nim opowiedzieć. Rzym był i będzie opisywany, bo na historycznej mapie Europy i świata jest rozgrzanym do czerwoności punktem i nie sposób zachować wobec niego obojętności. Dla tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś użytecznego, z czystym sumieniem odsyłam do książki, z której sam korzystałem. Tytuł znakomicie wydanego, bogatego w mapki, opisy i fotografie przewodnika-spacerownika brzmi „Rzym i jego czarna arystokracja”. Autor Wojciech Ponikiewski, który jest (był?) dyplomatą, spędził w Rzymie kilka lat, miał więc czas i sposobność na gromadzenie wiedzy i wygrzebywanie ciekawostek.  Do jego książki będę wracał. Bo to nie koniec rzymskiej majówki.

Weneckie blaski i cienie

18 września 2016

Któregoś dnia, zamiast zapuszczać się w zaułki historycznych dzielnic, postanowiłem obejść weneckie obrzeża – mniej ludne, nie tak malownicze jak ścisłe centrum, i z pewnością mniej rozpoznawalne. Żeby tam dotrzeć, musiałem skorzystać z tramwaju wodnego, bo jeśli w Wenecji mówimy o obrzeżach, muszą to być wyspy. Zanim z Wielkiego Kanału wydostaliśmy się na otwarte wody zatoki, przepłynęliśmy pod nowoczesnym mostem, po którym kursują wagoniki bezzałogowej kolejki łączącej Piazzale Roma (jedyny plac dostępny dla ruchu samochodów) oraz terminal portu Marritima, do którego przybijają promy pasażerskie. Konstrukcja mostu widziana z dołu przypomina kręgosłup dinozaura.

img_7925

Pierwszym celem podróży była Giudecca – wyspa o podłużnym kształcie widoczna u dołu mapki. Wysiadłem na pierwszym przystanku i ruszyłem wzdłuż nabrzeża.
Giudecca jest wąska, ponad kanałami przecinającymi ją poprzecznie widać kolejna wyspę – Lido. W jednym z korytarzy wiodących na obszerny dziedziniec nieczynnej manufaktury trafiłem na starą gondolę, wyposażoną w budkę chroniąca przed wiatrem, deszczem i wścibskimi spojrzeniami. Takie gondole można zobaczyć na obrazach Canaletta. Być może z podobnej korzystał Henryk Walezy, który bawiąc w Wenecji po ucieczce z Krakowa, pod osłoną nocy wymykał się do domów schadzek.

_mg_7959

Giudecca zaskoczyła mnie spokojem, który jak się można domyślać, wynikał z niewielkiej liczby turystów. Na tym skrawku lądu hoteli i zabytków było mniej. Większość zabudowań stanowiły domy mieszkalne, szkoły oraz magazyny i drobne wytwórnie. Stali mieszkańcy w większym stopniu niż ich sąsiedzi po drugiej stronie kanału mogli tu czuć się u siebie. Panowała  atmosfera spowolnienia a nawet zapóźnienia, którego nikt nie starał się specjalnie nadrabiać. Miejscowi krzątali się na podwórkach, plotkowali przed sklepami i pozdrawiali się w pasażach. Fale chlupały o kamienny brzeg, policjanci wolnymi krokami odmierzali czas do końca służby.

img_7974

img_7953

Po dwudziestu minutach marszu, z jednym tylko przystankiem na kawę, dotarłem na schody kościoła Il Redentore, którego biała fasada góruje nad okoliczną zabudową. Kościół, jak na warunki weneckie, jest całkiem nowy. Powstał w drugiej połowie XVI wieku a autorem projektu jest słynny Andrea Palladio, twórca własnego stylu opierającego się na wzorach greckich i antycznych rzymskich.

Il Redentore, który widywałem wcześniej z przeciwległego brzegu, zbudowany jest z rozmachem, którego nie powstydziliby się patrycjusze rzymscy. Kamienna fasada zwieńczona trójkątnym tympanonem podtrzymywanym przez cztery masywne półkolumny oraz ozdobiona wyrazistym portykiem oraz dwiema symetrycznie umieszczonymi niszami robi imponujące wrażenie. Obecność szerokich zewnętrznych schodów jeszcze to wrażenie potęguje. Wnętrze, w którym dominują masywne kolumny podtrzymujące półkoliście zwieńczony jasny sufit, potężne okna wpuszczają snopy światła rozlewającego się po kamiennej posadzce a niezaprzeczalna harmonia jest wynikiem ścisłego podporządkowania regułom matematycznym – to wnętrze jest bardzo eleganckie i jednocześnie bardzo zimne. To samo można powiedzieć o stojącym nieopodal kościele  San Giorgio Maggiore. Oba zaprojektował Palladio.

