Archive for the ‘historia’ Category

Dobrze na Zatybrzu

25 marca 2018

Był maj, mimo upalnej pogody nie przerywałem swoich wędrówek po Rzymie, współczułem jedynie kierowcom samochodów sunących wolno przez zatłoczone ulice ścisłego centrum. Jako piechur miałem większe możliwości korzystania z lekkich podmuchów wiatru, poza tym zawsze mogłem się schronić w cieniu. Gdzie w Rzymie jest najwięcej darmowego cienia? Oczywiście w kościołach. Wybierałem głównie te kościoły, w których zachowały się bardzo stare elementy wystroju. Z upodobaniem wpatrywałem się w bizantyjskie mozaiki, zadzierałem głowę w kierunku kasetonowych sufitów, syciłem oczy widokiem kolejnych kolumnad, złoconych łuków, gzymsów, głowic, rozet i wszystkiego tego, co ma dodawać splendoru i rzucać widza na kolana. Są tacy, których wytresowano do klękania. Mnie ta przypadłość ominęła, na prezydenta Polski się nie nadaję, za to chętnie, w pozycji stojącej, przyglądałem się barwnym posadzkom ułożonym w finezyjne wzory. Te wzory powtarzają się w wielu kościołach, to wynik panującej w średniowieczu mody. W wiekach późniejszych dodawano papieskie herby albo tablice pamiątkowe.

Starannie planowałem codzienne szlaki, starając się nie tracić czasu na oglądanie obiektów, które owszem są wymieniane we wszystkich przewodnikach, stale otacza je wianuszek turystów, ale niewiele wnoszą do ogólnej wiedzy o historii miasta. Na Schodach Hiszpańskich przysiadłem tylko na chwilę, Fontannę de Trevi i otaczający ją głośny tłum ominąłem szerokim łukiem. Piazza Navona odwiedziłem dwukrotnie, za drugim razem pobłądziłem w plątaninie sąsiadujących uliczek. Co przykrością żadną nie było, bo uliczki, pełne kawiarnianych ogródków, sklepików i kwietnych gazonów są urocze. Dwukrotnie odwiedziłem też Campo di Fiori – raz w porze dnia, kiedy wszystkie kioski i stragany były otwarte, drugi raz w sobotę wieczorem, kiedy zachodzące słońce muskało najwyższe fragmenty kamienic, w kawiarniach ulokowanych w okolicznych domach buzowało życie towarzyskie, a na środku placu, w cieniu pomnika Giordana Bruna uliczni muzycy wyposażeni w gitary i wzmacniacze grali „Money” – Pink Floydów. Podobało mi się to granie, wszak to muzyka mojej młodości. Dopiero później zauważyłem, jak znaczący był to tytuł. Bez pieniędzy – bez płynącego latami do Rzymu szerokiego strumienia wszelkich danin, opłat, kontrybucji i podatków – Rzym wyglądałby jak jakiekolwiek inne duże miasto europejskie. Ale Rzym nominalnie i praktycznie był stolicą cywilizowanego świata, ślady niewyobrażalnego bogactwa wciąż tam widać a po latach nie jest ważne, w jaki sposób to bogactwo zostało zdobyte. Czy się to komu podoba, czy nie, wielka sztuka powstaje na zgliszczach.  Zachwyty jednych okupione są cierpieniami setek innych.  Historii nie można zaprzeczyć – można natomiast podziwiać dzieła, które swoje powstanie zawdzięczają takim lub innym okolicznościom. Dlatego, odłożywszy rozterki moralne poszedłem zwiedzać barokowy Pałac Barberinich, jeden z wielu pałaców dostępnych publiczności.  Obecnie mieści się w nim państwowe muzeum sztuki dawnej.  Wśród obrazów znajdujemy jedno z religijnych dzieł Filippo Lippiego, portret Henryka VIII – pędzla  Holbeina oraz „Judytę odcinającą głowę Holofernesowi”  – Caravaggia. Godny obejrzenia jest sufit w sali balowej namalowany przez Pietro Cortonę.

fullsizeoutput_243e

Jak na standardy rzymskie, wnętrze pałacu jest dość skromne, daleko mu do przepychu willi Borghese albo Palazzo Farnese. Został zbudowany w XVII wieku pod kierunkiem czołowych architektów rzymskich (Carlo Maderno, Francesco Boromini, Bernini). Jego fundatorem był papież Urban VIII (Maffeo Barberini), który wcześniej odkupił parcelę od kardynała Sforzy. To ten sam papież, który brązowe dekoracje zdarte ze ścian Panteonu kazał przetopić na kolumny baldachimu do Bazyliki św. Piotra. Jego pontyfikat trwał 21 lat, Urban VIII miał sporo czasu, żeby zlecać rozbudowy i przebudowy kolejnych kościołów, zamawiać kolejne dzieła sztuki u swoich ulubionych artystów a przede wszystkim, żeby nadawać kościelne i świeckie tytuły członkom swojej rodziny. Trzech Barberinich zostało kardynałami, jeden otrzymał tytuł księcia Palestriny i dowódcy gwardii papieskiej. Stanowiska wiązały się oczywiście z potężnymi pieniędzmi, które naturalną drogą przepłynęły ze skarbca papieskiego do prywatnych funduszy nowej dynastii. Po śmierci Urbana VIII długi papiestwa były tak wielkie, że bracia i siostrzeńcy Barberini przed gniewem kolejnego papieża musieli chronić się we Francji. Ich posiadłości zostały zarekwirowane.

To zaledwie jeden epizod z bogatej (mimo cyklicznie pustoszonego skarbca) historii papiestwa, którego losy nierozerwalnie wiążą się z istnieniem możnych rodów rzymskich i powstawaniem kolejnych fortun, pałaców, manufaktur i wiejskich posiadłości. To nie przypadek, że nazwy najwspanialszych rzymskich pałaców mieszczących kolekcje dzieł sztuki są nazwiskami potężnych rzymskich rodów. Lecz nie ma wśród nich chyba takiego rodu, który nie wydałby przynajmniej jednego papieża. Wystarczy wymienić: Medici, della Rovere, Farnese, Doria-Pamhili, Aldobrandini, Barberini, Collona, Orsini, Borghese, Carafa, Sforza, Chigi…

W wiekach średnich wielkie rody aspirujące do przejęcia władzy w Rzymie walczyły ze sobą zbrojnie. Jeśli nie czyniły tego w otwartej bitwie, to za pomocą sztyletu, trucizny lub garoty. Bywało, że upokorzeni kardynałowie chcący pokonać urzędującego papieża, szukali zbrojnego wsparcia u monarchów państw sąsiednich. (della Rovere versus Borgia) W tym świetle zrozumiałe wydaje się utrzymywanie przez papieży osobistej gwardii oraz dbałość o fortyfikacje, tajne przejścia i zapasowe siedziby.

