Posts Tagged ‘Josif Brodski’

Unikając przygód

1 Maj 2013

Porzucam chronologię, przestaję zerkać na zegarek i liczyć mostki. Nie wiem, czy naprawdę było ich 44. Kto by tam liczył mostki, gdy tyle innych rzeczy do zapamiętania? Gęsta zabudowa, ilość smakowitych detali i pamiątek historycznych powodują, że spacerując po Wenecji nie można przestać być czujnym. Nazwałem swoje zwiedzanie podchodami nie bez powodu. Przechodząc obok jakiegoś domu nigdy nie mamy pewności, czy nie mieszkał w nim na przykład żeglarz Marco Polo albo komediopisarz Carlo Goldoni. W Wenecji bywali niemal wszyscy znani z podręczników historii.
Kto wie, czy w niepozornym pałacyku, z którego tynk odchodzi płatami a zielone liszaje wilgoci podchodzą wysoko ponad lustro wody, czy tam pod koniec wieku XVI nie mieścił się zamtuz, do którego wieczorami podpływał łódką zamaskowany Henryk Walezy. (Po ucieczce z Krakowa zatrzymał się w Wenecji na kilka tygodni, głównie po to by roztrwonić fortunę zrabowaną z polskiego skarbca). Albo czy na mostku w dzielnicy San Polo nie stawał wieczorami młodziutki Mozart i pochylony nad balustradą nie szukał w odgłosach chlupoczącej wody pierwszych taktów swojej Eine Kleine Nacht Musik? Gdzieś w tym labiryncie mieszkał Albrecht Dürer, gdzieś pracownię miał Tycjan i Tiepolo. Do małego kościoła wciśniętego między domy na msze chodził Bellini. Może zostawił w nim mały obraz…

Powie ktoś, że te fakty nie mają znaczenia, że włóczenie się po zaułkach obcego miasta i tropienie śladów przeszłości większego sensu nie ma. Ustalanie, kto, gdzie i kiedy – graniczy z jakąś obsesją, bo wiadomo, że taka wiedza generalnie niczemu nie służy. Zgodzę się z taką opinią chętnie i bez szemrania. Po czym, jeszcze bardziej bez szemrania, zostawię dyskutanta w tym miejscu, w którym mu dobrze a sam podreptam na kolejny mostek, przecisnę się przez niewiarygodnie wąski przesmyk, przemknę pod suszącym się praniem i jak wilk, któremu znudziło się przebywanie w gęstym lesie wyskoczę na jasne nabrzeże, skąd widok na zatokę, na odległe zabudowania i na niebo.

stół ogrodowy 242

Człowiek, który świadomie nie chce naśladować ludzi wielkich, może niechcący zacząć naśladować tych małych. Ludzie naprawde wielcy zbudowali Wenecję, zostawili w niej swoje dzieła, nie wszystkie z nich są dziełami sztuki, choć paradoksalnie sztuka wydatnie pomogła temu miastu w rozwoju. Sztuka i kult św. Marka – trudno o bardziej niepraktyczne sfery życia i to w Wenecji, gdzie priorytetem winna być walka o przetrwanie.

Celowo zagladam w rejony gdzie mogę znaleźć ślady działalności pobytu tych wielkich i sławnych. Przyglądam się temu, co oni obdarzyli uwagą (mieli powód, prawda?) wydeptuję ścieżki, które oni deptali. Żałuję, że na pielegnowanie swoich obsesji mam tak mało czasu. Nieprzypadkiem trafiłem na Fondamenta degli Incurabili (Nabrzeże Nieuleczalnie Chorych), te same, po których w zimowe dni chodził Brodski i których nazwę wykorzystał w tytule włoskiej wersji swojej książki. Fondamenta są jak na weneckie warunki dość szerokie, przestronne, wyobrażam sobie, że w grudniu i styczniu wiatr musi tam nieźle hulać. Teraz jest całkiem ciepło, kamienie zdążyły się już nagrzać od słońca, na żadnym z nich nie ma wizerunku skrzydlatego lwa – bez obaw mogę usiąść i otworzyć zeszyt.

_MG_3860

Uparłem się, żeby pisać o Wenecji, chociaż mam świadomość, że temat jest wyeksploatowany i po tym co już napisano we wszystkich językach świata – trudno będzie o jakąś oryginalną myśl. Pisanie nieoryginalnych myśli też bywa pożyteczne. Woda chlupie o kamienie, patrzę na łódki płynące z portu pasażerskiego w stronę otwartego morza. Po drugiej stronie wody na wyspie Giudecca wielki ceglany gmach z wieżyczką. To nieczynny młyn, jeden z większych weneckich pustostanów. Nieco dalej dwa kościoły frontonami zwrócone w stronę wody. Raczej ich nie odwiedzę, nie tym razem.