img_7963

W obu można dostrzec triumf ludzkiego umysłu i oba są jednako pozbawione ducha. Gdzie im tam do pełnego złoceń, bizantyjskich malunków i odwiecznych tajemnic wnętrza bazyliki? Gdzie im do urokliwego mroku gotyckich i romańskich kościołów z okolic mostu Rialto? Niebo a ziemia. Już wiem dlaczego przed San Marco od rana ustawiają się tasiemcowe kolejki chętnych, a tu odgłos migawki aparatu echem odbija się od ścian. Nie wypadało jednak tak ważnego punktu w panoramie miasta pominąć. Kiedy znowu z podcieni Pałacu Dożów popatrzę na białą fasadę San Giorgio, przypomnę sobie, co widziałem we wnętrzu: nieskazitelna biel ścian, masywne, idealnie uszeregowane kolumny i wysokie sklepienia a pod nim lśniąca posadzka i znudzona bileterka. Może pięć osób snujących się wśród kolumn. Większym zainteresowaniem cieszy się dziedziniec, z którego roztacza się romantyczny, a dzięki licznym obrazom, filmom i reprodukcjom, mocno utrwalony w zbiorowej świadomości widok na Pałac Dożów i dzwonnicę. Wszyscy chyba znają obraz Canaletta przedstawiający odświętnie dekorowane łodzie, barki i gondole sunące po wodach zatoki podczas ceremonii zaślubin z morzem. Wielkie spektakle odbywały się w tym unikalnym miejscu nie tylko w zamierzchłej przeszłości.

W 1989 roku na specjalnej platformie umieszczonej w centralnym punkcie basenu, dokładnie między San Giorgio a biblioteką Sansovino odbył się koncert grupy Pink Floyd. Wokół pływającej estrady na niezliczonej ilości jachtów, łódek i platform oraz na wysuniętych cypelkach lądu zgromadziło się około 250 tys. widzów. Musiało to być imponujące widowisko, Pink Floyd lubił szokować widownię efektami dźwiękowymi i świetlnymi, więc trudno sobie wyobrazić, by w obecnych warunkach zdecydowano się na coś podobnego. Choćby ze względów bezpieczeństwa. Przyznam, że wcale nad tym nie ubolewam. Wenecja, żeby przetrwać, potrzebuje spokoju a nie laserowych świateł i decybeli.

img_7984

Jest na Youtube film mówiący o historii Wenecji i współczesnych jej problemach. Na początku oglądamy domniemane miejsca, w których „perła Adriatyku” miała dopiero powstać: porośnięte sitowiem wyspy, muliste rozlewiska, mokradła i ciągnące się po horyzont błota. Rysunkowe animacje pokazują, jak odbywało się wbijanie drewnianych pali w grząskie dno, jak na tych palach budowano pierwsze drewniane domy. W miarę zdobywania doświadczeń, decydowano się powiększać budowle a zamiast ścian drewnianych wznosić murowane. To także był eksperyment. Gdy się powiódł, a marmur z Istrii stosowany jako podwalina okazał się wodoodporny, kościoły i pałace zaczęły powstawać w Wenecji jak grzyby po deszczu.
Najstarszym kościołem weneckim jest maleńki San Giacomo di Rialto położony u podnóża schodów słynnego mostu. Jego początki datuje się ostrożnie na V wiek. Ale pierwszy wielkogabarytowy kościół wsparty w całości na dębowych palach powstał w VII wieku na konkurującej z Wenecją wyspie Torcello. Próba wypadła pomyślnie, dębowe pale zanurzone w wodzie uzyskują po latach strukturę i twardość skały, jednak grząskie dno poddawane wstrząsom i wibracjom nigdy nie pozwoliło się obłaskawić. Dlatego kościół na Torcello (obecnie katedra), podobnie jak setki innych starych budowli, wielokrotnie przebudowywano i naprawiano. Wiele budynków trzeba było rozebrać, sporo wież zawaliło się, a inne wyraźnie odchylają się od pionu. Mimo obecnej wiedzy i technicznych możliwości problem nadal istnieje. Jak pokazuje wspomniany film, nie tylko problem grząskiego dna zagraża Wenecji. Obecnie są to na przykład wibracje powodowane przez coraz większe silniki jednostek pływających. No i podnoszący się stale poziom morza.

_mg_8082

Prześwietna Serenissima przeszła już przez wszystko: wysiłek pierwszych osadników walczących o przetrwanie, mozolne budowanie osad, obserwacje przyrody, przechodzenie od rybołówstwa i myślistwa do wytwórczości i handlu, kult religijny, tworzenie się struktur społeczeństwa hierarchicznego, prowadzenie wojen, powstawanie miast, banków, portów i manufaktur, zawieranie i łamanie traktatów pokojowych, podbój i kolonizacja sąsiednich krain, pomnażanie bogactwa, wykorzystywanie mitów religijnych do umacniania władzy, plagi i karnawały, rozwój nauki i sztuki, dalsze bogacenie się, bunty niższych warstw społecznych, deprawacja wyższych, konieczność nadążania za szybkim rozwojem technologicznym, mniej lub bardziej świadome stawanie się częścią globalnej wioski i wreszcie stawianie czoła zagrożeniom wynikającym m.in. ze zmian klimatycznych wywołanych działalnością ludzi.
Losy Wenecji są wiernym odbiciem losów naszej cywilizacji, choć zagrożenia dotyczące jej egzystencji są jakby bardziej widoczne. Tak mały punkt na mapie łatwiej wziąć pod lupę. Nie sposób sobie wyobrazić, że tego miasta mogłoby nie być, lecz z drugiej strony trudno lekceważyć wiszące nad nią zagrożenia. Ponad sto lat temu pewien filozof powiedział „my, cywilizacje wiemy już teraz, że jesteśmy śmiertelne”. Gdyby Wenecja miała zginąć – jak bez niej poradzi sobie reszta świata? Czy nie będzie to spóźniony sygnał ostrzegawczy?
Mam nadzieję, że nie są to pytania, na które obecne pokolenie będzie musiało odpowiadać.

