Posts Tagged ‘Wrocław’

Wrocław – poduszka i paralizator

15 kwietnia 2018

We Wrocławiu byłem ostatnio w maju 2016, a relację z tamtego pobytu musiałem podzielić na dwie części. Doczytajcie do końca, przekonacie się, dlaczego.

Od rana krążyłem wokół Rynku i placu Solnego robiąc zdjęcia tym kamienicom i detalom, na które akurat padało mocne wiosenne słońce. Zacienioną część zostawiłem sobie na drugą rundę. Tymczasem ruszyłem w stronę katedry. Najpierw szedłem Kotlarską, potem skręciłem w Kuźniczą, żeby przeciąć Nożowniczą. W dzieciństwie szokowały mnie te nazwy, szczególnie buntowałem się przeciw Rzeźniczej, przy której znajdował się teatr. W umyśle 13-latka proceder zabijania i ćwiartowania zwierząt był nie do pogodzenia ze szlachetną działalnością artystyczną. Nie znałem jeszcze pojęć sacrum i profanum. Czułem jednak, że coś tu do siebie nie pasuje.

W połowie lat osiemdziesiątych zupełnie przypadkowo trafiłem na happening Pomarańczowej Alternatywy. Poznałem wtedy jednego z jego organizatorów, Piotra. W jego mieszkaniu,  mimo ciasnoty, spotykali się młodzi chłopcy, których pierwszym życiowym celem była rozmaicie pojmowana „walka z komuną”. Pamiętam, że raz lub dwa tam nocowałem. Nie stać mnie było na hotel, mogłem się jedynie odwdzięczyć gospodarzom butelką bułgarskiego wina. Piotr chętnie użyczał gościny, jego dzieci ze wszystkimi były na ty i wiadomo było, że gdy odpowiednio podrosną, przyłączą się do gromady młodzieży „walczącej z komuną”. Cokolwiek by to znaczyło. Tych dzieci było troje, zajmowały jeden pokój, w drugim była sypialnia małżeńska Piotra. Dla mnie znalazło się miejsce w kuchni, materac ułożyliśmy niemal pod stołem. Nie spało mi się najlepiej, tuż obok poduszki przebiegała pionowa rura kanalizacyjna, która mimo nocnej pory, co jakiś czas hałasowała. Same dźwięki nie były tak dotkliwe, jak wyobrażenie tego, co spływa z toalet drugiego i trzeciego piętra. Do rana nic nie przeciekło, ale nocne wizje pozostały ze mną na długo. Nie mam wpływu na to, co pamięć zatrzymuje w swoich schowkach.

Wróciłem na Rynek, wyjąłem z plecaka lustrzankę i miałem zrobić kolejne zdjęcia, kiedy z Placu Solnego nadeszła grupa wygolonych na łyso facetów niosących czarnozielone sztandary i stukających podkutymi butami o bruk. Szli w milczeniu, krzyczały za nich nienawistne hasła wypisane na banerach, naziolskie symbole namalowane na sztandarach. Przezornie cofnąłem się pod ścianę, aparat dla świętego spokoju przykryłem kurtką. Nie po to tu wróciłem, żeby fotografować pokaz prymitywnej siły. Przyglądałem się niemo, jak przygłupie byczki maszerują, jak zadzierają brody i prężą muskuły, jak zerkają na boki, czy ich parada budzi oczekiwany przestrach i oburzenie. Nie na to czekaliśmy w latach osiemdziesiątych, kiedy wiadomo było, że komuna upadnie. Nie takie były nasze wyobrażenia wolnej Polski, kiedy z Piotrem i jego gośćmi rozmawialiśmy wieczorami, kiedy dzieci poszły spać, a my osuszaliśmy kolejne butelki bułgarskiego wina. To czego się wtedy obawiałem leżąc na materacu z głową przytuloną do rury kanalizacyjnej, dokonało się teraz. Gówno wybiło.

Ponury pochód oddalił się, ich miejsce zajęli przechodnie i turyści. Kawiarniane stoliki ożywiły się gwarem na nowo. Zwyczajność. Bezcenna zwyczajność, za którą, jak za świeżym powietrzem zaczyna się tęsknić wtedy, gdy jej brak. Ruszyłem dalej, parę razy zapuściłem się w boczne uliczki, żeby sfotografować kolejną serię gzymsów, ryzalitów, półkolumn i portyków oblanych miękkim światłem zachodzącego słońca i tak doszedłem do hotelu. Okna mojego pokoju wychodziły na ulicę, z korytarza widać było wewnętrzne podwórko. Nic szczególnego, ale parę szczegółów przykuło moją uwagę. Rozpoznałem układ ścian, kształty okien i przybudówek, sylwetkę komina wystającego ze ściany szczytowej. Przecież wcześniej już to widziałem! W przeciwległej kamienicy, na pierwszym piętrze znajdowało się mieszkanie Piotra. te dwie ulice (Ruska i św. Mikołaja) zbiegają się w tym miejscu, zatem podwórko musi być wspólne. Zatoczyłem koło.