Przez całe średniowiecze i renesans Rzym był areną krwawych walk o władzę, w użyciu była trucizna, zbrojne najazdy, szukanie schronienia u obcych monarchów, zajmowanie posiadłości i równanie ich z ziemią. Wojny rodowe Colonnów i Orsinich przeszły do legendy a wyczyny papieża Borgii i jego synów stały się synonimem papieskiej rozwiązłości, okrucieństwa i bezwzględności. W wiekach późniejszych, kiedy prądy oświeceniowe kazały wyrzec się przemocy, chętniej korzystano z przekupstwa, handlu stanowiskami, oszustwa i szantażu. Zamiast zbrojnych najazdów, zaczęto stosować koligacje małżeńskie pozwalające na łączenie fortun. Różnie z tym jednak bywało. W przewodniku noszącym tytuł „Rzym i jego czarna arystokracja” Wojciech Ponikiewski przytacza następującą historię:

Cenci są bohaterami jednego z najsłynniejszych zabójstw w dziejach miasta. W XVI w. Francesco Cenci tyranizuje swoje dzieci, które postanawiają mu się odpłacić. Bezpośrednią przyczyną ich zemsty jest uwięzienie przez niego pięknej córki Beatrice, która poślubić miała bogatego i wpływowego księcia Colonnę. Legenda mówi, że ojciec przez lata ją wykorzystywał i był o nią po prostu zazdrosny. Pewnej wrześniowej nocy, kiedy Francesco przybywa na wieżę do Beatrice, jej bracia mordują go a ciało zrzucają z balkonu, chcąc upozorować wypadek. Morderstwo wychodzi na jaw, podczas długiego procesu, także wiadomości o okrucieństwach , które miały miejsce w rodzinie. Opinia publiczna szybko staje po stronie Beatrice i jej braci. Jednak papież Klemens VIII z rodziny Aldobrandini uznaje, że ojcobójstwo musi zostać przykładnie ukarane. Bracia i Beatrice zostają skazani. Aldobrandini natomiast w niejasnych okolicznościach przejmują ogromną część bogactw rodu Cencich.

Im więcej kilometrów przemierzałem, im więcej znakomitych pamiątek historii oglądałem, tym mocniejsze miałem poczucie, że „jeszcze mnóstwo zostało do obejrzenia.” Banał, prawda? Rzym ze swoją historią i nasyceniem zabytkami nie jest miastem, które ktokolwiek jest w stanie „ogarnąć” w ciagu kilkudniowego pobytu. Mając więc świadomość daremności wysiłków, tym łatwiej podjąłem decyzję, żeby porzucić zaliczanie kolejnych Historycznych Monumentów (o monstrualnym kiczu w postaci monumentu Wiktora Emanuela II nie wspomnę) i udać się na Zatybrze, (Trastevere) zachwalane w przewodnikach jako oaza spokoju i małomiasteczkowego uroku. Idąc tam skorzystałem z kolejnego zabytku – mostu Ponte Sisto ufundowanego przez papieża Sykstusa IV.

 

Najważniejszym zabytkiem dzielnicy Zatybrze jest pochodząca z wczesnego średniowiecza Bazylika Santa Maria di Trastevere. Kiedy tam byłem, trwała renowacja i większą część zabytkowej fasady zakrywały rusztowania. Ale na potrzeby bloga zdobyłem zdjęcie wykonane wcześniej. Widać, w jak marnym stanie są freski, jak mocno wyblakły kolory wypalone słońcem. Poniżej fragment wnętrza z ołtarzem, kasetonowym sufitem i XIII-wieczną mozaiką w apsydzie.


Dzielnica Zatybrze  oddzielona rzeką od ścisłego, politycznego i religijnego centrum zachowała swój sielski, uwodzicielski charakter. Gwarne uliczki zapełnione ogródkami kawiarnianymi są prawdziwą mekką dla turystów złaknionych klimatu swojskości i beztroski. Dla porządku dodać trzeba, że w licznych restauracjach i kawiarniach turyści nie są głównymi gośćmi. Kiedy dwu- albo trzykrotnie zatrzymywałem się na kawę i obiad, łatwo przekonywałem się, że przy stolikach większością nadal są miejscowi. Dobrze mi było na Zatybrzu.

Rzymskie wariacje

12 marca 2018

Pamięta ktoś film z Gregory Peckiem i Audrey Hepburn „Rzymskie wakacje”? To romantyczna bajeczka o spotkaniu dwojga turystów w Rzymie. Jedna ze scen rozgrywa się przed marmurową tarczą z wizerunkiem antycznego boga Oceanusa. Nazwa tarcza jest nieprecyzyjna, to raczej coś co przypomina plaster gigantycznego sera – jego średnica wynosi 175 cm, a waga 1300 kg. Tarcza ustawiona jest w przedsionku jednego z kościołów rzymskich. Nie byłem w tym kościele, ani nawet w przedsionku. Wspominam o tym, bo losy marmurowej tarczy pokazują, jak w ciagu wieków zmieniają się zastosowania tej samej rzeczy – w tym wypadku kamiennej tarczy.

Wg legendy, otwarte usta bóstwa są ustami prawdy – tylko ludzie prawdomówni mogą bez obawy włożyć w nie dłoń. I tak też zabawiają się bohaterowie filmu. Natomiast wg wikipedii, oblegana przez turystów tarcza, za czasów rzymskich służyła jako pokrywa studzienki kanalizacyjnej, niewykluczone, że przytargano ją do kościoła z miejsca, które kilka wieków wcześniej pełniło fukcję targu bydłem i zarazem ubojni. Idąc tym tropem, musimy przyjąć, że przez usta, oczy i otwory nosowe Oceanusa spływała zwierzęca krew.

Oglądanie głównych atrakcji turystycznych Rzymu daje okazję do wielu ciekawych  odkryć. Pod warunkiem, że dostatecznie często wspomagamy się wiadomościami o o historii miasta.  Minimum wiedzy jest nieodzowne, inaczej nie wiemy, na co patrzymy. Podziwiając Kolumnę Trajana powinniśmy wiedzieć, że pierwotnie na jej szczycie znajdowała się figura bohaterskiego cesarza. W średniowieczu figura zniknęła, a po paru wiekach, na życzenie papieża Sykstusa V, na szczycie kolumny stanął odlany w brązie św. Piotr. Nowe spotkało się ze starym, wybitne dzieło sztuki inżynierskiej z II wieku (wewnątrz kolumny ukryte są schody prowadzące na jej szczyt) zaczęło służyć nowym władcom Rzymu.

Przykładów podobnego wykorzystania antycznych materiałów budowlanych i dzieł sztuki można znaleźć więcej. Imponująca kolumnada w bazylice Santa Maria di Trastevere pochodzi ze zburzonych term Karakalii, marmurowa kolumna na placu przed bazyliką S.M. Maggiore przyjechała z Bazyliki Maksencjusza, której resztki stoją na Forum Romanum. Z tego samego miesjca pochodzą marmurowe kolumny w kościele S.M Sopra Minerwa. Przed kościołem znajdujemy przykład chyba najbardziej efektownego wykorzystania starego obelisku do potrzeb religijnej propagandy w czasach kontrreformacji. Projektant Bernini wykazał się fantazją i kazał ten obelisk ustawić na kamiennej figurze słonia. Oczywiście na szczycie obelisku, pamiątki po afrykańskich podbojach prowadzonych przez legionistów rzymskich, osadzony został znak krzyża a tuż pod nim symbol papieża Sykstusa V.  Skoro już jesteśmy przy Sopra Minerwa, wypada wspomnieć o stojącym w sąsiedzwie Panteonie, który uniknął losu pozostałych pogańskich świątyń tylko dlatego, że odpowiednio wcześnie, tj. w roku 609 został ofiarowany papieżowi Bonifacemu IV.


W ten prosty sposób świątynia Jupitera, Wenus i Marsa zyskała nową patronkę św. Marię Dziewicę od Męczenników. W dniach poprzedzających konsekrację w podziemiach nowej-starej świątyni złożono tony ludzkich kości wydobytych z katakumb, w których domniemani  męczennicy –  uczniowie św. Piotra  – chowali się przed prześladowaniami. Niezwykły budynek z otwartym okulusem w centrum cylindrycznego sklepienia ocalał, ale kiedy trwała rozbudowa Bazyliki św. Piotra, z jego przedsionka zdjęto brązowe ozdoby i przetopiono je na spiralne 4 kolumny wspierające słynny baldachim Berniniego rozpostarty nad grobem św. Piotra.  Trwał XVII wiek, papieżem był wtedy Urban VIII (Maffeo Barberini). Do jego postaci wrócę przy okazji.

