Zapowiedziałem bliższe przyjrzenie się kilku obrazom z lizbońskiego Muzeum Sztuki Dawnej. Zanim przejdę do tego najsłynniejszego (umieszczono go celowo w ostatniej sali, żeby zwiedzający po drodze zerknęli na inne, mniej słynne), skręcę jeszcze do działu poświęconego wyłącznie sztuce portugalskiej. Mało o niej wiem i wcale nie spodziewam się, że jedna wizyta wystarczy, żeby nadrobić braki w edukacji, jednak zawsze od czegoś należy zacząć.
Zacząłem od malarstwa gotyckiego i wczesnorenesansowego, które jest mi najbliższe. Nazwiska portugalskich twórców nic mi nie mówiły, oglądałem dość poprawne przykłady sztuki dworskiej, podporządkowanej gustom ówczesnych królów i książąt. Była to sztuka mało wyrafinowana, stylistycznie wtórna, z pretensjami do wielkości. Zachowane dzieła wskazują na silne wpływy prymitywistów flamandzkich, dynamiczne sceny piekielne lub spokojniejsze pełne mocnych barw wyobrażenia Madonny w otoczeniu świętych przypominają najlepsze dzieła Memlinga i Cranacha. Z tym, że do technicznego mistrzostwa portugalskim artystom sporo brakowało.
W centralnym miejscu przestrzeni wystawowej wisi wielki, sześcioczęściowy obraz przedstawiający świętego Wincentego. Poliptyk wyróżnia się wysoką jakością wykonania, chociaż nagromadzenie statycznych postaci czyni go trochę nudnym. Podpis pod obrazem podkreśla de enorme importância simbólica na cultura portuguesa . Chodzi o to, że św. Wincenty – patron Lizbony stoi w otoczeniu wiernie sportretowanych królów, przedstawicieli arystokracji, kleru, dworzan oraz mieszczan.
Ten sam obraz w wyższej rozdzielczości.
Obraz więc jest nie tyle dziełem sztuki religijnej ile historycznym dokumentem dającym wyobrażenie o strojach, ozdobach i bodajże obyczajach panujących w ówczesnym społeczeństwie. Autorem tej barwnej opowieści o czasie minionym, twórcą dzieła o ogromnym znaczeniu dla portugalskiej kultury jest Nuno Gonçalves – najbardziej uznany portugalski malarz późnego średniowiecza. Jego przewaga nad Janem Matejką, który tworzył obrazy o ogromnym znaczeniu dla kultury polskiej jest taka, że Gonçalves żył w tej samej epoce, co bohaterowie jego obrazów, mógł więc ich portretować z natury. Matejce zaś ani Zygmunt Stary ani Bolesław Chrobry nigdy nie pozowali.
Dział z malarstwem europejskim jest rozległy, w okresie prosperity bogacze portugalscy zdołali sprowadzić całkiem sporo poważnych dzieł sztuki do swoich kolekcji. Później różnie z tym bywało: część trafiła w ręce nabywców pochodzącym z krajów, które wzbogaciły się później (USA) a część staraniem portugalskich królów i mecenasów została w lizbońskim muzeum.
Zaglądam do przewodnika i do encyklopedii: omówienie zawartości działu ze sztuką europejską otwierają dwa nazwiska: Hieronim Bosch i Albrecht Dürer, czasem dołącza do nich trzeci Niemiec, Lucas Cranach.
Boscha widywałem już w innych muzeach, jego latające ryby, monstrualnej wielkości szczury, liścio-żaby albo drzewo-krowy jakoś nigdy mnie nie poruszały, nigdy adoratorem tej teatralizacji i ekstrawagancji nie zostałem. Obrazy oglądałem, ale jakoś tak powierzchownie. Owszem, ciekawi mnie fenomen Boscha, chciałbym poznać powody, dla których tak ekscentryczne malarstwo trafiło w gusta ówczesnych, piętnasto- i szesnastowiecznych koneserów. Nikt przecież nie powie, że Bosch wyznaczył w sztuce malarskiej trend, który był kontynuowany. On poruszał się w osobnym wymiarze, który długo nie znalazł naśladowców. Pełne ekscesów malarstwo Boscha to odrębny gatunek, który powrócił do łask dopiero po kilku stuleciach, a najmocniej objawił się w wieku XX otwartym na wszelkie dziwności i fantazje.
Napisałem kiedyś, że Bosch jest przereklamowany, ale nie myślcie, że odrzuca mnie jego malarstwo. Ono mnie pociąga, nawet kupiłem książkę Boschowi poświęconą (z serii Taschen). Bosch na zrozumienie zasługuje, tak jak zasługuje na to cała epoka, którą w swój oryginalny sposób portretował.
