Porzucam chronologię, przestaję zerkać na zegarek i liczyć mostki. Nie wiem, czy naprawdę było ich 44. Kto by tam liczył mostki, gdy tyle innych rzeczy do zapamiętania? Gęsta zabudowa, ilość smakowitych detali i pamiątek historycznych powodują, że spacerując po Wenecji nie można przestać być czujnym. Nazwałem swoje zwiedzanie podchodami nie bez powodu. Przechodząc obok jakiegoś domu nigdy nie mamy pewności, czy nie mieszkał w nim na przykład żeglarz Marco Polo albo komediopisarz Carlo Goldoni. W Wenecji bywali niemal wszyscy znani z podręczników historii.
Kto wie, czy w niepozornym pałacyku, z którego tynk odchodzi płatami a zielone liszaje wilgoci podchodzą wysoko ponad lustro wody, czy tam pod koniec wieku XVI nie mieścił się zamtuz, do którego wieczorami podpływał łódką zamaskowany Henryk Walezy. (Po ucieczce z Krakowa zatrzymał się w Wenecji na kilka tygodni, głównie po to by roztrwonić fortunę zrabowaną z polskiego skarbca). Albo czy na mostku w dzielnicy San Polo nie stawał wieczorami młodziutki Mozart i pochylony nad balustradą nie szukał w odgłosach chlupoczącej wody pierwszych taktów swojej Eine Kleine Nacht Musik? Gdzieś w tym labiryncie mieszkał Albrecht Dürer, gdzieś pracownię miał Tycjan i Tiepolo. Do małego kościoła wciśniętego między domy na msze chodził Bellini. Może zostawił w nim mały obraz…
Powie ktoś, że te fakty nie mają znaczenia, że włóczenie się po zaułkach obcego miasta i tropienie śladów przeszłości większego sensu nie ma. Ustalanie, kto, gdzie i kiedy – graniczy z jakąś obsesją, bo wiadomo, że taka wiedza generalnie niczemu nie służy. Zgodzę się z taką opinią chętnie i bez szemrania. Po czym, jeszcze bardziej bez szemrania, zostawię dyskutanta w tym miejscu, w którym mu dobrze a sam podreptam na kolejny mostek, przecisnę się przez niewiarygodnie wąski przesmyk, przemknę pod suszącym się praniem i jak wilk, któremu znudziło się przebywanie w gęstym lesie wyskoczę na jasne nabrzeże, skąd widok na zatokę, na odległe zabudowania i na niebo.
Człowiek, który świadomie nie chce naśladować ludzi wielkich, może niechcący zacząć naśladować tych małych. Ludzie naprawde wielcy zbudowali Wenecję, zostawili w niej swoje dzieła, nie wszystkie z nich są dziełami sztuki, choć paradoksalnie sztuka wydatnie pomogła temu miastu w rozwoju. Sztuka i kult św. Marka – trudno o bardziej niepraktyczne sfery życia i to w Wenecji, gdzie priorytetem winna być walka o przetrwanie.
Celowo zagladam w rejony gdzie mogę znaleźć ślady działalności pobytu tych wielkich i sławnych. Przyglądam się temu, co oni obdarzyli uwagą (mieli powód, prawda?) wydeptuję ścieżki, które oni deptali. Żałuję, że na pielegnowanie swoich obsesji mam tak mało czasu. Nieprzypadkiem trafiłem na Fondamenta degli Incurabili (Nabrzeże Nieuleczalnie Chorych), te same, po których w zimowe dni chodził Brodski i których nazwę wykorzystał w tytule włoskiej wersji swojej książki. Fondamenta są jak na weneckie warunki dość szerokie, przestronne, wyobrażam sobie, że w grudniu i styczniu wiatr musi tam nieźle hulać. Teraz jest całkiem ciepło, kamienie zdążyły się już nagrzać od słońca, na żadnym z nich nie ma wizerunku skrzydlatego lwa – bez obaw mogę usiąść i otworzyć zeszyt.
Uparłem się, żeby pisać o Wenecji, chociaż mam świadomość, że temat jest wyeksploatowany i po tym co już napisano we wszystkich językach świata – trudno będzie o jakąś oryginalną myśl. Pisanie nieoryginalnych myśli też bywa pożyteczne. Woda chlupie o kamienie, patrzę na łódki płynące z portu pasażerskiego w stronę otwartego morza. Po drugiej stronie wody na wyspie Giudecca wielki ceglany gmach z wieżyczką. To nieczynny młyn, jeden z większych weneckich pustostanów. Nieco dalej dwa kościoły frontonami zwrócone w stronę wody. Raczej ich nie odwiedzę, nie tym razem.
Akurat przewoźnicy podpłynęli do brzegu i rozładowują małą barkę. Towaru nie mają dużo, za to szczególnego rodzaju: zgrzewki z wodą. To paradoks: na wyspę otoczoną wodą wodę trzeba przywozić. Zawsze tak było, na coraz gęściej zaludnione wysepki przywożono nie tylko wodę. Na początku, jak wiemy, Nie Było Niczego. Każdy kamień, każdy dębowy pal do umacniania dna, każda cegła i dachówka musiały być przywiezione. Marmurowe kolumny przypływały z Grecji, bloki skalne z Werony, Carrary lub Istrii. Rumaki Lizypa przywieziono z Konstantynopola a ciało św. Marka z Aleksandrii. Ziarnko do ziarnka aż powstała Wenecja.