Symbolika była oczywista: wtedy byłem pariasem wałęsającym się po marginesach socjalistycznego państwa, bywalcem dworcowych poczekalni, schronisk młodzieżowych i rozrzuconych po Polsce mieszkań przyjaciół. Teraz miałem do dyspozycji klimatyzowany pokój z łazienką, wygodnym łóżkiem i miękką pościelą. Żaden niespodziewany hałas nie powinien zakłócać mi snu. Nazajutrz miałem wyjeżdżać, budzik nastawiłem na wpół do siódmej. Cieszyłem się, że kolejny ranek zastanie mnie w tym eleganckim mieście, i w drodze na dworzec kolejowy pstryknę jeszcze parę fotek. W żadnym scenariuszu nie przewidziano, że nowy dzień zacznie się dwadzieścia po czwartej, bo akurat pod moim oknem dwaj pijaczkowie z trudem utrzymując linię melodyczną będą śpiewać swoją wersję piosenki “Guantanamera”. Przez cudowny majowy świt niosło się pijackie darcie. „Żuliki” z wysiłkiem  i werwą artykułowali wyuczone słowa: “zawsze i wszędzie policja jebana będzie…, zawsze i wszęęędzie policja…” Mimo rozespania zadałem sobie w myślach pytanie, dlaczego pijackie emocje wciąż muszą skupiać się na tym samym, co za moich młodych lat? Komuna się skończyła, dlaczego kibolstwo wciąż leczy swoje kompleksy nienawiścią do policji? Gdybym wiedział, co wydarzy się we Wrocławiu już za kilka dni, nie zadałbym tak idiotycznego pytania.

16 maja o świcie wrocławscy policjanci zgarnęli z Rynku a potem w komisariacie bestialsko zamordowali 26-letniego Igora Stachowiaka. Całą winą młodego chłopaka było to, że wydał się komuś podobny do poszukiwanego przestępcy. Umundurowani bandyci zignorowali dane widniejące na dowodzie osobistym Igora. Zabrali go dokładnie z tego miejsca, z którego fotografowałem kamieniczki oblane porannym słońcem. Do tej pory głupio się czuję wspominając tamten pobyt na Rynku. Wystarczyłoby, żeby jakiś skacowany śledczy wskazał mnie palcem, a nawet nie miałbym okazji, żeby się przekonać, czy zdjęcia wyszły udane. Piękne miasto. Parszywe, opresyjne państwo.

W cieniu gotyckiego ratusza

3 kwietnia 2018

Rozmigotane, kolorowe okna restauracji i lokali ze striptizem. Neony nad drzwiami do aptek, do barów, sklepów. Eleganckie kobiety na Świdnickiej, kolorowe korowody wycieczek szkolnych. Trwa sezon kwitnienia, wypiętrzania się i wzrostu. W całym mieście widać rozmach ocierający się o brak skromności. Nawet germański gotyk, z natury smukły i powściągliwy, w towarzystwie odrestaurowanych kamienic wydaje się rozpasany, jakby chciał konkurować z barokiem. A przecież z barokiem, który obfitością masywnych wybrzuszeń, nagromadzeniem miękkich linii i roślinnych detali zdaje się wprawiać w ruch stateczne kamienice i pałacyki, nic nie może konkurować. Kolory jak z katalogu Benettona. Co ma się świecić – świeci. Co miało być odnowione – jest wypucowane, zmodernizowane, wybłyszczone.

Przecinając skwerki, omijając mosiężne figurki krasnoludków i zaglądając na dziedziniec Uniwersytetu zrozumiałem, że aby doznać tego estetycznego poruszenia, trzeba było się oddalić i wrócić teraz, kiedy niemal wszystko, nawet wiecznie zapyziały Dworzec Główny, jest w stanie rozkwitu i lśnienia. Pamiętam Wrocław z czasów, kiedy był szary, ponury i smutny. Z nieodległej prowincji przyjeżdżałem do Wrocławia regularnie, najpierw z wycieczkami szkolnymi do ZOO, teatru lub do muzeum, potem jako nastolatek na koncerty rockowe w domach kultury albo w hali, która wtedy nazywała się Ludowa. Jakoś w tym czasie na ścianach wrocławskich kamienic zaczęły pojawiać się kolorowe krasnoludki. Początkowo nie pojmowałem znaczenia tych rysunków. Za to teraz jestem wręcz zachwycony obecnością mosiężnych krasnoludków we Wrocławiu.
Chodziłem po Podwalu, placu Kościuszki, Dominikańskiej. Co znałem z czasów socjalistycznej siermięgi, teraz jawiło się jak piękny sen. Widziałem dużo miast, zdecydowanie sławniejszych, ale tu było inaczej. Na wrażenia estetyczne nakładała się refleksja nad zmianami, których stałem się mimowolnym świadkiem.