Nie brakuje u Boscha scen dość wiernie ilustrujących sceny z Nowego i Starego Testamentu. Od religijnych ilustracji Bosch zaczynał swoją karierę, jednak musiało mu zależeć na większej ekspresji, dlatego obok świętych i apostołów tu i ówdzie dodawał ogoniastego stwora, jakąś jaszczurkę, pelikana czy kościotrupa. Później tych stworów, pomieszania planów i zachwiania proporcji przybywało, ukazywane sytuacje zyskiwały coraz bardziej surrealny wymiar, aż doszło do erupcji fantazji. Bosch wypracował swój własny styl, a jego najbardziej znanymi przykładami są malowidła tak wieloznaczne jak Ogród ziemskich rozkoszy, Sąd Ostateczny i – lizbońskie Kuszenie św. Antoniego.
Boschowska wizja to barwna relacja z epoki, która zabrnęła w ślepy zaułek, ludzie strasząc się wizjami piekielnymi, sami to piekło sobie zgotowali. Ale to także i w dalszym ciągu moralitet, Bosch nie umie odejść od religijnej nadziei na sprawiedliwość i ład w niebie. Przemyca idee religijne w sposób, który jemu samemu i jego odbiorcom wydał się najbardziej adekwatny czyli epatując brzydotą i okrucieństwem, uciekając się do anatomicznych i przyrodniczych fantazji. Dawka fantazji w malarstwie Boscha jest zdumiewająco wielka, ale w dalszym ciągu jego wizje są podporządkowane średniowiecznemu pojmowaniu rzeczywistości, gdzie wszechmocny Bóg pozwala na występowanie zła i śmierci, a czyni to po to, aby człowiek mógł wykazać się cnotą, fanatyczną wiarą i odpornością na pokusy. Kto, tak jak pustelnik Antoni, oparł się pokusom, zostawał świętym. Była to nagroda tak oczywista jak przyznawany wypruwającym sobie żyły stachanowcom pośmiertny tytuł bohatera Związku Radzieckiego.
Potworki i bestie występujące u Boscha to odmiana średniowiecznego bestiariusza – ilustrowanej księgi niemal tak wtedy popularnej jak Biblia. Symbolika stosowana powściągliwie przez innych malarzy epoki u Boscha została zwielokrotniona i wzmocniona, do tego doszły karykaturalne sceny rodzajowe znane również z obrazów Breugla, a wszystko zagęszczone, nachodzące na siebie niczym obrazy z męczącego snu. Epatowanie okropnościami przypomina najlepsze obrazy Beksińskiego a to co łączy obu malarzy to fascynacja śmiercią, rozkładem i przemijaniem. Oczywiście perspektywa patrzenia jest zupełnie odmienna: Bosch jest produktem średniowiecza i właśnie lęki średniowiecza są głównym i stałym motywem jego malarstwa. Na obrazach toczy się walka dobra ze złem, rzeczywistość materialna miesza się z mitami oraz obsesyjnym strachem przed śmiercią i karą za popełniane grzechy. To także typowy dla średniowiecznej mentalności lęk przed światem obcym, niepojętym i niewytłumaczalnym a przez to groźnym.
Natomiast wizje tak sugestywnie malowane przez Beksińskiego są tej nadziei pozbawione. Przekaz jaki płynie z jego malarstwa jest taki, że czy to się komuś podoba czy nie, rozkład i zniszczenie są częścią procesu życia, reszta jest tajemnicą tak mroczną i tak głęboką, że tylko bezczelny profan może porywać się na jej objaśnianie. Bosch, czy się to komuś podoba czy nie, był profanem, choć niewiarygodnie zdolnym. Strona warsztatowa „Kuszenia…” jest bliska doskonałości, gra świateł, tysiące idealnie odwzorowanych detali, równowaga kompozycyjna i kolorystyczna – dla tych aspektów warto studiować ten obraz. Nie dla legendy Boscha, który mam wrażenie, odbierany jest powierzchownie i zbyt egzaltowanie. Ja w każdym razie do tej egzaltacji, podsycanej przez goniące za sensacją media, się nie przyłączam, nadal uważam, że Bosch jest przereklamowany. Jednocześnie trudno mi sobie wyobrazić historię malarstwa bez jego pokręconych wizji zapładniających wyobraźnię całych legionów późniejszych malarzy, pisarzy, dramaturgów, reżyserów, scenografów i innego artystycznego planktonu.