_mg_8103

Lizbońskie smakowanie

26 kwietnia 2015

Zapowiedziałem bliższe przyjrzenie się kilku obrazom z lizbońskiego Muzeum Sztuki Dawnej. Zanim przejdę do tego najsłynniejszego (umieszczono go celowo w ostatniej sali, żeby zwiedzający po drodze zerknęli na inne, mniej słynne), skręcę jeszcze do działu poświęconego wyłącznie sztuce portugalskiej. Mało o niej wiem i wcale nie spodziewam się, że jedna wizyta wystarczy, żeby nadrobić braki w edukacji, jednak zawsze od czegoś należy zacząć.
Zacząłem od malarstwa gotyckiego i wczesnorenesansowego, które jest mi najbliższe. Nazwiska portugalskich twórców nic mi nie mówiły, oglądałem dość poprawne przykłady sztuki dworskiej, podporządkowanej gustom ówczesnych królów i książąt. Była to sztuka mało wyrafinowana, stylistycznie wtórna, z pretensjami do wielkości. Zachowane dzieła wskazują na silne wpływy prymitywistów flamandzkich, dynamiczne sceny piekielne lub spokojniejsze pełne mocnych barw wyobrażenia Madonny w otoczeniu świętych przypominają najlepsze dzieła Memlinga i Cranacha. Z tym, że do technicznego mistrzostwa portugalskim artystom sporo brakowało.

W centralnym miejscu przestrzeni wystawowej wisi wielki, sześcioczęściowy obraz przedstawiający świętego Wincentego. Poliptyk wyróżnia się wysoką jakością wykonania, chociaż nagromadzenie statycznych postaci czyni go trochę nudnym. Podpis pod obrazem podkreśla de enorme importância simbólica na cultura portuguesa . Chodzi o to, że św. Wincenty – patron Lizbony stoi w otoczeniu wiernie sportretowanych królów, przedstawicieli arystokracji, kleru, dworzan oraz mieszczan.
Ten sam obraz w wyższej rozdzielczości.

Obraz więc jest nie tyle dziełem sztuki religijnej ile historycznym dokumentem dającym wyobrażenie o strojach, ozdobach i bodajże obyczajach panujących w ówczesnym społeczeństwie. Autorem tej barwnej opowieści o czasie minionym, twórcą dzieła o ogromnym znaczeniu dla portugalskiej kultury jest Nuno Gonçalves – najbardziej uznany portugalski malarz późnego średniowiecza. Jego przewaga nad Janem Matejką, który tworzył obrazy o ogromnym znaczeniu dla kultury polskiej jest taka, że Gonçalves żył w tej samej epoce, co bohaterowie jego obrazów, mógł więc ich portretować z natury. Matejce zaś ani Zygmunt Stary ani Bolesław Chrobry nigdy nie pozowali.

Dział z malarstwem europejskim jest rozległy, w okresie prosperity bogacze portugalscy zdołali sprowadzić całkiem sporo poważnych dzieł sztuki do swoich kolekcji. Później różnie z tym bywało: część trafiła w ręce nabywców pochodzącym z krajów, które wzbogaciły się później (USA) a część staraniem portugalskich królów i mecenasów została w lizbońskim muzeum.
Zaglądam do przewodnika i do encyklopedii: omówienie zawartości działu ze sztuką europejską otwierają dwa nazwiska: Hieronim Bosch i Albrecht Dürer, czasem dołącza do nich trzeci Niemiec, Lucas Cranach.

Boscha widywałem już w innych muzeach, jego latające ryby, monstrualnej wielkości szczury, liścio-żaby albo drzewo-krowy jakoś nigdy mnie nie poruszały, nigdy adoratorem tej teatralizacji i ekstrawagancji nie zostałem. Obrazy oglądałem, ale jakoś tak powierzchownie. Owszem, ciekawi mnie fenomen Boscha, chciałbym poznać powody, dla których tak ekscentryczne malarstwo trafiło w gusta ówczesnych, piętnasto- i szesnastowiecznych koneserów. Nikt przecież nie powie, że Bosch wyznaczył w sztuce malarskiej trend, który był kontynuowany. On poruszał się w osobnym wymiarze, który długo nie znalazł naśladowców. Pełne ekscesów malarstwo Boscha to odrębny gatunek, który powrócił do łask dopiero po kilku stuleciach, a najmocniej objawił się w wieku XX otwartym na wszelkie dziwności i fantazje.
Napisałem kiedyś, że Bosch jest przereklamowany, ale nie myślcie, że odrzuca mnie jego malarstwo. Ono mnie pociąga, nawet kupiłem książkę Boschowi poświęconą (z serii Taschen). Bosch na zrozumienie zasługuje, tak jak zasługuje na to cała epoka, którą w swój oryginalny sposób portretował.