Zjawisko pozyskiwania budulca z budynków odebranych wrogowi i oraz adaptacji świątyń do własnych celów jest nie tylko stare jak świat, ale występowało zapewne pod każdą szerokością geograficzną. W Rzymie historia ustawiania kolumn przywożonych z podbitego obszaru sięga czasów Cesarstwa, kiedy z Egiptu transportowano potężne obeliski i ustawiano je na głównych placach miasta. Po upadku Cesarstwa upadły też kolumny. Niektóre musiały czekać prawie 1000 lat na swoje drugie życie. Wiele z nich kazał odnowić energiczny papież Sykstus V.  Rewitalizacja była świetną okazją, żeby obeliski z egipskimi reliefami, stanowiące niegdyś część wyposażenia światyń Karnaku, ustawiać  przed chrześcijańskimi światyniami, przyozdobiwszy je uprzednio w połyskującym złoto papieskim herbem rodowym. Sykstus V był pragmatykiem, wiedział, że sięgajaca po zdobycze kultury antycznej promocja jego Kościoła musi iść w parze z terrorem. Miał opinię „żelaznego papieża”, zawzięcie walczył z odstępcami od wiary i to za jego sprawą wzdłuż mostu św. Anioła widziano czasem „więcej głów ludzkich nadzianych na dzidy, niż melonów na targu”.

Możnaby powiedzieć, że Wieczne Miasto jest miastem wędrujących kamieni. Ale byłoby to uproszczenie, bo niektóre „ładne kamienie” albo obiekty zbyt wielkie by je przenosić zostawiano na miejscu przerabiając je na świątynie chrześcijańskie albo chociażby nadając im swój stempel. Praktyką KK stało się zawłaszczanie miejsc i obiektów ważnych dla dawnych (pogańskich) kultur i oznaczanie ich własnymi symbolami. W miejscach nominalnie świeckich i nie podlegających żadnej szczególnej religii stawia się krzyże, montuje pamiątkowe tablice, wkleja herby itd.  Koloseum nie jest budowlą sakralną, dawnym amfiteatrem zarządza miasto, ale na południowej ścianie można dostrzec sporych rozmiarów krzyż i towarzyszący mu napis.

Rzym przez wiele stuleci był realną stolicą naszej części świata. Nieznana wcześniej militarna, ekonomiczna i kulturalna potęga Cesarstwa doprowadziła go do niewyobrażalnej świetności, której materialne pozostałości, mimo upływu dwóch tysiącleci, nadal budzą podziw. Po upadku władzy cesarzy na ich miejscu pojawili papieże, których styl życia, bogactwo i polityczne aspiracje nie ustępowały Cezarom. Mimo kilku straszliwych najazdów i spustoszeń, rozkwit miasta trwał przez długie wieki. Co było zburzone, musiało być odbudowane, rozbudowane i zaadaptowane – wędrówka kamieni trwała dalej.

Nie wszystkie kamienie „wędrowały”.  Tu i ówdzie widać, jak przemyślnie stare mury zostały wkomponowane w nowszą – niekoniecznie wykwintną – zabudowę. Bywało też tak, że architekci projektujący gmachy użyteczności publicznej (np. siedziba giełdy) celowo uszlachetniali fasady oryginalnymi elementami. Bywało, że antyczne kolumny obudowywawano nowszym murem, który nam dziś wydaje się bardzo stary.

W jezyku włoskim istnieje specjalne słówko spolia na określenie dawnych dzieł sztuki kamieniarskiej i metaloplastycznej montowanych w nowszych obiektach i należycie eksponowanych. Tam gdzie nie dało się zrobić praktycznego użytku z poobijanych tablic, wklejano je w mury tworząc unikalną gazetkę ścienną. Poniżej zdjęcie z przedsionka bazyliki S.M. di Trastevere.

W swobodnym (i oczywiście niekompletnym) podawaniu przykładów zastosowania pozostałości antycznych nie może zabraknąć wzmianki o kościele leżącym niedaleko dworca Termini. Nazwa dworca wzięła się od Term Dioklecjana i to w nich własnie ulokowano rzeczony kościół. Nie trzeba tłumaczyć, że dawne termy były odpowiednikiem współczesncyh SPA z saunami, gabinetami relaksu, higieny oraz kąpieli w sadzawkach z gorącą lub lodowatą wodą. Z Termini do Term idzie się ulicą Luigi Einaudiego. Bardzo znajome nazwisko. Wszak Lodovico Einaudi jest wybitnym współczesnym pianistą i kompozytorem. Słucham jego muzyki od kilkunatsu lat. Tymczasem ulica nosi imię jego dziadka, Luigiego, który po II Wojnie pełnił funkcję prezesa banku narodowego, wkrótce potem został prezydentem republiki, po czym został senatorem i autorem wielu inicjatyw politycznych. Był antyfaszystą, zdeklarowanym zwolennikiem europejskiej federalizacji. Jego syn Giulio był szefem i właścicielem zasłużonego dla kultury włoskiej wydawnictwa – aż do lat 90 tych, kiedy to wydawnictwo zostało przejęte pzrez medialny koncern Berlusconiego. Synem Giulia jest własnie Lodovico. Polecam dostępny na YT jego koncert z londyńskiej Royal Albert Hall.

Wróćmy do architektury: kościół św. Marii od Aniołów i Męczenników. Surowa ceglana fasada wkomponowana w strukturę dawnych term nie zapowiada przepychu, jaki znajdujemy wewnątrz. Na miejscu antycznej sadzawki z lodowatą wodą dostarczaną akweduktem rozpościera się marmurowa lśniąca posadzka. Od drzwi wejściowych do apsydy zamykającej wnętrze od strony przeciwnej jest 98 metrów. Łukowe sklepienia wsparte masywnymi  kolumnami z odzysku  sięgają 28 m ponad poziom posadzki
Autorem pierwszego projektu przebudowy był Michał Anioł. W 1563 roku, kiedy zabrał się za przekształcenie łaźni publicznej na nowe cele miał 87 lat. Rok później umarł, jego dzieło kontynuowali następcy.

Zgodnie z życzeniem inicjatora przebudowy,  papieża Piusa IV, kościół umieszczony w  strukturze przybytku hedonizmu miał być manifestacją zwycięstwa wiary chrześcijańskiej nad pogaństwem. Wiek później podobna idea przyświecała innemu papieżowi, który by wykazać prymat kalendarza juliańskikego nad kalendarzem rzymskim, zlecił wykonanie zegara słonecznego wmontowanego w posadzkę. Spacerując po rozległej powierzchni kościelnego wnętrza nie spośób go przeoczyć: dzieło sztuki kamieniarskiej i świadectwo wiedzy astronomicznej rozciaga się na długości 45 metrów. Promień słońca wpada przez mały otwór wykonany wysoko w  ścianie,  a odlana z  brązu podziałka zatopiona w marmurowej posadzce wskazuje rok, miesiąc i godzinę. Podobno ten zegar jest dokładniejszy od takiego samego z bazyliki w Bolonii. Nie mogłem się o tym przekonać, aż tyle czasu w Rzymie nie miałem.

 

IMG_1316

 

Drzwi wejściowe wykonane zaledwie 12 lat temu zasługują na nie mniejszą uwagę niż barokowe wnętrze. Odlane w brązie,  celowo ascetyczne, są jednocześnie pełne wyrazu a to za sprawą postaci wyłaniających się z płaszczyzn. Nie wiadomo, czy są to anioły z męskimi torsami, czy męczennicy ze skrzydłami. Mają poutrącane skrzydła, brak im kończyn, a ich twarze są delikatne, jakby natchnione.  Bez trudu rozpoznałem autora projektu, od dawna cenię sztukę Igora Mitoraja. W przedsionku kościoła zobaczyć można jedną z jego charakterystycznych głów – ciut podobną do odlanej w brązie, „leżącej” na Rynku w Krakowie.