Bosch – środkowy panel „Kuszenia św. Antoniego”, poniżej panele boczne.
Niektórym artystom przypisuje się zdolności profetyczne oraz „sejsmograficzne” umiejętności odczytywania nastrojów społecznych czy tendencji artystycznych, które mają dopiero nadejść. Może tak było w przypadku Boscha? Może jego na wpół moralizatorskie i na wpół katastroficzne wizje były przejawem tęsknoty za światem szlachetniejszym, nie tak groźnym i okrutnym? U schyłku XV wieku, kiedy powstawało „Kuszenie św. Antoniego” średniowiecze miało się ku końcowi, rok po śmierci Boscha Luter ogłosił swoje rewolucyjne tezy. Nadchodziła epoka nowa, bardziej szlachetna i otwarta, choć niewiele mniej okrutna. Liścio-ryby nadal pożerały niewiasty, kozo-diabły wrzucały grzeszników do piekielnego ognia rozpalonego ustami kaznodziejów.
Inaczej ma się sprawa z Dürerem, który pozostaje wzorem niemieckiej solidności i zasłużonego artystycznego sukcesu. Nad jego biegłością warsztatową już się rozpływałem przy okazji odwiedzin w berlińskiej Gemäldegalerie. Być może wspominałem o Dürerze w tekstach o artystach weneckich, którzy początkowo nieufnie patrzyli na gościa z północy, ale gdy przyjrzeli się jego pracom, szybko uznali jego talent.
Obraz znajdujący się w lizbońskim Narodowym Muzeum Sztuki Dawnej przedstawia świętego Hieronima, tego samego o którym wspominałem w tekście Powtórka z lwa. Hieronim często przedstawiany jest w towarzystwie oswojonego lwa, za tło ma odludny pejzaż z zamglonym horyzontem, bliżej widać skały i wejście do jaskini, w której jak się widz domyśla, pospołu żyją lew z Hieronimem. Czasem Ojca Kościoła przedstawiano w pracowni pełnej ksiąg i przyborów piśmienniczych. Do kanonu należał atrakcyjny z malarskiego punktu widzenia atrybut w postaci czerwonego kardynalskiego kapelusza. Wyjątkiem jest niewielki portret namalowany przez Dürera, gdzie nie ma ani lwa ani górskiego krajobrazu ani kapelusza.
Artysta odrzucił całe tło skupiając się na twarzy i gestach świętego. Hieronim z którego oblicza bije doświadczenie i dobroć pochyla się nad otwartą księgą, patrzy w kierunku widza i palcem wskazuje leżącą na stole czaszkę. Obraz powstał w Antwerpii w roku 1521, Dürerowi pozował brodaty staruszek o bystrym spojrzeniu. W momencie powstawania obrazu starzec liczył już 93 lata, co w oczach współczesnych musiało uchodzić za przykład niezrozumiałego zawieszenia praw naturalnych, może nawet pokazywano sobie dziadka jako kandydata do nieśmiertelności. Dürer wykorzystał zażywnego starca do czegoś zupełnie odmiennego. Gest lewej ręki nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia ze studium dotyczącym przemijania i śmierci. Obecność realistycznie odmalowanej, połyskującej niemal jak plastikowy model czaszki ma potwierdzać tezę, że śmierć jest nieunikniona. Starzec zdaje się być tego świadom. Jednak jego pogodne oblicze może sugerować, że on śmierci się nie boi. Śmierć, tak jak życie jest tajemnicą.
W lewym górnym rogu obrazu artysta umieścił mały krucyfiks oblany łagodnym światłem. Można ten symbol odczytywać dwojako: albo jako wzmocnienie wizji umierania albo jako pociechę dla tych, których przeraża myśl o bezpowrotnym obróceniu się w proch i wolą wierzyć w cudowne zmartwychwstanie.
Po wyjściu z muzeum nie byłem pewien, czy po takiej dawce refleksji eschatologicznych będę miał nadal ochotę na zwiedzanie Lizbony, czy mimo świadomości śmierci, którą (świadomością nie śmiercią) zainfekował mnie Dürer nadal będę czerpał przyjemność z przyglądania się ceramicznym elewacjom, zdobionym oknom, zacienionym uliczkom i ceglanym schodkom. Może nie powinienem korzystać z tramwaju, tylko przysiąść na jakimś skwerku, wyjąć z kieszeni fajkę, zapuścić brodę, nałożyć czarny sweter (uff, jak gorąco!) i poddać się rozmyślaniom egzystencjalnym. A potem wstać i iść przed siebie rozpamiętywać absurd życia, o którym wiadomo, czym się skończy.