Nie brakuje u Boscha scen dość wiernie ilustrujących sceny z Nowego i Starego Testamentu. Od religijnych ilustracji Bosch zaczynał swoją karierę, jednak musiało mu zależeć na większej ekspresji, dlatego obok świętych i apostołów tu i ówdzie dodawał ogoniastego stwora, jakąś jaszczurkę, pelikana czy kościotrupa. Później tych stworów, pomieszania planów i zachwiania proporcji przybywało, ukazywane sytuacje zyskiwały coraz bardziej surrealny wymiar, aż doszło do erupcji fantazji. Bosch wypracował swój własny styl, a jego najbardziej znanymi przykładami są malowidła tak wieloznaczne jak Ogród ziemskich rozkoszy, Sąd Ostateczny i – lizbońskie Kuszenie św. Antoniego.

Boschowska wizja to barwna relacja z epoki, która zabrnęła w ślepy zaułek, ludzie strasząc się wizjami piekielnymi, sami to piekło sobie zgotowali. Ale to także i w dalszym ciągu moralitet, Bosch nie umie odejść od religijnej nadziei na sprawiedliwość i ład w niebie. Przemyca idee religijne w sposób, który jemu samemu i jego odbiorcom wydał się najbardziej adekwatny czyli epatując brzydotą i okrucieństwem, uciekając się do anatomicznych i przyrodniczych fantazji. Dawka fantazji w malarstwie Boscha jest zdumiewająco wielka, ale w dalszym ciągu jego wizje są podporządkowane średniowiecznemu pojmowaniu rzeczywistości, gdzie wszechmocny Bóg pozwala na występowanie zła i śmierci, a czyni to po to, aby człowiek mógł wykazać się cnotą, fanatyczną wiarą i odpornością na pokusy. Kto, tak jak pustelnik Antoni, oparł się pokusom, zostawał świętym. Była to nagroda tak oczywista jak przyznawany wypruwającym sobie żyły stachanowcom pośmiertny tytuł bohatera Związku Radzieckiego.

Potworki i bestie występujące u Boscha to odmiana średniowiecznego bestiariusza – ilustrowanej księgi niemal tak wtedy popularnej jak Biblia. Symbolika stosowana powściągliwie przez innych malarzy epoki u Boscha została zwielokrotniona i wzmocniona, do tego doszły karykaturalne sceny rodzajowe znane również z obrazów Breugla, a wszystko zagęszczone, nachodzące na siebie niczym obrazy z męczącego snu. Epatowanie okropnościami przypomina najlepsze obrazy Beksińskiego a to co łączy obu malarzy to fascynacja śmiercią, rozkładem i przemijaniem. Oczywiście perspektywa patrzenia jest zupełnie odmienna: Bosch jest produktem średniowiecza i właśnie lęki średniowiecza są głównym i stałym motywem jego malarstwa. Na obrazach toczy się walka dobra ze złem, rzeczywistość materialna miesza się z mitami oraz obsesyjnym strachem przed śmiercią i karą za popełniane grzechy. To także typowy dla średniowiecznej mentalności lęk przed światem obcym, niepojętym i niewytłumaczalnym a przez to groźnym.

Natomiast wizje tak sugestywnie malowane przez Beksińskiego są tej nadziei pozbawione. Przekaz jaki płynie z jego malarstwa jest taki, że czy to się komuś podoba czy nie, rozkład i zniszczenie są częścią procesu życia, reszta jest tajemnicą tak mroczną i tak głęboką, że tylko bezczelny profan może porywać się na jej objaśnianie. Bosch, czy się to komuś podoba czy nie, był profanem, choć niewiarygodnie zdolnym. Strona warsztatowa „Kuszenia…” jest bliska doskonałości, gra świateł, tysiące idealnie odwzorowanych detali, równowaga kompozycyjna i kolorystyczna – dla tych aspektów warto studiować ten obraz. Nie dla legendy Boscha, który mam wrażenie, odbierany jest powierzchownie i zbyt egzaltowanie. Ja w każdym razie do tej egzaltacji, podsycanej przez goniące za sensacją media, się nie przyłączam, nadal uważam, że Bosch jest przereklamowany. Jednocześnie trudno mi sobie wyobrazić historię malarstwa bez jego pokręconych wizji zapładniających wyobraźnię całych legionów późniejszych malarzy, pisarzy, dramaturgów, reżyserów, scenografów i innego artystycznego planktonu.

Bosch – środkowy panel „Kuszenia św. Antoniego”, poniżej panele boczne.

