Posts Tagged ‘estetyka’

Polskie wojaże 2

28 października 2013

Kończąc poprzedni wpis nie byłem pewien, co chcę zawrzeć w drugim pod tym samym tytułem. Z pomocą w wyborze głównego wątku przyszły mi wasze komentarze.
Z całych sił unikam dość popularnego w Internecie modelu pisania polegającego na tym, że lakoniczny opis odwiedzanych miejsc (koniecznie tych sławnych i egzotycznych!) okraszany jest licznymi przymiotnikami i westchnieniami „ach, jak tam jest wspaniale, cudownie i pięknie. Przeżyliśmy w X. niezapomniane chwile”. Kiedyś nie wytrzymałem i autorowi takiego nic-nie-mówiącego reportażu zadałem pytanie, czy rzeczywiście chciał opowiedzieć o miejscu, do którego pojechał, czy wyłącznie pochwalić się przed czytelnikami swoją mobilnością i wrażliwością. Wszak „niezapomniane chwile” można przeżyć we własnej łazience, nie trzeba jeździć na Kanary czy do Tunezji.
Na drugim biegunie pisarzy-podróżników umieściłbym Marcina Mellera z żoną Anną – autorów książki „Gaumardżos”, w której opisy przyrody i anegdoty przeplatane są opowieściami o charakterze Gruzinów i historii ich kraju. Sięgnąłem po tę książkę dwa lata temu, gdy Gruzja mocno mnie zaciekawiła i robiłem teoretyczne przymiarki do odwiedzenia tego kraju. Na przymiarkach się skończyło, bo „Gaumardżos” jest napisana tak sugestywnie, że po przeczytaniu ochota na zwiedzanie Gruzji przeszła mi definitywnie. Dowiedziałem się chyba zbyt dużo! Nie chcę odwiedzać kraju, którego mieszkańcy czerpią dumę ze swojego opilstwa i notorycznego spóźnialstwa. To co Mellerowi wydało się zabawne i fascynujące (np. stosy żarcia pod którymi uginają się biesiadne stoły), dla mnie jest niezrozumiałe i odpychające. Nawet perspektywa ujrzenia gór Kaukazu, winnic Swanetii oraz bizantyjskich świątyń nie okazała się na razie dostatecznie kusząca. Autorzy „Gaumardżos”- w Gruzji szczerze zakochani – osiągnęli cel odwrotny do zamierzonego. To dzięki nim nie pojechałem do ojczyzny Stalina i Saakaszwilego.

Pojechałem za to do Międzygórza, o czym będzie za chwilę, a tymczasem autobus wiezie mnie do krainy dzieciństwa, o której wspominanie nastręcza mi trudności, bo niełatwo tu o obiektywizm i uniknięcie niezrozumiałych dla czytelnika ochów i achów. Stąd, jako asekuracja, wcześniejsza dygresja o podróżopisaniu.
Kraina ta obejmuje – przyjmijmy – obszar paru dolnośląskich powiatów i na mapie Polski niczym szczególnym się nie wyróżnia. Żadna z jej miejscowości nie pretenduje do miana drugiej, trzeciej ani nawet czwartej Florencji. Owszem znalazłoby się kilka średniowiecznych kościołów, parę odbudowanych zamków i historyczne baszty, ale nie one dominują w krajobrazie, nie one przyciągają przyjezdnych. „Taka gmina, ni nizina, ni równina” – mógłby zaśpiewać duet Starszych Panów, bo jeśli ktoś nie ma osobistych związków z tymi terenami – na kolana tam nie padnie, prędzej pojedzie dalej. Na południu ma Sudety, na północnym zachodzie Pojezierze Lubuskie.
Jest jednak szansa, że potencjalny turysta podda się urokowi dolnośląskich lasów albo zaciekawi go podejrzanie schludny wygląd kilku poniemieckich miast i miasteczek, które nie poddały się rujnującemu wpływowi czasu a wręcz stały się modelowo uporządkowane i odrestaurowane. To oczywiście efekt sąsiedztwa z przemysłem miedziowym – wspomniane poprzednio Prochowice leżą poza dobroczynnym oddziaływaniem ogromnych podatków płaconych gminom przez kopalnie. Co innego Polkowice, w których po raz kolejny w tym półwieczu przebudowano kamieniczki w rynku, albo Rudna, gdzie kilkanaście lat temu od fundamentów zbudowano Ratusz będący kopią siedemnastowiecznego gmachu zburzonego w 1945 przez Armię Czerwoną. Pamiętam czasy, gdy w tym miejscu stała betonowa fontanna a bezpańskie psy obsikiwały rosnące wokół mizerne klomby. Teraz takiej budowli nie powstydziłby się Wiedeń.