Trzydzieści lat to sporo czasu. Pamiętam ostatnią swoją wizytę we Wrocławiu. Wtedy też było słonecznie, w oknie Biura Wystaw Artystycznych stała naturalnej wielkości figura odziana w husarską zbroję. Przed budynkiem natomiast znajdował się pomarańczowy fiat 126p i kiedy patrzyło się pod odpowiednim kątem, husarz znajdował się dokładnie ponad dachem samochodu. Tworzył z nim jedność, jak jeździec z koniem, albo jak papież z papa-mobile. Wydało mi się wówczas, że ten pobłyskujący srebrną zbroją fiato-husarz lada chwila ruszy w trasę, przetnie kilka podwórek i wyjedzie na dwupasmową Kazimierza Wielkiego, gdzie już będą czekać wiwatujące tłumy z chorągiewkami. Optyczna iluzja, która z husarza i autka FSO 126p uczyniła ontologiczną jednię mocno wstrząsnęła moją wyobraźnią. Kto wie, czy nie od tego zaczęło się fotografowanie architektury? Odkąd nabyłem pierwszy fotoaparat z upodobaniem kieruję obiektyw na detale odbite w oknach, lustrach i witrynach.


Oczywiście teraz znowu poszedłem do BWA. Bez większej nadziei, że zastanę ten sam widok, co trzydzieści lat temu. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym tego nie sprawdził. Husarza oczywiście nie było, za to wkoło trwał prawdziwy karnawał: kwitnące drzewa, śmigające samochody, mosty odbite w tafli Odry i rzędy domów zdawały się tańczyć w wiosennym słońcu i rytmicznie powtarzać refren „my tworzymy miasto, my jesteśmy miasta migotaniem i masą”. Między dojrzałe kamienice, między ich barokowe, klasycystyczne lub secesyjne frontony zdobione gzymsami, portalami, półkolumnami i boniami wdarły się gładkie fasady z aluminium i szkła. Bliskie sąsiedztwo, początkowo szokujące, obu stronom wychodziło na dobre. Obecność lustrzanych płaszczyzn pomagała eksponować ponadczasową urodę starszych budynków. Masywny, pociemniały ze starości kościół św. Magdaleny, który tyle lat stał samotnie na nieogrodzonym placu, rozrósł się, kiedy tuż obok postawiono szklany biurowiec. Gotyckie mury, przypory i witrażowe okna z lubością przeglądają się w przeciwległych fasadach udając pełne fałd i zawijasów dzieła Gaudiego. W słoneczne dni wdzięczą się do tych odbić, wyginają i prężą, jakby zrzucały z siebie odwieczny porządek narzucony przez średniowiecznych budowniczych, którzy z takim mozołem wprowadzali dyscyplinę poziomów i pionów.

Odkrywanie miast, które się znało, to jazda w głąb swoich wspomnień, przyglądanie się sobie dawnemu. Jakimś cudem zapamiętałem, że najlepsze wrocławskie lody sprzedają przy Szewskiej. Zamówiłem małą porcję w rożku. Przez wiele lat wspomnienie smaku lodów z tej budki stanowiło wzorzec smaku lodów polskich w ogóle. Jasne, że porównanie nie będzie już możliwe, ale od zamiaru nie odstąpiłem. Był to rodzaj zobowiązania wobec mnie dawnego, a może raczej wobec tego kogoś, którym dawniej byłem. Ciągłość swojej tożsamości można potwierdzać na różne sposoby, także lodem w rożku.

Natomiast pod zegarową ścianą Ratusza doznałem zgoła czegoś odmiennego. Sylwetkę Ratusza znam od dzieciństwa, najpierw z okładek zeszytów szkolnych i ze znaczków pocztowych, potem z bezpośredniego oglądania. Musiało to być oglądanie pobieżne, bo jakoś wcześniej nie poczułem dreszczu estetycznej rozkoszy, takiego samego, który dopadał mnie wśród murów Brugii, w rozgrzanych uliczkach Sieny, przed pałacami Florencji i na mostkach Wenecji. Ten dreszcz lepiej niż wszystkie rozprawy naukowe upewniał mnie, że mam do czynienia z arcydziełem. Dlaczego wcześniej nie poczułem go we Wrocławiu? Musiałem być kim innym.

Gdybym był tym obecnym , wypatrzyłbym na przykład, że pod dachem wieżyczki z lewej strony zegara plujące deszczową wodą gargulce umieszczone są nietypowo:  jeden nad drugim. Ten wyższy zbiera wodę ze stromego dachu, drugi obsługuje gzymsy. To unikat, nie widziałem nigdzie takiego rozwiązania. Zdublowane rozwarte paszcze gargulców zobaczyłem, kiedy wycelowałem tam obiektyw aparatu. Ucieszyłem się z tego odkrycia, poczułem się jakbym odzyskał wzrok. Skoro trzydzieści lat temu nie zachwyciłem się gargulcami, co znaczy, ni mniej ni więcej, że mnie pod ratuszem nigdy nie było. Dopiero teraz jestem.