Niektórym artystom przypisuje się zdolności profetyczne oraz „sejsmograficzne” umiejętności odczytywania nastrojów społecznych czy tendencji artystycznych, które mają dopiero nadejść. Może tak było w przypadku Boscha? Może jego na wpół moralizatorskie i na wpół katastroficzne wizje były przejawem tęsknoty za światem szlachetniejszym, nie tak groźnym i okrutnym? U schyłku XV wieku, kiedy powstawało „Kuszenie św. Antoniego” średniowiecze miało się ku końcowi, rok po śmierci Boscha Luter ogłosił swoje rewolucyjne tezy. Nadchodziła epoka nowa, bardziej szlachetna i otwarta, choć niewiele mniej okrutna. Liścio-ryby nadal pożerały niewiasty, kozo-diabły wrzucały grzeszników do piekielnego ognia rozpalonego ustami kaznodziejów.

Inaczej ma się sprawa z Dürerem, który pozostaje wzorem niemieckiej solidności i zasłużonego artystycznego sukcesu. Nad jego biegłością warsztatową już się rozpływałem przy okazji odwiedzin w berlińskiej Gemäldegalerie. Być może wspominałem o Dürerze w tekstach o artystach weneckich, którzy początkowo nieufnie patrzyli na gościa z północy, ale gdy przyjrzeli się jego pracom, szybko uznali jego talent.

Obraz znajdujący się w lizbońskim Narodowym Muzeum Sztuki Dawnej przedstawia świętego Hieronima, tego samego o którym wspominałem w tekście Powtórka z lwa. Hieronim często przedstawiany jest w towarzystwie oswojonego lwa, za tło ma odludny pejzaż z zamglonym horyzontem, bliżej widać skały i wejście do jaskini, w której jak się widz domyśla, pospołu żyją lew z Hieronimem. Czasem Ojca Kościoła przedstawiano w pracowni pełnej ksiąg i przyborów piśmienniczych. Do kanonu należał atrakcyjny z malarskiego punktu widzenia atrybut w postaci czerwonego kardynalskiego kapelusza. Wyjątkiem jest niewielki portret namalowany przez Dürera, gdzie nie ma ani lwa ani górskiego krajobrazu ani kapelusza.

Artysta odrzucił całe tło skupiając się na twarzy i gestach świętego. Hieronim z którego oblicza bije doświadczenie i dobroć pochyla się nad otwartą księgą, patrzy w kierunku widza i palcem wskazuje leżącą na stole czaszkę. Obraz powstał w Antwerpii w roku 1521, Dürerowi pozował brodaty staruszek o bystrym spojrzeniu. W momencie powstawania obrazu starzec liczył już 93 lata, co w oczach współczesnych musiało uchodzić za przykład niezrozumiałego zawieszenia praw naturalnych, może nawet pokazywano sobie dziadka jako kandydata do nieśmiertelności. Dürer wykorzystał zażywnego starca do czegoś zupełnie odmiennego. Gest lewej ręki nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia ze studium dotyczącym przemijania i śmierci. Obecność realistycznie odmalowanej, połyskującej niemal jak plastikowy model czaszki ma potwierdzać tezę, że śmierć jest nieunikniona. Starzec zdaje się być tego świadom. Jednak jego pogodne oblicze może sugerować, że on śmierci się nie boi. Śmierć, tak jak życie jest tajemnicą.
W lewym górnym rogu obrazu artysta umieścił mały krucyfiks oblany łagodnym światłem. Można ten symbol odczytywać dwojako: albo jako wzmocnienie wizji umierania albo jako pociechę dla tych, których przeraża myśl o bezpowrotnym obróceniu się w proch i wolą wierzyć w cudowne zmartwychwstanie.

Po wyjściu z muzeum nie byłem pewien, czy po takiej dawce refleksji eschatologicznych będę miał nadal ochotę na zwiedzanie Lizbony, czy mimo świadomości śmierci, którą (świadomością nie śmiercią) zainfekował mnie Dürer nadal będę czerpał przyjemność z przyglądania się ceramicznym elewacjom, zdobionym oknom, zacienionym uliczkom i ceglanym schodkom. Może nie powinienem korzystać z tramwaju, tylko przysiąść na jakimś skwerku, wyjąć z kieszeni fajkę, zapuścić brodę, nałożyć czarny sweter (uff, jak gorąco!) i poddać się rozmyślaniom egzystencjalnym. A potem wstać i iść przed siebie rozpamiętywać absurd życia, o którym wiadomo, czym się skończy.

Jednak tramwaj nadjechał, wcale nie był to tramwaj zwany pożądaniem, tylko zwyczajny wagonik jadący do centrum. Zamiast pożądania znalazłem w nim odpoczywanie. Miasto cichło i było mi z tym dobrze. Nie zawsze musi być ten dreszcz, ta biologiczna radość życia. Czasem trzeba przejść a nawet przeczołgać się przez godziny mimowolnej apatii i znudzenia. Ludzie w wieku średnim to rozumieją, młodym jest trudniej. Niekiedy z pozornej szarzyzny należy wyłuskać coś, co może nie jest najwyższych lotów i nie rości sobie pretensji do przeboju lata, ale jest przyjemne, wolne od natarczywości i hałasu. Coś co utwierdza nas w woli życia. Takie podnoszące na duchu drobiazgi łatwiej wyłapać podczas szwendania się po obcym mieście, z dala od rutyny, natłoku obowiązków i powtarzalności. Pomny tych prawd łapałem smaki i smaczki lizbońskie, pachnące likierem, kawą i wiatrem znad oceanu.