Jednak tramwaj nadjechał, wcale nie był to tramwaj zwany pożądaniem, tylko zwyczajny wagonik jadący do centrum. Zamiast pożądania znalazłem w nim odpoczywanie. Miasto cichło i było mi z tym dobrze. Nie zawsze musi być ten dreszcz, ta biologiczna radość życia. Czasem trzeba przejść a nawet przeczołgać się przez godziny mimowolnej apatii i znudzenia. Ludzie w wieku średnim to rozumieją, młodym jest trudniej. Niekiedy z pozornej szarzyzny należy wyłuskać coś, co może nie jest najwyższych lotów i nie rości sobie pretensji do przeboju lata, ale jest przyjemne, wolne od natarczywości i hałasu. Coś co utwierdza nas w woli życia. Takie podnoszące na duchu drobiazgi łatwiej wyłapać podczas szwendania się po obcym mieście, z dala od rutyny, natłoku obowiązków i powtarzalności. Pomny tych prawd łapałem smaki i smaczki lizbońskie, pachnące likierem, kawą i wiatrem znad oceanu.
Byłem już niedaleko swojej noclegowni. W pobliżu zburzonego kościoła karmelitów na małym dziedzińcu rozstawiono stoliki kawiarniane, z bramy dobiegał głos akordeonu, starszy pan z gracją przebierał palcami po klawiaturze. Zamówiłem kolację, przy jedzeniu bawiłem się w turniej jaka to melodia. Na ogół zgadywałem: tanga i walce płynące z bramy ciągłym strumieniem należały do tych ogranych i osłuchanych. To nic, że pan akordeonista był z innej części Europy niż ja. Muzyka jak niektórzy utrzymują – nie zna granic.
Miałem problem z jednym utworem, który wydał mi się bardzo znajomy. Jakaś blokada w pamięci nie pozwalała mi zlokalizować jego pochodzenia. Brakowało mi nie tylko tytułu ale nawet najbłahszego punktu odniesienia. W melodii pobrzmiewało coś sentymentalnego, nutki spadały jak przelewająca się woda, w głowie kołatały skojarzenia z folklorem włoskim lub cygańskim. Czułem, że jestem blisko rozwiązania zagadki, ale wciąż nie wiedziałem, kto pierwszy „tak pięknie grał”.
Nie była to znana z dzieciństwa „Głęboka studzienka” ani przyswojona w czasach harcerskich „Jarzębina czerwona”. Te melodie (oraz parę innych) zapisane są na bardzo twardym dysku mojej pamięci, żadna niedyspozycja, żadne oddalenie w czasie i przestrzeni nie jest w stanie ich stamtąd wymazać. Portugalski wirtuoz najwyraźniej nie znał tych perełek z malowanej skrzyni Oskara Kolberga. Słynna biesiadna dzieweczka idąc do laseczka ani na chwilę nie zagościła na jego klawiaturze, dostojna Gęś wodą ni razu nie przepłynęła przez miechy jego instrumentu. Niewykluczone, że pan starszy znał słynne Tango Milonga skomponowane przed wojną przez Jerzego Petersburskiego, w końcu to światowy przebój. Nie było okazji o to zapytać. Ja jadłem i wysilałem pamięć, on grał. Potem wstałem, uregulowałem rachunek, a przechodząc przez bramę wrzuciłem stosowny datek do futerału. Nie odważyłem się zapytać wirtuoza, jaka to melodia. Ta, którą znałem ale tak jakbym nie znał, bo co to za melodia bez nazwy lub choćby autora. W drodze do hotelu musiałem ją nucić pod nosem, żeby nie zapomnieć. Po prysznicu, kiedy już całkiem zapomniałem, co takiego miałem sobie przypomnieć, nastąpiło olśnienie: przecież to Goran Bregovic! Słuchałem tego sto razy z kasety magnetofonowej w połowie lat dziewięćdziesiątych! Melodia nazywa się Taliańska i pochodzi z filmu Kusturicy Czas Cyganów.
To jeszcze nie było największe muzyczne zaskoczenie w Lizbonie. Bo kiedy odświeżony zszedłem do baru na ostatniego drinka, z głośników dobiegł mnie matowy swingujący głos, tym razem wątpliwości nie było. Śpiewała Ewa Bem. Było już późno, w barze panował półmrok, wyobraziłem sobie, że Ewa Bem tańczy na maleńkiej scenie, na głowie ma czerwony kardynalski kapelusz a u jej stóp siedzi lew i potrząsa złocistą grzywą. Afirmuje życie i jego smaki.