Zamek św. Anioła w Rzymie

4 marca 2018

O istnieniu Zamku św. Anioła dowiedziałem się ze zbeletryzowanej biografii Michała Anioła „Udręka i ekstaza”. Było to dawno temu, ale zapamiętałem, że ufortyfikowana budowla stojąca nad Tybrem, tuż za murami Watykanu, służyła jako schronienie dla papieży i więzienie dla niepokornych. Kiedy później zgłębiałem wiedzę o renesansie i władcach Rzymu, odkryłem, że budowla w II wieku n.e. powstała jako mauzoleum i stała się miejscem pochówku jej fundatora – Hadriana. Później przejęli ją papieże i rozbudowali dla własnych celów. Za masywnymi murami znalazła się warownia obronna, więzienie, apartamenty mieszkalne oraz kaplica. Zamek,  ze względu na  swoje położenie i wielorakie funkcje  stał się świadkiem ponurych historii. Jego patronem  jest eteryczny anioł, w dodatku święty. Czy to nie paradoks?

Kiedy w ciepłe majowe południe stanąłem na brzegu Tybru i po drugiej stronie zobaczyłem ceglaną, cylindrycznie uformowaną fortecę a na jej szczycie jasną figurę anioła – wiedziałem, na co patrzę i czego mogę spodziewać się we wnętrzu.

Jak podaje W. Ponikiewski, autor wspomnianego poprzednio spacerownika:

Pod koniec IX wieku, wraz z osłabieniem władzy cesarskiej w Rzymie, mauzoleum staje się miejscem zażartych walk rywalizujących ze sobą wielkich rodzin. W 1379 roku, podczas rewolty, która ogarnęła miasto, doszło niemal do zrównania go z ziemią. Później staje się fortecą papieską – powstaje wtedy apartament, który może gościć papieży, i pokoje dla papieskiego dworu. W XV wieku zostają dobudowane narożne bastiony, a w połowie wieku XVI papież Paweł III przebudowuje apartament, ukryte też zostaje w zamku archiwum watykańskie i skarbiec.

Jeśli ktoś lubi przyglądać się budynkom, w których namacalne ślady kolejnych epok historycznych odkładają się jak warstwy w przekroju geologicznym, zamek Anioła będzie do tego idealnym miejscem. Chropawa struktura dolnej części budowli nie pozostawia watpliwości, że jej geneza sięga czasów antycznych. Ale masywne mury, na których spoczywa wyższa, nieco gładsza część budowli są tylko marną resztką dawnego mauzoleum zdewastowanego podczas najazdu Wizygotów a później zamienionego na kopalnię szlachetnych materiałów budowlanych. Kronikarz Giorgio Vasari relacjonuje, jak się to odbywało:

Żeby budować kościoły dla Chrześcijan nie tylko niszczono znakomite świątynie pogańskie. Bazylikę Św. Piotra uświetniono dodatkowymi dekoracjami w postaci marmurowych kolumn i ozdobnych płyt kamiennych zagrabionych z mauzoleum Hadriana, znanego także jako Zamek św. Anioła, który widzimy dziś w ruinie.

Na szczęście od tamtego czasu (Vasari zmarł w 1571 r) zamek podźwignął się z ruiny. Widoczna na zdjęciu elegancka loggia w najwyższej partii budynku wskazuje na robotę któregoś z renesansowych papieży, prawdopodobnie Pawła III. Ciekawostką jest, że z umieszczonego po sąsiedzku herbu Rodrigo Borgii pozostał tylko kamienny kartusz i niewyraźny napis. Sam herb został zniszczony, przypuszczalnie przez wrogów nielubianego papieża. Stare budowle są jak otwarta księga, wiadomo, że Aleksander VI przyczynił się do rozbudowy zamku, miał w nim swoje apartamenty a ostatecznie musiał się w nim chronić podczas najazdu wojsk francuskich na Rzym w 1494 r. Żeby tam się dostać, skorzystał zapewne z wyniesionego ponad poziom ulicy pasażu (Passeto di Borgo) łączącego Watykan z Zamkiem Anioła. Niedostępne dla intruzów przejście długości ok. 800 metrów dwa wieki wcześniej zbudował Mikołaj III. Średniowiecze było czasem niespokojnym. Widocznie tamten papież miał powody do przezorności.

Innym papieżem, który w dramatycznych okolicznościach musiał opuścić luksusowe watykańskie pokoje i zamieszkać w ciasnym zamku był Klemens VII (Giulio Medici). Jego pontyfikat przypadł na niefortunny dla kościoła rzymskiego czas gniewu protestanckich żołnierzy, którzy, za przyzwoleniem hiszpańskich i niemieckich książąt, w 1527 roku spalili i splądrowali Rzym. Klemens VII uszedł żądnym krwi oprawcom, spędził w fortecy kilka miesięcy, po czym wpłacił okupantom okup i w przebraniu uciekł do Orvieto. Widoczna na zdjęciu sala biblioteczna wymalowana w modne wąsate groteski powstała prawdopodobnie za pontyfikatu Pawła III (Alessandro Farnese), który w niepewnym dla losów potęgi rzymskiej wieku XVI uznał, że warto dokonać dalszych adaptacji fortecznych wnętrz, na wypadek, gdyby trzeba było pomieszkać tam dłużej.

W najniższej, pozbawionej naturalnego światła, części fortecy mieszczą się rekonstrukcje antycznych sarkofagów oraz cele więzienne, w których wbrew własnej woli rezydowali między innymi Benvenuto Cellini, kronikarz, awanturnik i rzeźbiarz oraz Giordano Bruno, spalony później na stosie za herezje oparte na teorii kopernikańskiej. Jeden z wewnętrznych dziedzińców był wówczas miejscem egzekucji najbardziej niepokornych skazańców.

Łatwo policzyć, że zamek liczy sobie ok. 1900 lat, w tym czasie wielokrotnie był rozbudowywany i adaptowany do potrzeb kolejnych rezydentów. Obecny, utrwalony w XIX wieku układ korytarzy, komnat, wewnętrznych dziedzińców, pasaży i schodków tworzy wielopoziomowy labirynt. Na jednym z dziedzińców ustawiono odlaną w brązie rzeźbę skrzydlatego patrona zamku, na innym obiektywy aparatów przyciąga cembrowina studni z papieskim herbem.

Z tarasów najwyższej części fortecy widać znajdujące się niżej dziedzińce i stanowiska obronne. Po wyjściu ze słabo doświetlonych komnat i korytarzy, miłą odmianą dla oczu stają się panoramiczne widoki Rzymu. Przyjemność oglądania można dodatkowo wzmocnić wstępując do tarasowej kawiarni.

Rzymska majówka

3 marca 2018

Dawno tu nie pisałem, na komentowanie polskiej polityki szkoda prądu w klawiaturze, natomiast podróże… czekały na swój dobry czas. Blog się zawiesił, liczyłem się jednak z możliwością jego odwieszenia. Na wszelki wypadek wrażenia notowałem w zeszycie.

Prawie rok temu, w maju wybrałem się do Rzymu. Spędziłem tam zaledwie pięć dni, ale były to dni wypełnione samotnymi wędrówkami po ulicach, placach i mostach Wiecznego Miasta. Wcześniej oczywiście czytałem sporo o dziełach sztuki, które można podziwiać w tamtejszych kościołach i muzeach. Mówiąc krótko, wiedziałem po co tam jadę. Pierwszego dnia, po wstępnym rozeznaniu w terenie i pierwszej kawie zapuściłem się w dzielnicę Monti. Dzielnica leży na wzgórzu, dlatego niektóre z uliczek przybierają postać schodów i jedna z takich schodkowych arterii nosi nazwę Via di Monte Polacco. Po wyjściu z gęstej zabudowy można dostrzec bryłę Koloseum, trudno tę budowlę pomylić z czymkolwiek. Ale zanim do Koloseum, zanim zobaczę ogorzałych facetów przebranych za rzymskich legionistów, którzy pozują za pieniądze do zdjęć, skręcam w lewo (lewo jest mi organicznie bliskie) i po kolejnych schodkach wchodzę na dziedziniec kościoła św. Pawła w Okowach. Domniemane okowy męczennika spoczywają w szklanej gablocie pod głównym ołtarzem.