Akurat przewoźnicy podpłynęli do brzegu i rozładowują małą barkę. Towaru nie mają dużo, za to szczególnego rodzaju: zgrzewki z wodą. To paradoks: na wyspę otoczoną wodą wodę trzeba przywozić. Zawsze tak było, na coraz gęściej zaludnione wysepki przywożono nie tylko wodę. Na początku, jak wiemy, Nie Było Niczego. Każdy kamień, każdy dębowy pal do umacniania dna, każda cegła i dachówka musiały być przywiezione. Marmurowe kolumny przypływały z Grecji, bloki skalne z Werony, Carrary lub Istrii. Rumaki Lizypa przywieziono z Konstantynopola a ciało św. Marka z Aleksandrii. Ziarnko do ziarnka aż powstała Wenecja.

_MG_3858

Gdyby założyciele miasta – uwaga, to czysta spekulacja – chcieli na jego budowę zaciągnąć pożyczkę, sporządziliby profesjonalny biznes-plan i z tym planem udali się do jednego, potem drugiego, potem dziesiątego i setnego banku, to w sto pierwszym powiedziano by im wreszcie, że plan jest kompletnie nierealistyczny i zapytano by, czy oni się urwali z choinki.
Miasto bez dostępu do wody pitnej, bez zaplecza rolnego, bez kamieniołomów, cegielni lub chociażby lasów to zupełna mrzonka. Niech ojcowie-założyciele nie opowiadają, że to projekt długofalowy i że za kilka stuleci Wenecja będzie stolicą żeglarzy, perłą Adriatyku, najpiękniejszym miastem świata, Serenissimą czyli „najświetniejszą”. Takie miasto nie powstanie, bo praw natury nie da się przeskoczyć. Proszę napisać plan na nowo, radzimy wybrać bardziej przyjazną człowiekowi lokalizację, a teraz żegnamy, bo kończą się godziny naszego urzędowania i nasza cierpliwość.

Celowo porzuciłem chronologię, bo czas w Wenecji istnieje na specjalnych prawach. Setki miejskich zegarów, z których najważniejszy jest ten na Wieży Zegarowej – odmierzają triumf Wenecji, która powstała bez kredytów bankowych i przetrwała 1500 lat opierając się żywiołowi morskiemu, wojnom i katastrofom. To miasto jest jak kowboj podczas rodeo: już dawno powinien spaść z konia, a jednak trzyma się w siodle i w uśmiechu szczerzy zęby do widzów.
Dzwony z kościelnych wież co kwadrans biją na znak, że w konkurencji pod nazwą „Trwanie miasta zbudowanego wbrew logice” Wenecja jest nie do pobicia.

Ktokolwiek był w Wenecji, zwrócił uwagę, że na środku każdego placu znajduje się studnia lub przynajmniej cembrowina. Centralne ich usytuowanie nie wynika z fanaberii lecz ze względów praktycznych. Studni w Wenecji nie drążono. W zamian budowano całkiem spore podziemne zbiorniki na wodę deszczową, która spływając przez otwory w płytach chodnikowych i po przejściu przez filtrujące warstwy piasku gromadziła się pod studziennym otworem. Studnie nie były więc studniami w tradycyjnym rozumieniu. Budowa tych arcydzieł sztuki inżyniersko-hydrologicznej wymagała wielkich nakładów sił a korzystanie z nich obwarowane było szczegółowymi przepisami. Kraty na cembrowinach studzien wskazują, że to bogactwo było pieczołowicie chronione. Wodę czerpano w określonych godzinach, pod okiem strażnika miejskiego, który na noc studnię zamykał.

IMG_3722

Lubię oglądać takie zwykłe rzeczy, potem sprawdzam w książkach jak działają, kto je stworzył i dlaczego. Zapytuję też sam siebie, dlaczego coś pociąga mnie bardziej a coś innego mniej. Ot choćby słynne gondole. Z daleka smukłe, urodziwe, utrwalone w zbiorowej wyobraźni jako symbol egzotycznych podróży i romantycznych przytulanek przy wtórze śpiewu gondoliera. Z bliska gondole rozczarowują. Odpycha mnie ich kiczowatość, by nie powiedzieć estetyka trumienna. Gondolą zatem nigdy nie płynąłem. Powodem nie jest skąpstwo. To raczej kwestia smaku.