Byłem już niedaleko swojej noclegowni. W pobliżu zburzonego kościoła karmelitów na małym dziedzińcu rozstawiono stoliki kawiarniane, z bramy dobiegał głos akordeonu, starszy pan z gracją przebierał palcami po klawiaturze. Zamówiłem kolację, przy jedzeniu bawiłem się w turniej jaka to melodia. Na ogół zgadywałem: tanga i walce płynące z bramy ciągłym strumieniem należały do tych ogranych i osłuchanych. To nic, że pan akordeonista był z innej części Europy niż ja. Muzyka jak niektórzy utrzymują – nie zna granic.
Miałem problem z jednym utworem, który wydał mi się bardzo znajomy. Jakaś blokada w pamięci nie pozwalała mi zlokalizować jego pochodzenia. Brakowało mi nie tylko tytułu ale nawet najbłahszego punktu odniesienia. W melodii pobrzmiewało coś sentymentalnego, nutki spadały jak przelewająca się woda, w głowie kołatały skojarzenia z folklorem włoskim lub cygańskim. Czułem, że jestem blisko rozwiązania zagadki, ale wciąż nie wiedziałem, kto pierwszy „tak pięknie grał”.

Nie była to znana z dzieciństwa „Głęboka studzienka” ani przyswojona w czasach harcerskich „Jarzębina czerwona”. Te melodie (oraz parę innych) zapisane są na bardzo twardym dysku mojej pamięci, żadna niedyspozycja, żadne oddalenie w czasie i przestrzeni nie jest w stanie ich stamtąd wymazać. Portugalski wirtuoz najwyraźniej nie znał tych perełek z malowanej skrzyni Oskara Kolberga. Słynna biesiadna dzieweczka idąc do laseczka ani na chwilę nie zagościła na jego klawiaturze, dostojna Gęś wodą ni razu nie przepłynęła przez miechy jego instrumentu. Niewykluczone, że pan starszy znał słynne Tango Milonga skomponowane przed wojną przez Jerzego Petersburskiego, w końcu to światowy przebój. Nie było okazji o to zapytać. Ja jadłem i wysilałem pamięć, on grał. Potem wstałem, uregulowałem rachunek, a przechodząc przez bramę wrzuciłem stosowny datek do futerału. Nie odważyłem się zapytać wirtuoza, jaka to melodia. Ta, którą znałem ale tak jakbym nie znał, bo co to za melodia bez nazwy lub choćby autora. W drodze do hotelu musiałem ją nucić pod nosem, żeby nie zapomnieć. Po prysznicu, kiedy już całkiem zapomniałem, co takiego miałem sobie przypomnieć, nastąpiło olśnienie: przecież to Goran Bregovic! Słuchałem tego sto razy z kasety magnetofonowej w połowie lat dziewięćdziesiątych! Melodia nazywa się Taliańska i pochodzi z filmu Kusturicy Czas Cyganów.

To jeszcze nie było największe muzyczne zaskoczenie w Lizbonie. Bo kiedy odświeżony zszedłem do baru na ostatniego drinka, z głośników dobiegł mnie matowy swingujący głos, tym razem wątpliwości nie było. Śpiewała Ewa Bem. Było już późno, w barze panował półmrok, wyobraziłem sobie, że Ewa Bem tańczy na maleńkiej scenie, na głowie ma czerwony kardynalski kapelusz a u jej stóp siedzi lew i potrząsa złocistą grzywą. Afirmuje życie i jego smaki.

W Lizbonie nic szczególnego

19 kwietnia 2015

Zgodnie z zaleceniami Alfreda Hitchcocka zacznę od trzęsienia ziemi. To które nawiedziło Lizbonę w połowie XVIII wieku uznaje się za największe w historii. W oszacowaniu liczby ofiar śmiertelnych przeszkadza fakt, że rejestry ludności także zostały zniszczone. Lizbona była wówczas największym miastem portowym nad Atlantykiem, jednym z największych i najbardziej znaczących na świecie. Jako stolica kraju opływającego w dostatki (ani na chwilę nie zapominajmy o zyskach z zamorskich kolonii) konkurowała z Paryżem i Londynem. Zachowały się rysunki przedstawiające lizbońskie kościoły i pałace. Te najwspanialsze zbudowano w znanym z przesadnej dekoracyjności stylu, który od imienia króla Manuela I nazwano stylem manuelińskim.