Lecz nie żelazne łańcuchy zwabiły mnie do wnętrza kościoła, nie jego masywne kolumny i kasetonowy pozłacany sufit. W bocznej nawie, tuż obok ściany ołtarzowej znajduje się nagrobek papieża Juliusza II, tego samego, który zmusił Michała Anioła do malowania sufitu Kaplicy Sykstyńskiej. Centralną figurą monumentalnego nagrobka jest nie kto inny jak Mojżesz. Pełna blasku i odczuwalnej mocy sylwetka fascynuje mnie od niepamiętnych czasów, a dokładniej od szóstej klasy podstawówki. Kiedy na lekcji „plastyki” zobaczyłem fotografię dzieła Michała Anioła poczułem, że chciałbym go kiedyś zobaczyć. Trochę to potrwało, ale marzenie spełniłem. Nie sądziłem tylko, że kościół, w którym zasiada ten nadludzki, gotowy powstać i zakrzyknąć Mojżesz, jest, jak na warunki rzymskie, taki niepozorny. Cieszyłby się znacznie mniejszym zainteresowaniem turystów, gdyby nie skarb, który od pięciu wieków kryje pod swym dachem. Już Giorgio Vasari w „Żywotach artystów” (wyd. 1556) odnotował, jak przed figurą Mojżesza „niczym stado szpaków” kręcą się Żydzi, którzy z pobliskiej synagogi przychodzili podziwiać swojego proroka. Wierciłem się i ja przed Mojżeszem, wpatrywałem się w jego groźną twarz, bezkarnie pstrykałem kolejne zdjęcia i niemo go podziwiałem, choć to nie mój prorok. Nie pytajcie, co takiego znajduję w dziełach sztuki, że jadę setki kilometrów, żeby na nie przez chwilę popatrzeć. Odpowiedź byłaby pokrętna i niewykluczone, że nieprawdziwa.

Spod figury Mojżesza całkiem blisko do Koloseum. Dzień był ciepły, majowy. W sandałach i krótkich spodniach, z aparatem na szyi zbliżyłem się do tłumu turystów. Zrobiłem kilka zdjęć, z boku podszedł czarnoskóry sprzedawca pamiątek. Wyglądał schludnie, nie wyczułem nachalności. Kiedy skrzyżowaliśmy spojrzenia, wtedy ośmielił się i zagaił:
– Skąd jesteś?
Nie lubię tego pytania, więc trochę zaczepnie odparowałem
– Zgadnij!
– Z Niemiec?
– O, pochlebiasz mi. (Zawsze imponowali mi niemieccy turyści we wzorzystych zapinanych swetrach, masywnych skórzanych butach i skarpetkach naciągniętych wysoko na łydkę.) Ale ja nie jestem z Niemiec. Czy wiesz, jaki kraj leży na wschód od Niemiec?

Niepewność na twarzy rozmówcy skłoniła mnie, żeby tajemnicę ostatecznie wyjawić:
– Polska.
– A, Polska! Spotykałem wielu turystów z Polski, kiedy mieszkałem jeszcze w Kenii. Fajni ludzie, opowiadali o Polsce. To musi być piękny kraj.
– Rzeczywiście piękny jest. Ale ty kolego raczej nie powinieneś się tam wybierać.
– Dlaczego?
– Bo to kraj pełen rasistów i łatwo mógłbyś dostać regularny wpierdol a policja nie kiwnęłaby palcem, żeby cię obronić.
– Mój rozmówca zaśmiał się i dopytywał: atakowaliby mnie za to, że mam inną skórę?
A ja patrząc na jego niewinne oblicze i rządek białych zębów dokończyłem opis mojej ojczyzny:
– Na sto procent dosłałbyś wpierdol. O wyzwiskach nie wspomnę. Tam nawet pobili polskiego wykładowcę, za to, że w tramwaju mówił po niemiecku. To chory kraj.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę, z sympatii do młodego Kenijczyka kupiłem kilka bransoletek z grawerowanymi słonikami i kolorowymi koralikami. Gdy odchodziłem kierując się ku dostojnej budowli, zapewnił, że za te kilka euro jego kenijska rodzina będzie miała co jeść przez cztery dni. Nie wiem, czy mówił prawdę, może tylko opowiadał to, co przeciętny turysta sięgający do portfela chce usłyszeć.

Obszedłem Koloseum dookoła, na zwiedzanie części wewnętrznej się nie zdecydowałem (odstraszała mnie długość kolejki chętnych) i minąwszy triumfalny Łuk Konstantyna przez wzgórze palatyńskie doszedłem aż do Forum Romanum. Zgiełk miasta został daleko za mną. Oaza spokoju. Po drodze mijałem kolejne grupy mniejszych lub większych ruin, które w zestawieniu z wybujałymi drzewami, różanymi klombami i dzikimi łąkami tworzą urokliwy park. Być może temu miejscu należy się więcej szacunku, wszak wzgórza palatyńskie uznaje się za kolebkę cywilizacji rzymskiej a od Palatynu wywodzi się obecne w wielu językach słowo pałac. Rozciągające się na obszarze kilkunastu hektarów pozostałości po łaźniach, pałacach i świątyniach, karbowane szczątki marmurowych kolumn sprzed 2,5 tys lat oraz masywne ceglane budowle z pewnością nie są jakimś tam parkiem. Dosłownie rzecz biorąc są ponurym cmentarzyskiem. Z jednej strony świadczą o niebywałym zaawansowaniu antycznej sztuki budowlanej i wysmakowanych gustach estetycznych właścicieli tych budowli. Graficzne wizualizacje dostępne na YT pokazują jak wspaniałe pod względem formy, rozplanowania przestrzennego i funkcjonalności były to obiekty.  Projektanci epoki renesansu chętnie czerpali z dokonań antycznych poprzedników. Zapytać wypada, skąd ci pierwsi czerpali wiedzę o sposobach układania cegieł, tworzenia sklepień łukowych, zachowania proporcji?

_MG_8340

Z drugiej strony porastające trawą  ruiny są niemym wyrzutem sumienia, turyści dosłownie spacerują po zniszczonych dziełach sztuki.  Unicestwienie dawnego miasta (w czasach Cesarstwa Rzym liczył prawie milion mieszkańców!)  nie dokonało się siłami natury. Gdyby tym budowlom pozwolono stać, stałyby do dziś, tak jak stoi grecki Partenon, świątynia Maison Carrée znajdująca się we Francji, albo Panteon. Forum Romanum rozbudowywano i restaurowano aż do wieku VII. Dopiero kiedy w Rzymie utrwaliła się władza papieży, a po dawnych wierzeniach nie pozostał żaden ślad, budowle starorzymskie z premedytacją niszczono a budulec – w tym złoto i czerwony marmur sprowadzany z Afryki – wykorzystano przy wznoszeniu świątyń i rezydencji nowej – jedynie słusznej – władzy. Zanim do Rzymu wkroczyli Wandale, Forum Romanum pokrywała warstwa śmieci i błota.

Można jednak przyjąć inną, bardziej optymistyczną perspektywę: po odłożeniu na bok wiedzy o historii i cywilizacyjnych osiągnięciach Cesarstwa, po schowaniu na dno plecaka arkusza z graficznymi rekonstrukcjami budowli zostajemy pośród bezładnie rozmieszczonych ruin, masywnych murów i sterczących kolumn a najważniejszym zmysłowym doświadczeniem jest gwar dzieci, zapach sosen, chrzęst żwiru pod nogami i przyjemne ciepło bijące od rozgrzanych słońcem kamieni. Wychodzi na to, że zdolni architekci Juliusza Cezara i jego następców wieloletnim wysiłkiem stworzyli unikalny ośrodek odpoczynku i rekreacji – samo wejście na wzgórze palatyńskie wymaga sporego wysiłku. I za to chciałbym Juliusza pochwalić: Ave Cezar! Zostawiłeś po sobie wspaniały park, co prawda bez dinozaurów, ale za to z gniazdującymi ptakami. Jakże miło spalać kalorie w tak pięknych okolicznościach historii.