_MG_3868

Kicz w Wenecji jest faktem, pielęgnuje się go na potrzeby tabunów ludzi wychowanych na intelektualnej, estetycznej i emocjonalnej mierzwie. Stragany z milionem pamiątek są tego najwymowniejszym znakiem. Turyści kicz utrwalają i legitymizują. Pozwalają mu się panoszyć. Jadąc do Wenecji musimy umieć obecność kiczu akceptować, co nie znaczy, że mamy mu ulegać. Bo oprócz niego są tam prawdziwe skarby. Jest w czym wybierać.
Josif Brodski napisał, że Wenecja “jest dziełem sztuki, największym arcydziełem stworzonym przez nasz gatunek.” Gdybym się z nim nie zgadzał, pojechałbym zwiedzać Helsinki, albo Ostrołękę.

Nie przyjechałem tu w poszukiwaniu przygód, co więcej, miałem głęboką nadzieję, że żadne przygody mnie nie spotkają, jedna trzecia mojej czujności dedykowana była temu, by przygód uniknąć. Mogą ich wyglądać ci, którzy się nudzą, nie ja! Kilka kroków od mojego cichego, rozgrzanego kwietniowym słońcem nabrzeża znajdowała się Galeria Accademia. Tam mnie poniosło.

Weneckie podchody 2

24 kwietnia 2013

Zanim tramwaj wodny vaporetto dowiezie mnie na wyspę producentów szkła, dokończę myśl o cmentarzu San Michele, na którym spoczywa Josip Brodski. Pisarz, laureat nagrody Nobla, piewca i adorator Wenecji z racji pochodzenia i wyznania nie mógł być pochowany w żadnym z kościołów, ale o ile pośmiertne nagrody w ogóle się liczą, pochówek na San Michele był dla Brodskiego z pewnością nagrodą zasłużoną. Pomyślałem, że skoro nieobojętne mu było gdzie spoczną jego prochy, pewnie z uznaniem przyjąłby też inicjatywę godną szalonego Fitzcaraldo, aby ze statku pływającego wokół San Michele głośno odtwarzać muzykę. Gdybym miał takie możliwości, chętnie zagrałbym dla pana Brodskiego V symfonię Mahlera oraz adagio Barbera i to po kilka razy. Niewykluczone, że w zaświatach tęskni się za muzyką bardziej niż za płonącymi zniczami i więdnącymi kwiatami. Dlatego repertuar uzupełniłbym o przejmującą melodię z baletu „Spartakus” Chaczaturiana oraz pieśń „In Paradisum” z Requiem Faure’a. W dni świąteczne dorzucałbym część drugą V koncertu fortepianowego Beethovena.
Koncept może wydać się absurdalny, ale wobec tego, co o narodzinach i umieraniu powiedział J.P. Sartre, muzyczne prezenty dla nieboszczyków są całkiem uprawnione. Tym bardziej, że wyrastają ze szlachetnego pnia, a poza tym, co najważniejsze – nikt nie wie co TAM jest.

Na vaporetto muzyki nie było, trzaskały migawki aparatów, huczał silnik. Na przystani marynarz rzuciwszy cumę zawołał „Murano!’ i wysiedlismy. Ruszyłem w głąb wyspy, popołudniowe słońce prażyło bosko. Z lewej strony mijałem rząd domów, których partery zajmowały sklepiki ze szklaną galanterią. Po stronie prawej miałem prawej wąski kanał, na którym chwilowo zamarł ruch łódek. W spokojnej wodzie, jak w szklanej tafli odbijały się domy stojące na drugim brzegu. One też mieściły galerie i sklepiki ze szkłem.

_MG_3798

Z jednego krańca wyspy na drugi jest około półtora kilometra. Kolejny, mocno odciśnięty na mapie świata maleńki znak. Kiedyś, to znaczy przed epoką szkła, Murano było niezależną wspólnotą, miało swój klasztor, w nim wykształconych mnichów zasłużonych dla kartografii, miało swoją Wielką Radę i własną monetę. W XII wieku utraciło odrębność, Wenecja okazała się zbyt silnym sąsiadem. Lecz właśnie dzięki decyzji władz weneckich, które w obawie przez pożarami nakazały producentom szkła przeniesienie się na Murano – wyspa stała się szklano-lustrzanym monopolistą a jej obywatele szybko zyskali uprzywilejowaną pozycję. Zdobyta przed wiekami sława trwa do dziś. Jak przygoda to tylko w Warszawie, jak szkło artystyczne to z Murano.