Region rozwija się, przybywa dróg i domów co mnie, lokalnego patriotę, bardzo cieszy. Pamiętam w latach 90-tych jechałem gdzieś zatłoczonym autobusem PKS. W jakiejś wsi obok przystanku trwała budowa, długie żerdzie drewnianych rusztowań sterczały w niebo. Kilkuletni chłopiec pytał matki: „A po co te patyki tak stoją?” „Bo panowie coś tam budują” – odparła matka. „A co budują, kościół?” Nie jestem pewien odpowiedzi, bo może to był rzeczywiście kościół. Intuicja dziecka często bywa nieomylna a to były czasy pontyfikatu wiecie kogo. W naszych czasach kilkuletni brzdąc zapytałby raczej, co mama kupi mu w galerii, jednej z tych rosnących jak grzyby po deszczu w niemal kazdym większym mieście Polski.
W Lubinie, do którego zajrzałem tydzień temu galeria już jest. Mieszkańcy okolicznych wiosek od paru lat przyjeżdżają pochodzić po jej pustawych klimatyzowanych wnętrzach, żeby poczuć powiew wielkiego świata. Kupować w drogich butikach niekoniecznie, ale popatrzeć tak. Wiem co mówię, bo sam dwa razy byłem. Powiew poczułem.
Budowla jako taka też nie budzi moich zastrzeżeń, wszak nie pozjadałem wszystkich rozumów a gusta bywają różne. Czasem jednak nie udaje mi się powstrzymać od marudzenia, gdy widzę coś wyjątkowo szpetnego, nie pasującego do otoczenia, zbudowanego jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi i ogólnie przyjętym normom estetycznym. Takie budowle zdradzają plebejski gust inwestorów lub tragiczną ignorancję architektów. Albo jedno i drugie. Gdybyście widzieli mieszaninę stylów składającą się na wielki kościół na głogowskim osiedlu Kopernika albo przypadkiem zerknęli na koszmarny budynek sądu w Lubinie – serce by wam pękło!

DSC02285

Mnie serce nie pęka, bo takie megalomańskie „kwiatki” architektoniczne nie są w stanie przyćmić zadowolenia z faktu, że jako wolny duch wracam do krainy swojego dzieciństwa. Im zresztą bliżej epicentrum tej podróży sentymentalnej, tym staję się w osądach łagodniejszy, kategorie przyswojone z książek schodzą na dalszy plan a ja z faceta uzbrojonego w „szkiełko i oko” zmieniam się w tropiciela własnych snów o Arkadii.
Zupełnie tracę głowę, gdy dojeżdżam do położonej wśród lasów wsi, w której dorastałem, uczyłem się odróżniać słońce od księżyca a muchę od chrabąszcza. Tam drżałem na widok pożaru, podziwiałem pracę kombajnu zbożowego, wspinałem się na drzewa i piłem swoje pierwsze „truskawkowe wino”. Przez ostatnie lata wieś podupadła, opustoszała i zbiedniała. Obiektywnie rzecz biorąc jest brzydsza niż kiedykolwiek, ale ja tam nie jeżdżę szukać piękna. Jeżdżę odwiedzać moją Arkadię. Jej nazwy nie podam, pozwólcie na odrobinę tajemnicy. Bywam tam dwa lub trzy razy w roku, najczęściej wiosną i, tak jak ostatnio, w porze opadania liści. Wychodząc na łąkę, z której widok na dolinę Odry coraz mocniej ograniczają rosnące krzaki głogu mam nieraz ochotę zagwizdać na psa Filuta, z którym bawiłem się w dzieciństwie. Albo spróbować czy jabłka z jabłonki sadzonej przez ojca smakują tak samo. Czasem staję pod murem mojej szkoły, wtedy czteroklasowej dziś zamienionej na mieszkanie albo zapuszczam się w gęstwinę poniemieckiego parku dworskiego, skąd wyniosłem wspomnienie zapachu błota, klonowych liści i czegoś innego, właściwego tylko temu miejscu, o tej porze roku. Do parku zazwyczaj dobiegały odgłosy z gospodarczych zabudowań PGR-u: porykiwania krów, warkot traktorów, przekleństwa furmanów. Teraz zarośnięty chwastami dziedziniec folwarczny pogrążony jest w ciszy a obory i stodoły popadają w ruinę. Nie jest to z pewnością widok budujący, ale nie wywołuje u mnie szczególnego żalu ani niechęci. To nadal jest moja Arkadia, rozpad jest jednym z jej stanów skupienia, substancja pozostaje ta sama. W takim miejscu wszelkie podziały na brzydotę i piękno oraz przeszłość i teraźniejszość nie mają sensu. Wyuczone kategorie nie znajdują zastosowania. Dlatego tam jeżdżę.