Rzym to, oprócz placów i pałaców, przede wszystkim kościoły. Nie sposób ich wszystkich obejrzeć, niemożliwością opisać na blogu. Te największe są tak znane z reprodukcji, że oglądanie na żywo nie przynosi już wielkiej satysfakcji. Cenię bardzo  sztukę sakralną,  ale lubię być zaskakiwany, dlatego chętniej zaglądałem do przybytków bardzo starych, w których mogę się spodziewać nawarstwionych śladów kolejnych epok oraz śladów sztuki bizantyjskiej i romańskiej. Taka jest Bazylika św. Klemensa, dostojnie stara i jak na warunki rzymskie, niezbyt duża. Wnętrze nie powoduje poczucia przytłoczenia, za to może oczarować nastrojem. Najbardziej efektowne jest malowidło ołtarzowe utrzymane w czystym bizantyjskim stylu, a więc wklęsła złocona apsyda, centralnie umieszczony krucyfiks, obok postacie boskie, gołębie i uformowane w efektowne spirale pędy roślinne, u dołu na ciemnozielonym tle rząd owieczek i stojący pośrodku baranek w aureoli.

(kliknij w poniższą ikonkę, żeby otworzyć obraz)

Bizantyjskie cudowności nie powinny nas jednak zmylić, na niższym poziomie budowli można znaleźć ślady o wiele wcześniejsze. Za czasów Cesarstwa Rzymskiego, na fundamentach prywatnego domu powstała pierwsza świątynia, w której czczono boga Mitrę. Po urzędowym zakazie jego kultu w IV wieku obiekt został przejęty przez chrześcijan, rozbudowany i podwyższony. Od tej pory przechodził kolejne przeobrażenia, wspomniany ołtarz apsydowy powstał w XII wieku. Robienie zdjęć we wnętrzu jest niedozwolone, zdołałem jedynie utrwalić jak wygląda wejście do bazyliki. Prawda, że łatwo przeoczyć?

Nie muszę zaznaczać, że niniejszy blog nie aspiruje do miana przewodnika turystycznego. Od przewodników są specjaliści, a mnie po obejrzeniu skrawka Wiecznego Miasta zwyczajnie przyszła ochota, by o nim opowiedzieć. Rzym był i będzie opisywany, bo na historycznej mapie Europy i świata jest rozgrzanym do czerwoności punktem i nie sposób zachować wobec niego obojętności. Dla tych, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś użytecznego, z czystym sumieniem odsyłam do książki, z której sam korzystałem. Tytuł znakomicie wydanego, bogatego w mapki, opisy i fotografie przewodnika-spacerownika brzmi „Rzym i jego czarna arystokracja”. Autor Wojciech Ponikiewski, który jest (był?) dyplomatą, spędził w Rzymie kilka lat, miał więc czas i sposobność na gromadzenie wiedzy i wygrzebywanie ciekawostek.  Do jego książki będę wracał. Bo to nie koniec rzymskiej majówki.

Weneckie blaski i cienie

18 września 2016

Któregoś dnia, zamiast zapuszczać się w zaułki historycznych dzielnic, postanowiłem obejść weneckie obrzeża – mniej ludne, nie tak malownicze jak ścisłe centrum, i z pewnością mniej rozpoznawalne. Żeby tam dotrzeć, musiałem skorzystać z tramwaju wodnego, bo jeśli w Wenecji mówimy o obrzeżach, muszą to być wyspy. Zanim z Wielkiego Kanału wydostaliśmy się na otwarte wody zatoki, przepłynęliśmy pod nowoczesnym mostem, po którym kursują wagoniki bezzałogowej kolejki łączącej Piazzale Roma (jedyny plac dostępny dla ruchu samochodów) oraz terminal portu Marritima, do którego przybijają promy pasażerskie. Konstrukcja mostu widziana z dołu przypomina kręgosłup dinozaura.

img_7925

Pierwszym celem podróży była Giudecca – wyspa o podłużnym kształcie widoczna u dołu mapki. Wysiadłem na pierwszym przystanku i ruszyłem wzdłuż nabrzeża.
Giudecca jest wąska, ponad kanałami przecinającymi ją poprzecznie widać kolejna wyspę – Lido. W jednym z korytarzy wiodących na obszerny dziedziniec nieczynnej manufaktury trafiłem na starą gondolę, wyposażoną w budkę chroniąca przed wiatrem, deszczem i wścibskimi spojrzeniami. Takie gondole można zobaczyć na obrazach Canaletta. Być może z podobnej korzystał Henryk Walezy, który bawiąc w Wenecji po ucieczce z Krakowa, pod osłoną nocy wymykał się do domów schadzek.

_mg_7959

Giudecca zaskoczyła mnie spokojem, który jak się można domyślać, wynikał z niewielkiej liczby turystów. Na tym skrawku lądu hoteli i zabytków było mniej. Większość zabudowań stanowiły domy mieszkalne, szkoły oraz magazyny i drobne wytwórnie. Stali mieszkańcy w większym stopniu niż ich sąsiedzi po drugiej stronie kanału mogli tu czuć się u siebie. Panowała  atmosfera spowolnienia a nawet zapóźnienia, którego nikt nie starał się specjalnie nadrabiać. Miejscowi krzątali się na podwórkach, plotkowali przed sklepami i pozdrawiali się w pasażach. Fale chlupały o kamienny brzeg, policjanci wolnymi krokami odmierzali czas do końca służby.

img_7974

img_7953

Po dwudziestu minutach marszu, z jednym tylko przystankiem na kawę, dotarłem na schody kościoła Il Redentore, którego biała fasada góruje nad okoliczną zabudową. Kościół, jak na warunki weneckie, jest całkiem nowy. Powstał w drugiej połowie XVI wieku a autorem projektu jest słynny Andrea Palladio, twórca własnego stylu opierającego się na wzorach greckich i antycznych rzymskich.

Il Redentore, który widywałem wcześniej z przeciwległego brzegu, zbudowany jest z rozmachem, którego nie powstydziliby się patrycjusze rzymscy. Kamienna fasada zwieńczona trójkątnym tympanonem podtrzymywanym przez cztery masywne półkolumny oraz ozdobiona wyrazistym portykiem oraz dwiema symetrycznie umieszczonymi niszami robi imponujące wrażenie. Obecność szerokich zewnętrznych schodów jeszcze to wrażenie potęguje. Wnętrze, w którym dominują masywne kolumny podtrzymujące półkoliście zwieńczony jasny sufit, potężne okna wpuszczają snopy światła rozlewającego się po kamiennej posadzce a niezaprzeczalna harmonia jest wynikiem ścisłego podporządkowania regułom matematycznym – to wnętrze jest bardzo eleganckie i jednocześnie bardzo zimne. To samo można powiedzieć o stojącym nieopodal kościele  San Giorgio Maggiore. Oba zaprojektował Palladio.

img_7963

W obu można dostrzec triumf ludzkiego umysłu i oba są jednako pozbawione ducha. Gdzie im tam do pełnego złoceń, bizantyjskich malunków i odwiecznych tajemnic wnętrza bazyliki? Gdzie im do urokliwego mroku gotyckich i romańskich kościołów z okolic mostu Rialto? Niebo a ziemia. Już wiem dlaczego przed San Marco od rana ustawiają się tasiemcowe kolejki chętnych, a tu odgłos migawki aparatu echem odbija się od ścian. Nie wypadało jednak tak ważnego punktu w panoramie miasta pominąć. Kiedy znowu z podcieni Pałacu Dożów popatrzę na białą fasadę San Giorgio, przypomnę sobie, co widziałem we wnętrzu: nieskazitelna biel ścian, masywne, idealnie uszeregowane kolumny i wysokie sklepienia a pod nim lśniąca posadzka i znudzona bileterka. Może pięć osób snujących się wśród kolumn. Większym zainteresowaniem cieszy się dziedziniec, z którego roztacza się romantyczny, a dzięki licznym obrazom, filmom i reprodukcjom, mocno utrwalony w zbiorowej świadomości widok na Pałac Dożów i dzwonnicę. Wszyscy chyba znają obraz Canaletta przedstawiający odświętnie dekorowane łodzie, barki i gondole sunące po wodach zatoki podczas ceremonii zaślubin z morzem. Wielkie spektakle odbywały się w tym unikalnym miejscu nie tylko w zamierzchłej przeszłości.