Gdyby założyciele miasta – uwaga, to czysta spekulacja – chcieli na jego budowę zaciągnąć pożyczkę, sporządziliby profesjonalny biznes-plan i z tym planem udali się do jednego, potem drugiego, potem dziesiątego i setnego banku, to w sto pierwszym powiedziano by im wreszcie, że plan jest kompletnie nierealistyczny i zapytano by, czy oni się urwali z choinki.
Miasto bez dostępu do wody pitnej, bez zaplecza rolnego, bez kamieniołomów, cegielni lub chociażby lasów to zupełna mrzonka. Niech ojcowie-założyciele nie opowiadają, że to projekt długofalowy i że za kilka stuleci Wenecja będzie stolicą żeglarzy, perłą Adriatyku, najpiękniejszym miastem świata, Serenissimą czyli „najświetniejszą”. Takie miasto nie powstanie, bo praw natury nie da się przeskoczyć. Proszę napisać plan na nowo, radzimy wybrać bardziej przyjazną człowiekowi lokalizację, a teraz żegnamy, bo kończą się godziny naszego urzędowania i nasza cierpliwość.
Celowo porzuciłem chronologię, bo czas w Wenecji istnieje na specjalnych prawach. Setki miejskich zegarów, z których najważniejszy jest ten na Wieży Zegarowej – odmierzają triumf Wenecji, która powstała bez kredytów bankowych i przetrwała 1500 lat opierając się żywiołowi morskiemu, wojnom i katastrofom. To miasto jest jak kowboj podczas rodeo: już dawno powinien spaść z konia, a jednak trzyma się w siodle i w uśmiechu szczerzy zęby do widzów.
Dzwony z kościelnych wież co kwadrans biją na znak, że w konkurencji pod nazwą „Trwanie miasta zbudowanego wbrew logice” Wenecja jest nie do pobicia.
Ktokolwiek był w Wenecji, zwrócił uwagę, że na środku każdego placu znajduje się studnia lub przynajmniej cembrowina. Centralne ich usytuowanie nie wynika z fanaberii lecz ze względów praktycznych. Studni w Wenecji nie drążono. W zamian budowano całkiem spore podziemne zbiorniki na wodę deszczową, która spływając przez otwory w płytach chodnikowych i po przejściu przez filtrujące warstwy piasku gromadziła się pod studziennym otworem. Studnie nie były więc studniami w tradycyjnym rozumieniu. Budowa tych arcydzieł sztuki inżyniersko-hydrologicznej wymagała wielkich nakładów sił a korzystanie z nich obwarowane było szczegółowymi przepisami. Kraty na cembrowinach studzien wskazują, że to bogactwo było pieczołowicie chronione. Wodę czerpano w określonych godzinach, pod okiem strażnika miejskiego, który na noc studnię zamykał.
Lubię oglądać takie zwykłe rzeczy, potem sprawdzam w książkach jak działają, kto je stworzył i dlaczego. Zapytuję też sam siebie, dlaczego coś pociąga mnie bardziej a coś innego mniej. Ot choćby słynne gondole. Z daleka smukłe, urodziwe, utrwalone w zbiorowej wyobraźni jako symbol egzotycznych podróży i romantycznych przytulanek przy wtórze śpiewu gondoliera. Z bliska gondole rozczarowują. Odpycha mnie ich kiczowatość, by nie powiedzieć estetyka trumienna. Gondolą zatem nigdy nie płynąłem. Powodem nie jest skąpstwo. To raczej kwestia smaku.
Kicz w Wenecji jest faktem, pielęgnuje się go na potrzeby tabunów ludzi wychowanych na intelektualnej, estetycznej i emocjonalnej mierzwie. Stragany z milionem pamiątek są tego najwymowniejszym znakiem. Turyści kicz utrwalają i legitymizują. Pozwalają mu się panoszyć. Jadąc do Wenecji musimy umieć obecność kiczu akceptować, co nie znaczy, że mamy mu ulegać. Bo oprócz niego są tam prawdziwe skarby. Jest w czym wybierać.
Josif Brodski napisał, że Wenecja “jest dziełem sztuki, największym arcydziełem stworzonym przez nasz gatunek.” Gdybym się z nim nie zgadzał, pojechałbym zwiedzać Helsinki, albo Ostrołękę.
Nie przyjechałem tu w poszukiwaniu przygód, co więcej, miałem głęboką nadzieję, że żadne przygody mnie nie spotkają, jedna trzecia mojej czujności dedykowana była temu, by przygód uniknąć. Mogą ich wyglądać ci, którzy się nudzą, nie ja! Kilka kroków od mojego cichego, rozgrzanego kwietniowym słońcem nabrzeża znajdowała się Galeria Accademia. Tam mnie poniosło.