Katastrofa przyszła od strony oceanu w dzień Wszystkich Świętych, gdy większość mieszkańców zebrała się w kościołach oraz w synagogach, bo akurat była sobota. Trwające około 6 minut wstrząsy o sile 8 stopni w skali Rychtera powaliły najpierw najwyższe budowle, te niższe zostały zmiecione falami potężnego tsunami, a dzieła zniszczenia dopełniły trwające kilka dni pożary. Ponad 85% budynków Lizbony zamieniło się w gruz i zgliszcza. Większość mieszkańców zginęła, ci którzy przetrwali i uciekli z miasta, zadawali sobie pytanie, za co nas to spotkało? Podobne pytania zadawali sobie mieszkańcy całej Europy, w której coraz śmielej kiełkowała myśl oświeceniowa. Kościelni hierarchowie próbowali po staremu opowiadać bajki o karze boskiej zesłanej przez miłosiernego boga na grzeszne społeczeństwo. Argument ten był o tyle śmieszny, że w trzęsieniu najmocniej ucierpiały postawione na wzgórzach okazałe kościoły, które zwaliły się na głowy rozmodlonym wiernym, ocalała natomiast niżej położona dzielnica czerwonych latarni.
Wątek ten wykorzystał później Voltaire w swojej sztuce teatralnej „Kandyd”. Nazwisko francuskiego myśliciela i dramaturga nieprzypadkowo pojawia się w tym kontekście. Lizbońskie trzęsienie ziemi oprócz tego, że wymusiło badania naukowe z zakresu geologii i sejsmologii, miało wielki wpływ na filozofów czasów oświecenia. Rok 1755 podaje się czasem jako ten w którym tkwią korzenie współczesnego ateizmu. Mówiąc krótko, Europa zaczęła wtedy poważnie wątpić w istnienie boga i coraz mocniej skłaniała się ku racjonalizmowi.

Musiałem zacząć od trzęsienia ziemi, bo ono odpowiada za obecny wygląd Lizbony  przebudowanej po pamiętnym roku 1755. Poprzednio opisałem jej przestronne place, jasne domy i eleganckie ulice. Dziś pozostaje mi przyznać się, że w drugim dniu pobytu ta kurortowa elegancja i życzliwość ludzka zaczęła mnie niepokoić. Nie, żebym miał coś przeciwko życzliwości albo reagował alergicznie na schludne ulice. Bardziej chodziło mi o siebie, o swoje upodobanie do autentycznych, trochę chropawych i tajemniczych staroci. Czyżby  bakcyl  odkrywcy znalazł się w fazie zaniku? Czyżbym stoczył się do roli wygodnego turysty, którego obecność windy i bezszelestnie otwierających się drzwi hotelowych cieszy bardziej niż mrok zamkowych korytarzy? Czy memu powonieniu przestał być miły zaduch kościelnych krypt?

Lizbona nie jest miejscem, przed którym miałbym ochotę kogokolwiek przestrzegać. Wręcz przeciwnie, po raz pierwszy na tym blogu poważę się na zachętę: jeśli nie byliście w Lizbonie, jedźcie tam. Kto może niech pędzi zobaczyć to miasto! Nie sugerujcie się tym, co zaraz napiszę, bo jak wiadomo każdy opis jest subiektywny. Otóż, nie potrafię ukryć, że w centrum Lizbony czułem się nieco znudzony i zblazowany, brakowało mi tego dreszczyku, który towarzyszy mi zawsze, gdy widzę coś mi emocjonalnie i estetycznie bliskiego, coś za czym podświadomie tęskniłem, albo coś, co wcześniej pod wpływem lektur i obejrzanych fotografii uznałem za warte zobaczenia. Tak było w pełnym „klimatów” Porto, dreszczyk nie schodził z moich pleców w Wenecji i w innych miastach włoskich, tymczasem w Lizbonie nic. Spacery po ulicach Baixa-Chiado, kasztany z dymiących piecyków, wystawy sklepów z butami, kawa na jednym placu, ciastko z budyniem na drugim.

_MG_6460

W poznawaniu Lizbony pomogły mi dwa obiekty ściśle związane z jej historią. Do pierwszego udają się tłumy turystów – to renesansowa wieża obronna Belem stojąca na malutkiej wyspie obmywanej wodami szerokiego Tagu. Z przystanku kolejowego idzie się do Belem wzdłuż nabrzeża, po drodze trzeba minąć okazały, całkiem udany Pomnik Odkrywców przypominający o chlubnej i niechlubnej przeszłości portugalskich żeglarzy i misjonarzy, przedsiębiorców i łupieżców.

_MG_6560
Mijam wędkarzy na skarpie, zerkam na białe żaglówki śmigające po Tagu, wreszcie wieża Belem, do której wchodzi się po drewnianym mostku, jak do kasztelu Juranda ze Spychowa.
Chodząc po dziedzińczyku Belem, zapuszczając się w mroczne korytarze, wyglądając z narożnych wieżyczek strzelniczych i wreszcie stojąc na szerokim balkonie, zaskakująco ozdobnym jak na budowlę o przeznaczeniu militarnym, zastanawiałem się, co pozwoliło tej kamiennej wieży przetrwać owo trzęsienie ziemi w 1755. Czy wartownicy zostali cudownie ocaleni, żeby bronić zgliszcz przed najeźdźcami, czy bardziej zbawienna okazała się szczęśliwa lokalizacja i solidna struktura wieży?