* * * * * *
O wizycie w Międzygórzu będzie w następnym odcinku, tymczasem zapraszam na blog Agnieszki, która opisała nasze wspólne zwiedzanie wapiennika.
http://zpolnocynapoludnie.blox.pl/2013/10/W-japonskim-ogrodzie.html

Pomniki i plemniki

30 lipca 2010

Nieszczęścia chodzą parami i często są to pary dziwaczne, pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego. Jednak plemniki i pomniki mają tę cechę wspólną, że są przedmiotem sporu światopoglądowego. A dodatkowe nieszczęście polega na tym, że obywatele są nieustająco wpychani w konieczność podejmowania wyborów w sprawach, które z poziomu ich interesów życiowych mają znaczenie trzeciorzędne, albo i dalsze.

Debata nad metodą zapłodnienia in-vitro, w która de facto powinna być porozumieniem delegacji kobiet w wieku pozwalającym na rodzenie dzieci ze środowiskiem lekarskim i rządem, który miałby zapewnić fundusze, stała się ogólnonarodowym testem na prawomyślność i posłuszeństwo przodującej sile. Metodzie tej, jak wiadomo, stanowczo sprzeciwia się polskie epicentrum talibanu na ul. Miodowej i choć sama dyskusja nad projektem prawnym zeszła chwilowo na dalszy plan, nie znaczy to, że moraliści śpią. Oni nie śpią! Sen z oczu spędzają im badania opinii publicznej pokazujące, że głos starych kawalerów, którzy uparli się, żeby nosić sukienki i purpurowe pelerynki nie jest dla obywatelek i obywateli wiążący.

Większość badanych nie zgadza się z tym, co o in vitro mówi Kościół. Niedawno Episkopat Polski stwierdził, że kto stosuje in vitro, jest zagrożony popełnieniem grzechu ciężkiego. Tymczasem ok. 66 proc. badanych uważa, że in vitro to żaden grzech. Co ciekawe, aż 63 proc. katolików chodzących regularnie do Kościoła akceptuje in vitro dla niepłodnych małżeństw. Wiele osób, które uważają się za wierzące i praktykujące, nie widzi też nic złego w tworzeniu dodatkowych zarodków (43 proc.). Wśród ludzi niezwiązanych z Kościołem akceptacja dla dodatkowych zarodków jest o 20 pkt proc. większa.

Więcej… http://wyborcza.pl/1,75478,8108559,Polacy_za_in_vitro.html#ixzz0uLoHCMIo

I druga sprawa z tej pary: jesienią ma ruszyć liga moherowych rozgrywek o pomnik.

Prośba o pomnik Lecha Kaczyńskiego dotarła do gabinetu prezydent Gronkiewicz-Waltz we wtorkowe popołudnie. Pogląd, że „nie ma męża stanu czasów współczesnych bardziej godnego pomnika w Warszawie” podzieliło ponad 6 tys. osób. PiS jako promotor „obywatelskich inicjatyw” poprze budowę pomnika…
http://wyborcza.pl/1,75248,8194277,Awantura_o_pomnik_Kaczynskiego_przelozona_na_jesien.html#ixzz0v9iTpTWm

Oczywiście pisowcy chcą, żeby ten pomnik ufundowało miasto, a mówiąc wprost – ci, którzy płaca tam podatki. Na sugestię, żeby inicjatorzy powołali komitet budowy, zrobili projekt i zebrali fundusze warszawski radny z koła PIS zareagował oburzeniem. W tej sytuacji trzeba będzie wrócić do hasła sprzed półwiecza „Cały naród buduje swoją stolicę”. Z tym, że obecna wersja musi zakładać, że to cała stolica coś ochoczo buduje. Może tak: „Stolica się zrzuca na pomnik aroganckiego buca” (alternatywne wersje powitam z ochotą).

Równie ciekaw jestem projektu samego pomnika. Jeśli ktoś szermuje hasłem o „mężu stanu… bla bla bla” – znaczy że ma wszystko. Wszystko równo pomieszane pod sufitem: brak poczucia przyzwoitości, skłonność do megalomanii oraz chorobliwą chęć udowodnienia wielkości „osoby pomnikowanej”, co wynika w prosty sposób z nienawiści do osób, które u tej osoby żadnych znamion wielkości nie zauważały. Aż strach sobie wyobrażać, jak kompleksy i wybujałe ambicje przełożą się na ostateczny kształt pomnikowego dzieła. Spodziewam się, że wygra projekt nagorszy z możliwych: urągający estetyce, przeładowany symbolami, o stylistyce topornej, czyli akurat takiej na miarę ciemnego ludu, który dostrzegał w Lechu Kaczyńskim „męża stanu” a teraz gotów jest go czcić jak bożka. Jak to mówią, miłość jest ślepa. Czego przykładem jeden z licznych pomników „naszego ukochanego papieża”. Jeśli podobnie ma wyglądać pomnik Lecha Kaczyńskiego, to gratuluję Warszawiakom.