W 1989 roku na specjalnej platformie umieszczonej w centralnym punkcie basenu, dokładnie między San Giorgio a biblioteką Sansovino odbył się koncert grupy Pink Floyd. Wokół pływającej estrady na niezliczonej ilości jachtów, łódek i platform oraz na wysuniętych cypelkach lądu zgromadziło się około 250 tys. widzów. Musiało to być imponujące widowisko, Pink Floyd lubił szokować widownię efektami dźwiękowymi i świetlnymi, więc trudno sobie wyobrazić, by w obecnych warunkach zdecydowano się na coś podobnego. Choćby ze względów bezpieczeństwa. Przyznam, że wcale nad tym nie ubolewam. Wenecja, żeby przetrwać, potrzebuje spokoju a nie laserowych świateł i decybeli.

img_7984

Jest na Youtube film mówiący o historii Wenecji i współczesnych jej problemach. Na początku oglądamy domniemane miejsca, w których „perła Adriatyku” miała dopiero powstać: porośnięte sitowiem wyspy, muliste rozlewiska, mokradła i ciągnące się po horyzont błota. Rysunkowe animacje pokazują, jak odbywało się wbijanie drewnianych pali w grząskie dno, jak na tych palach budowano pierwsze drewniane domy. W miarę zdobywania doświadczeń, decydowano się powiększać budowle a zamiast ścian drewnianych wznosić murowane. To także był eksperyment. Gdy się powiódł, a marmur z Istrii stosowany jako podwalina okazał się wodoodporny, kościoły i pałace zaczęły powstawać w Wenecji jak grzyby po deszczu.
Najstarszym kościołem weneckim jest maleńki San Giacomo di Rialto położony u podnóża schodów słynnego mostu. Jego początki datuje się ostrożnie na V wiek. Ale pierwszy wielkogabarytowy kościół wsparty w całości na dębowych palach powstał w VII wieku na konkurującej z Wenecją wyspie Torcello. Próba wypadła pomyślnie, dębowe pale zanurzone w wodzie uzyskują po latach strukturę i twardość skały, jednak grząskie dno poddawane wstrząsom i wibracjom nigdy nie pozwoliło się obłaskawić. Dlatego kościół na Torcello (obecnie katedra), podobnie jak setki innych starych budowli, wielokrotnie przebudowywano i naprawiano. Wiele budynków trzeba było rozebrać, sporo wież zawaliło się, a inne wyraźnie odchylają się od pionu. Mimo obecnej wiedzy i technicznych możliwości problem nadal istnieje. Jak pokazuje wspomniany film, nie tylko problem grząskiego dna zagraża Wenecji. Obecnie są to na przykład wibracje powodowane przez coraz większe silniki jednostek pływających. No i podnoszący się stale poziom morza.

_mg_8082

Prześwietna Serenissima przeszła już przez wszystko: wysiłek pierwszych osadników walczących o przetrwanie, mozolne budowanie osad, obserwacje przyrody, przechodzenie od rybołówstwa i myślistwa do wytwórczości i handlu, kult religijny, tworzenie się struktur społeczeństwa hierarchicznego, prowadzenie wojen, powstawanie miast, banków, portów i manufaktur, zawieranie i łamanie traktatów pokojowych, podbój i kolonizacja sąsiednich krain, pomnażanie bogactwa, wykorzystywanie mitów religijnych do umacniania władzy, plagi i karnawały, rozwój nauki i sztuki, dalsze bogacenie się, bunty niższych warstw społecznych, deprawacja wyższych, konieczność nadążania za szybkim rozwojem technologicznym, mniej lub bardziej świadome stawanie się częścią globalnej wioski i wreszcie stawianie czoła zagrożeniom wynikającym m.in. ze zmian klimatycznych wywołanych działalnością ludzi.
Losy Wenecji są wiernym odbiciem losów naszej cywilizacji, choć zagrożenia dotyczące jej egzystencji są jakby bardziej widoczne. Tak mały punkt na mapie łatwiej wziąć pod lupę. Nie sposób sobie wyobrazić, że tego miasta mogłoby nie być, lecz z drugiej strony trudno lekceważyć wiszące nad nią zagrożenia. Ponad sto lat temu pewien filozof powiedział „my, cywilizacje wiemy już teraz, że jesteśmy śmiertelne”. Gdyby Wenecja miała zginąć – jak bez niej poradzi sobie reszta świata? Czy nie będzie to spóźniony sygnał ostrzegawczy?
Mam nadzieję, że nie są to pytania, na które obecne pokolenie będzie musiało odpowiadać.

_mg_8103

Książki i bóstwa

21 stycznia 2016

„Żeby napisać jedno zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych” – miał podobno powiedzieć Ryszard Kapuściński. Coraz mniej ufam Internetowi, stąd to asekuracyjne „podobno”, ale z cytatu nie rezygnuję, bo zgrabnie wprowadza w dzisiejszy temat.
Oczywistością jest, że jeśli ktoś pisze, musi również czytać i to czytać dużo. Pisząc bloga wielokrotnie powoływałem się na zaliczone lektury, choć konsekwentnie unikam roli recenzenta. Nawet gdy pisałem o biografii Miłosza, koncentrowałem się na losach Poety, a nie na zawartości książki Andrzeja Franaszka. Średnio mnie obchodzi, czy ktoś przeczyta książkę, która mnie się podobała. Aż takim misjonarzem nie jestem. Z lekturą jest jak z muzyką: każdy sięga po to, co mu pasuje, do czego zdążył się przygotować, otrzaskać, dojrzeć. Ilość gatunków literackich dobitnie świadczy o tym, że gusta i potrzeby są różne.

W doborze lektur sprawdza się zasada, że to co odkryte w wyniku samodzielnych poszukiwań smakuje lepiej niż towar (przesadnie) reklamowany. Dlatego do pisania recenzji mnie nie ciągnie, za to  dość chętnie je czytam. Nie znoszę natomiast czytelniczych rankingów i zestawień. Krążący onegdaj w sieci kwestionariusz „10 książek, które wywarły na mnie największy wpływ” ominąłem szerokim łukiem. Wyjaśnię dlaczego.

Po pierwsze: nawet usiłując odpowiedzieć szczerze, nie jesteśmy w stanie tego wpływu „zmierzyć”. Zamiast odpowiedzieć zgodnie z „obiektywną prawdą”, powiemy tylko, co nam się wydaje. Na jedno doświadczenie wynikłe z lektury mogło przez lata nałożyć się dziesięć innych doświadczeń wywołanych filmem, muzyką, relacjami z ludźmi, ze zwierzętami, kontaktem z przyrodą. Umysł jest jak gąbka, a raczej jak szkolna tablica, którą stale się ściera i pisze coś nowego. Czy tablica wie, jakie zdanie napisane na jej powierzchni było najważniejsze? Gdzie w grę wchodzi ułomna pamięć oraz zmieniająca się psyche, tam wynik quizu musi być zakłamany, a wybór tytułów podszyty bieżącym nastrojem, chęcią szpanu lub tak powszechną w Internecie potrzebą autokreacji. Intencji może być tysiąc. Za mało wiemy o sobie samych, żeby się serio zabierać za nanoszenie dziesięciu ważnych punktów na mapie umysłowego i emocjonalnego dojrzewania.