DSC03547 Niedaleko Belem znajduje się ogromny klasztor i kościół św Hieronima. W jego salach i kryptach spoczywa kawał historii Portugalii. Siedemsetletnia budowla, przykład dojrzałego stylu manuelińskiego ma także udział w tworzeniu historii najnowszej – w 2008 roku właśnie w klasztorze św. Hieronima przywódcy państw europejskich podpisali słynny Traktat Lizboński. Polskę reprezentował mało ciekawy osobnik, który nie umiał wówczas podjąć jednoznacznej decyzji i musiał dzwonić po poradę do brata. Ta słabość charakteru ostatecznie spowodowała, że jego szczątki leżą teraz w krypcie wawelskiej. Krypta nie ma nic wspólnego ze stylem manuelińskim a pompatyczny pogrzeb osobnika był natomiast przykładem złego stylu. Tyle o związkach manuelizmu z podatnością na manipulacje.
IMG_6484

Wracam do Lizbony: miejscem, które odwiedziłem dnia następnego jest muzeum sztuki dawnej. Mieści się w dzielnicy ambasad, a jego oryginalna nazwa Museu Nacional de Arte Antiga brzmi na tyle zachęcająco i intrygująco, że chce nam się wsiąść w pociąg i dwa lub trzy przystanki na zachód pojechać. Żeby zrozumieć kraj, trzeba poznać jego historię, jej namacalne świadectwa schowane są w muzealnych gablotach, porozwieszane na ścianach.

Muzeum zawiera nie tylko dzieła malarskie, można w nim zobaczyć portugalską ceramikę i meble pochodzące z różnych epok. Zaciekawienie budziły małe ozdobne krzesełka umieszczone w przeszklonych gablotach, były tez wielgaśne szafy, komody i łoża. W kolejnym dziale umieszczono przedmioty przywiezione przez portugalskich podróżników z dalekiego Wschodu, były więc drewniane szkatułki pokrywane chińską laką, miniaturowe rzeźby z kości słoniowej, wachlarze i parawany pokryte delikatnymi malunkami charakterystycznymi dla sztuki azjatyckiej oraz wiele innych zadziwiających artefaktów. W kolejnych salach wystawiono ogromne zbiory porcelany chińskiej oraz bardziej toporne dzbany i wielkie talerze z grubej ceramiki. Wzory i kolory wskazywały, że wypalono je w krajach arabskich, stawiałem na Turcję i słynny z oryginalnego wzornictwa region Iznik. Rzeczywiście, trochę naczyń pochodziło z Turcji, inne wypalono w Syrii, co sprawiło, że przyjrzałem się im uważniej, z maleńkim jakby współczuciem. Nie wiadomo, czy te turkusowe misy i talerze przetrwałyby obecne szaleństwo religijnych fundamentalistów w Syrii, czy nie zostałyby po nich drobne skorupy, gdyby w odpowiednim czasie nie zostały zabrane do Lizbony lub do jakiegokolwiek muzeum w cywilizowanym świecie.

Kolejne działy rozległego muzeum mieszczą zbiory malarstwa portugalskiego, o którym mało wiemy w naszej części kontynentu. Więcej wiemy o tym, że uznani malarze niemieccy i niderlandzcy malowali na potrzeby królewskiego dworu w Lizbonie. Niektóre z dzieł Boscha, Cranacha i Dürera przetrwały do naszych czasów, można je oglądać w najdalszych salach muzeum. Ale to już temat na osobną opowieść, teraz trzeba dać odpocząć zmęczonym nogom.

_MG_6688

Do centrum wracałem tramwajem i to nie byle jakim, tylko słynnym żółtym starociem oznaczonym numerem 28. Ruszyliśmy z dzielnicy Estrel, aby z piskiem, zgrzytem i stukaniem zjechać na poziom eleganckiego Praca de Commercio a potem stromymi podjazdami, minąwszy katedrę, wspiąć się na przeciwległe wzgórza, skąd rozciąga się widok na szare wody Tagu i zamglony ląd na horyzoncie. Jeszcze kilka zakrętów, trochę kołysania, przedzieranie się przez uliczkę tak wąską, że prócz torów tramwajowych nie ma już miejsca na chodnik, wreszcie ostatnia premia górska i zatrzymaliśmy się na placu Graça, w samym sercu arabskiej dzielnicy Alfama. Obok przystanku stragany z pamiątkami i odzieżą, dalej malutka kawiarnia, jedna albo dwie. Kto był w Lizbonie a nie przejechał się dwudziestką ósemką, ten nie wie co stracił. Ja przejechałem się tylko raz, poczułem tam swój dreszcz, z powtórnego rajdu wolałem zrezygnować, żeby przyjemności nie przedawkować. Zostawiam ją na następną okazję. Tramwaj nr 28 z pewnością będzie nadal jeździł po Lizbonie. Ze zgrzytem i z fasonem.