_MG_3792

Szedłem wzdłuż kanału i oglądałem: to domki, to szkło, to błękitne niebo. Na szkle się nie znam, dlatego niemal wszystko, co sprzedają na Murano wydaje mi się jednako odpychające. A jednocześnie przyciągające wzrok, bo inwencja projektantów zdumiewa, oj, zdumiewa. Przy trzecim lub dziewiątym oknie wystawowym zdałem sobie sprawę, że sprawia mi dziką przyjemność gapienie się na szklane kotki, tygryski, rybki, krówki, myszki, szczurki, jaszczurki, słonie, słoneczka, słoneczniki, pasikoniki, kropkowane biedronki, smoczki, foczki, małpki, wielbłądy, kaczuszki, żółwie, pisklęta i wydmuszki. Projektantów i wytwórców tej galanterii szczerze podziwiam. Chylę czoła przed gejzerami fantazji tryskającymi z ich umysłów płynną lawą zastygającą natychmiast w sople lub sopelki o niezliczonych kształtach, kolorach, fakturach. Proste i wyrafinowane. Tanie i drogie, nawet bardzo drogie.

Popyt na te dzieła nie jest dla mnie do końca zrozumiały, to znaczy jest zrozumiały w kategoriach marketingowych: fakt że szkło z Murano jest znane wystarcza aby dla wielu osób stało się obiektem pożądania. Nie ze względu na jego użyteczność i walory estetyczne, lecz wyłącznie dlatego, że posiada renomę. Jak torebki Luisa Vuitona noszone przez co drugą kobietę w Dublinie, co czwartą w Londynie i co piątą w Bukareszcie. Większość szkła dmuchanego na Murano jest do życia doskonale nieprzydatna. Wyjątek stanowią lustra oraz żyrandole. Słynne weneckie żyrandole, charakterystycznie powyginane, imitujące formy roślinne lub udające stwory morskie. Żyrandole dobrze znane projektantom wnętrz, budzące pożądanie snobów i koneserów. Nie można im odmówić oryginalności, więc jeśli ktoś lubi mieć pod sufitem kryształową rozgwiazdę lub artystyczną wersję fluorescencyjnej ośmiornicy rozerwanej przez granat, jego sprawa. Niech wykłada pieniądze ciężkie jak żyrandol z trzynastoma porcelanowymi oprawkami. Dla mnie ich estetyka jest pretensjonalna, pozbawiona wdzięku, schlebiająca gustom nuworyszy. Tyle o żyrandolach. Pierwszy i ostatni raz na tym blogu.

_MG_3794

Jako dziesięciolatek byłem wiernym klientem straganów odpustowych przed wiejskim kościółkiem, ale ten etap w swoim życiu uważam za definitywnie zamknięty. Szkło mnie nie bierze, nie rzuca na kolana, nie jest w stanie wywołać estetycznego dreszczu, który zdarza mi się w kontakcie ze starą porcelaną. Jeśli kupiłbym kryształowe lusterko, to chyba po to, aby za ten lekkomyślny czyn naubliżać swojemu odbiciu. Nic więc na Murano nie kupiłem.
Szklanej pułapki uniknąłem.

Byłem ciekaw jak wygląda kościół św. Donata, w którym obok szczątków patrona sprowadzonych z Sycylii, spoczywają kości smoka ubitego przez dzielnego obrońcę wiary. Budynek kościoła, przysadzisty, zdradzający pokrewieństwo ze stylem bizantyjskim widziałem ostatecznie tylko z daleka. Kości też mnie nie przyciągnęły, wierzę na słowo, że są autentyczne. W tym samym stopniu co niezliczone czaszki świętych i paznokcie błogosławionych przechowywane w relikwiarzach całego chrześcijańskiego świata. To nic, że nieraz okazywało się, iż ten sam święty miał dwie lub trzy czaszki, co najmniej dwadzieścia dziewięć palców, o zębach nie wspomnę, bo ich liczba idzie w tysiące. Trzeba w coś wierzyć, bo co to za życie bez wiary. Pusty jak szklana wydmuszka z Murano. Albo jak smocze kości.

_MG_3811

Zamiast do Donata wszedłem do kościoła św. Piotra Męczennika. Nie ze względu na osobę patrona, po prostu było bliżej, a ja już byłem zmęczony.
Chodzę po mrocznym wnętrzu, omijam jak mogę tablice nagrobne w posadzce, zadzieram głowę ku drewnianym sklepieniom, patrzę na ścianę jedną, drugą, nie wierzę: Bellini. To musi być on! Madonna jak malowana! Znalazłem podpis, wszystko się zgadza: Madonnie siedzącej na tronie i trzymającej Dzieciątko św. Marek przedstawia klęczącego dożę Agostina Barbarigo. Doża jest przejęty, anioły przygrywają na instrumentach strunowych, mały Jezus wznosi paluszek, szata Madonny marszczy się w łagodne fałdy, brodaty biskup z pastorałem patrząc na dożę surowym wzrokiem pokrywa swoje zmieszanie tym, że ma najbogatszą szatę spośród zgromadzonych. U stóp niepomnego na apel o dochowanie ubóstwa hierarchy spacerują pawie i kuropatwy, za marmurową balustradą rozciąga się widok na górzystą okolicę. Giovanni Bellini nie zaniedbał żadnego szczegółu – malując ten obraz musiał być w swoich najlepszych latach i najwyższej olimpijskiej formie. Dobrze, że tu zajrzałem. Że nie poszedłem szukać kości sycylijskiego smoka.