Po drugie: gdzie w tej niepoważnej wyliczance miejsce na emocje wywołane lekturą książki, której tytułu nieszczęśliwie się zapomniało? Jeśli ten jeden tytuł zostanie zastąpiony innym, wartość całego kwestionariusza szlag trafia. Albo inna przypadłość, którą znam z autopsji: ostatnia zwrotka wiersza Brzechwy „Na straganie” dobitniej uświadomiła mi daremność jałowych sporów i nieuchronność śmierci niż dwa opasłe tomy „Czarodziejskiej góry”. Nie muszę dodawać, że istotny był mój wiek. Brzechwę czytałem jako dziesięciolatek, Tomasza Manna jakieś 15 lat później.

Skoro już sięgam do szuflady osobistych wspomnień, to jeszcze to: pierwszy wstrząs wywołany lekturą przeżyłem w wieku sześciu lat. Akurat nauczyłem się czytać i kiedy w opowiadaniu o przygodach jakiegoś urwisa natknąłem się na zdanie „krasnoludków naprawdę nie ma na świecie”, musiałem je sobie dwukrotnie powtórzyć głośno. Do tej pory byłem przekonany, że malutkie ludziki w czerwonych czapkach istnieją, a tu nagle taki klops! Rzeczywistość zaskrzeczała, czar prysł. Po nagłym odkryciu przyszło pytanie: dlaczego mnie oszukiwano? Komu było potrzebne, żebym wierzył w coś, czego nie ma?

Nie wiem, jak to sobie wtedy rozstrzygnąłem, może uznałem, że to był test na samodzielne myślenie, w każdym razie skoro nadal pamiętam tamten epizod, mam prawo przypuszczać, że był on zaczątkiem nieufności do powszechnych przekonań i oficjalnych wierzeń. Obudził się we mnie zmysł krytyczny, kotwica została podniesiona, na łagodnej fali wypłynąłem na morze samodzielnego myślenia. Z niepomyślnymi wiatrami wątpienia zmagałem się w pojedynkę. Do żadnej bezpiecznej przystani wierzeń w zewnętrzne moce z tego rejsu nie wróciłem. Nawet zakład Pascala nie zdołał mnie przekonać. So far, so good – jak mówią w Dublinie.

Książki czytam „od zawsze”, być może dzięki nim trwam w przekonaniu, że świat jest pełen wartych poznawania tajemnic. Z książek wiem, że reguły rządzące światem nie zawsze są zrozumiałe, czasami są bardzo dalekie od tego, co NAM wydaje się racjonalne, co WYDAJE się słuszne, sprawiedliwe i pożądane. Człowiek zdolny do akceptacji swojej ograniczonej wiedzy, potrafi obywać się bez sił nadprzyrodzonych, a tym bardziej nie ciekawi go opinia ludzi „w imieniu” tych bóstw przemawiających. A jeśli Opiekuńcze Moce istnieją, to z pewnością radzą sobie znakomicie bez szeptania im w ucho, co mają robić i nad kim się litować. Mnie osobiście błaganie o litość jest organicznie obce. Nie robię tego, nawet gdy nikt nie patrzy. Zwłaszcza, gdy nikt nie patrzy!

Wiara w dusiołki, srebronie i aniołki nie ma w sobie nic złego. Osobista przestrzeń dla intuicji, dla wrażeń pozawerbalnych jest potrzebna. Dla osobowości o inklinacjach artystycznych wiara w „coś innego” bywa inspirująca, dla osób nie znajdujących dostatecznego oparcia w świecie realnym – wręcz niezbędna. Jednak upychanie jej w gorset świętości i dogmatów, których mają przestrzegać także inni, to przejaw niezdrowej megalomanii. Kiełznanie rozumowych wniosków, osobistych wrażeń i intuicji przez mroczne instytucje żerujące na słabościach ludzkich charakterów i umysłów to już haniebne nadużycie. Proceder ten jest jednak tak powszechny, że wciąż niewielu widzi w tym nadużycie, a jeszcze mniej odważy się nazwać to formą współczesnego niewolnictwa.
Nieobecność tej definicji, brak grupowej refleksji nad pojęciem całkowitej wolności duchowej jest prawdopodobnie tego niewolnictwa potwierdzeniem. Ludzie urodzeni i wychowani w niewoli nie wiedzą, że są niewolnikami. Ich sformatowane umysły poruszają się w granicach wyznaczonych przez uzurpatorów.

Może nie być kolejnej okazji na rozwinięcie tego wątku, więc dopowiem: źle bym się czuł w roli wiernego baranka, posłusznego odgórnym dyrektywom, podatnego na naciski i manipulacje. Skóra osobnika wierzącego w dogmaty ukształtowane przez innych jest dla mnie zdecydowanie za ciasna. Nie dlatego odrzucam istnienie niewidzialnych bóstw, żebym obawiał się ponownego rozczarowania, jak to było w przypadku krasnoludków. Wiara religijna – jeżeli już do tego doszliśmy – jest sprawą bardziej intymną niż seks. Nie można bez szkody dla siebie robić z niej towaru na sprzedaż, sztandaru na procesję, tematu na przechwałki godne rekrutów odwiedzających lupanary.

Akceptuję istniejące mitologie i legendy – ten rodzaj literatury wzbogaca nas na równi z poezją Rumiego, opowiadaniami Marqueza, wierszami T.S. Eliota, powieściami Vargasa Llosy. Mądrość i głupota minionych pokoleń jest jak lustro, w którym człowiek współczesny może się do woli przeglądać. Podoba mi się świat zaludniony dusiołkami, faunami i boginkami. Nie podobają mi się ludzie, którzy w imieniu faunów i boginek  narzucają innym swoją wolę. Pod pozorem szerzenia wiary (jak można szerzyć coś tak osobistego?) realizują swoje interesy. Dlatego poruszanie się świecie wolnym od dogmatów uważam za przywilej i źródło satysfakcji. Być może moje niewinne odkrycie dokonane podczas lektury dziecięcej czytanki było początkiem podróży do duchowej wolności. Jeśli tak, to żadna lista „Top Ten” nie jest potrzebna.

Wszystko to razem nie znaczy, że trzeba unikać opowiadania o przeczytanych książkach. Niewątpliwie najlepiej opowiada się o tych, które istotnie „wywarły wpływ”. Kilka miesięcy temu, gdy już myślałem, że żadna książka (oprócz tej, którą sam napiszę) nie będzie w stanie mnie poruszyć, że wiatr ustał, trwa odpływ i w wyczekiwaniu na kolejne dzieło np. Vargasa Llosy przez długie miesiące będę dreptał po literackiej pustyni, wtedy wysoka fala przyniosła „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk. Połączenie beletrystyki z gawędą, legendą, epistolografią i analizą historyczną – podziwiam Autorkę, że się na tak szeroki i w zasadzie dziewiczy temat porwała i byłbym srodze zawiedziony, gdyby nagrodę Nike przyznano komuś innemu, za inną książkę. Dzieło Olgi Tokarczuk nie miało sobie równych. Prawie tysiąc stron potężnej literatury. Zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie czytali o losach Jakuba Franka. I na tych zachwytach poprzestanę, obszerniejsze recenzje można znaleźć w sieci.

Zacząłem od Kapuścińskiego i nim zakończę, bo to cytat w polskim roku 2016 szalenie ważny:
„Boję się świata bez wartości, bez wrażliwości, bez myślenia. Świata, w którym wszystko jest możliwe. Ponieważ wówczas najbardziej możliwe jest zło.”