Wracając wybrałem zacienioną stronę kanału. Sklepików i galerii było tam mniej, znalazłem za to lokalną knajpkę. Nie było to miejsce ciche, nie było to miejsce, do którego chadza wykwintne towarzystwo. Czegoś takiego było mi trzeba, przy kontuarze zamówiłem zapiekankę z cukinią oraz kieliszek wina sangiovese i zasiadłem do stolika. Nikt nie patrzył na mnie krzywo, nikt nie zadał głupiego pytania skąd jestem, czułem się jak u siebie. Nie przeszkadzało mi, że kilku stałych bywalców przy sąsiednim stoliku głośno rozprawia podczas gry w karty, a ktoś inny tłucze w automat do gry. Uzupełniałem notatki, aby nie zapomnieć, że w bocznej kaplicy San Zaccharia oglądałem urodziwy ołtarz autorstwa Vivariniego. W tejże kaplicy usunięto kawałek posadzki (niemal współczesnej, bo zaledwie pięćsetletniej) żeby ukazać kilka płytek znacznie starszych znajdujących się jakieś 40 cm poniżej obecnego poziomu. Ich wzór wskazuje na pokrewieństwo z Bizancjum. Historia odkłada się warstwami jak słoje drzew.

Nie jest zbyt ważne, skąd przybywamy. Ważniejsze, kim jesteśmy? Gdzie jeśli nie w Wenecji- mieście zbudowanym wbrew zdrowemu rozumowi – szukać odpowiedzi na to pytanie. Gdzie, jak nie tu zaglądać pod posadzki w poszukiwaniu korzeni? Wenecja jest odwrotnością pryzmatu: nie rozprasza lecz skupia światło nieskończonych ludzkich możliwości i namiętności.

Wino okazało się winem domowym i dość bogatym w alkohol. Z obu powodów na drugi kieliszek się nie zdecydowałem. Podchody weneckie wymagają jasności umysłu. Zadaniem zaś uczestnika jest omijanie wszystkiego co prowadzi do zgnuśnienia i spowolnienia. Trzeba się wystrzegać upojnej mocy cukierkowego kiczu, za to trzymać się znaków wiodących do czegoś bardziej esencjonalnego. Znaków wodnych i lądowych. Liczących lat tysiąc albo kilka minut.

Związek wody ze szkłem, tak oczywisty, że zauważalny nawet w języku na Murano objawia się ze zwielokrotnioną siłą. Formy uzyskane ze szkła łatwo mogą być uznane za rzeźby w lodzie. Szczytem perwersji są przezroczyste figury stworzeń żyjących w wodzie: żab, ryb i ośmiornic.

Przyjemna była popołudniowa atmosfera Murano. Z mijanych warsztatów dobiegał dźwięk pracujących maszyn, huczących wentylatorów i być może szlifierek do szkła. W kurzu i hałasie powstają dzieła sztuki i odpustowe świecidełka.
_MG_3801

Na czym polega sukces Murano? Inwencja twórcza i wysoka jakość produktów to chyba za mało. Ważniejsze wydaje się stworzenie zapotrzebowania na szkło.
Nabycie szkła z Murano stało się namiastką realizacji „własnych’ marzeń. Trwało to wieki, ale się udało: miliony turystów przyjeżdżających corocznie do Wenecji jest przekonanych, że bez kupienia szklanego misia, konika, ślimaczka, rybki lub pipki nie mogą wrócić do domu. Powiem tak: kiedy już czekałem na powrotny tramwaj i pod latarnią morską całkiem spokojnie piłem trzecią kawę, doszedłem do wniosku, że życie bym zmarnował, gdybym na własne oczy nie zobaczył mieszkańców tej wysepki. Arcymistrzów marketingu. Bez ruszania się z domu sprzedają całemu światu rzeczy, z których duża część jest zupełnie nieprzydatna do życia. Co innego kawa. Artykuł pierwszej potrzeby.