Duomo jak Everest

Poprzedni wpis – krótki z powodu braku czasu – miał być tylko prezentacją kilku fotografii. Na opisanie czeka kilka zabytkowych wnętrz, w planach jest opowiedzenie legendy, ale zmieniam plany, zatrzymuję się przy oknach, bo jeden z komentarzy otworzył całkiem spore pole do rozważań na ich temat. Zgoda, że pierwotną funkcją okien jest zapewnienie dostępu światła do wnętrza. Analogicznie: drzwi służą temu, by przez nie wchodzić i wychodzić a dom jest po to, by zapewnić jego mieszkańcom schronienie przed deszczem, chłodem i nieprzyjaciółmi. Ale to poziom jaskiniowy. Człowiek epok późniejszych, gdy polowanie i konsumowanie mamutów nie zabierało mu całego dnia, odkrył w sobie potrzebę ładu i piękna. Nie było mu to potrzebne do przeżycia, ale skoro miał już dzienne światło w domu, to chciał przy nim zobaczyć coś więcej niż popiół ogniska, szczątki mamuta i rozczochraną żonę. Dlatego na samym początku, zaraz po wynalezieniu noża a na długo przez wynalezieniem koła i radła – człowiek wymyślił grzebień. Potem jeszcze bardziej estetyzował wydzierając naturze co ładniejsze kąski w postaci barwników, muszelek, kwiatów, słomek, piór i kamieni, aż doszedł do stanu, gdy o jego pozycji społecznej decydowała nie umiejętność polowania na bizony i kuropatwy lecz ilość zgromadzonych dóbr. Dóbr pozbawionych czasem praktycznego znaczenia lecz za to „ładnych”, służących wywoływaniu zdumienia i zachwytu.

Kto był w muzeum archeologicznym ten wie: na najstarszych eksponatach wygrzebanych spod piasku i popiołów widnieją ślady dekoracji, jakieś ryte w kamieniu szlaczki, formowane z metalu zawijasy, kliny i kreski odciskane w glinie. Formy i kolory. Potrzeba kształtowania otoczenia, dekorowania budowli i nadawania elegancji przedmiotom codziennego użytku okazała się wspólna dla całej ludzkości podzielonej wierzeniami i obyczajami. Wszystkie obecne plemiona żyjące na ziemi uparcie coś rzeźbią, malują i dekorują. Ogólnej tendencji opierają się prawdopodobnie tylko Amisze, ale i oni używają grzebieni, więc tak całkiem estetyzowania nie zarzucili.

Wróćmy do Florencji. To jedno z tych miejsc na ziemi, gdzie potrzeba tworzenia trwałego i nietrwałego piękna przybrała najbardziej wyrafinowaną formę. Nie przesadzam. Wystarczy wyjrzeć przez jedno z tych zdobnych w rozety, parapety, kanelowane kolumienki lub wsparte na ozdobnych gzymsach półkolumienki okno, aby zobaczyć nieustający korowód turystów ciągnący we wszystkich kierunkach, od rana do późnego wieczora. Odpowiedź na pytanie, co ich tu przywiodło, wydaje się banalnie oczywista. Nie wszyscy przyjezdni są koneserami sztuki, wielu chce się ogrzać w blasku sławy zabytkowych obiektów, innych przyciągają witryny markowych sklepów. Jednak każdego roku prawie dwa miliony osób zamyka swoje mieszkania na klucz i jedzie do Florencji – bodaj największego na świecie skupiska dzieł sztuki. Przyjeżdżają, żeby pospacerować wzdłuż Arno, obejrzeć wnętrza muzeów i kościołów oraz… wreszcie dotarłem do sedna – popatrzeć na okna, których finezyjne ramy, parapety, kraty, kształt i rozmieszczenie szyb czynią z nich rodzaj dzieła malarskiego, nawet jeśli te okna nie są witrażami. Gdyby nie pieczołowitość, z jaka zaprojektowano i wykonano setki tysięcy detali architektonicznych (okna są tylko przykładem!) Florencja pozostałaby miastem przeciętnym i opustoszałym. Nie wiadomo, czy w ogóle przetrwałaby do naszych czasów, czy jej mieszkańcom wystarczyłoby determinacji by ją chronić? Ocalała dzięki swoim skarbom, których nawet najbardziej bezwzględni dyktatorzy nie poważyli się zniszczyć. Respekt dla dzieł sztuki bywał silniejszy niż potrzeba niszczenia i podpalania.

Tak było w roku 1495, gdy ogromna francuska armia szła odbić Królestwo Neapolu z rąk hiszpańskich a na trasie jej przemarszu była Florencja. Król Karol VIII, osobiście dowodzący wojskami, już wcześniej dał dowody wojennej skuteczności i niespotykanego nawet w tamtych czasach okrucieństwa. Podpalanie, plądrowanie zajętych miast oraz mordowanie cywilnych mieszkańców było częścią strategii wojennej. Podobny los mógł spotkać także Florencję, bo zuchwałość rabusiów wzrasta wraz z wielkością i bogactwem najechanych miast. Stało się jednak inaczej, co Florencja w dużej mierze zawdzięcza Savonaroli, który wchodził w skład delegacji wysłanej przez radę miasta do kwatery najeźdźców. Wystąpienie kaznodziei zaczęło się od przymilnego powitania i zapewnienia króla, że jest on wysłannikiem bożym i „instrumentem boskiej sprawiedliwości” wyznaczonym do tego, by zaprowadzić boski porządek w zdeprawowanym mieście. Monolog trwał i trwał, Savonarola nie znający opamiętania popadł w stan mesjanistycznego uniesienia i głosem proroka przestrzegł Karola przed ogniem piekielnym i wiecznym potępieniem, gdyby ten poważył się podnieść rękę na „miasto wybrane”.
Zabobonny król wolał nie ryzykować, zajął co prawda Florencję, ale pozostał tam tylko przez osiem dni. Przyjął okup w wysokości 120 tys florenów (inne źródła mówią o dukatach, ale suma pozostaje ta sama) i w pokoju wyprowadził 30-tysięczną armię poza mury miasta. Paradoksalnie florenckie dzieła sztuki ocalały dzięki swemu największemu wrogowi.

Nie znaczyło to wcale, że nawiedzony mnich przestał rzucać z ambony klątwy i zaklęcia, że zaakceptował istnienie przedmiotów służących dekoracji i rozrywce. Uznawał je za wymysł szatana i główną przeszkodę do zamienienia Florencji w „nowe Jeruzalem”. Podczas płomiennych kazań głoszonych w katedrze dawał upust swoim obsesjom i na słowach nie poprzestawał. Jego stronnicy przyoblekli się w szaty strażników moralności, a bandy ostrzyżonych na krótko wyrostków zwane „błogosławionymi niewiniątkami” krążyły po mieście w poszukiwaniu tego co w ich zindoktrynowanych główkach jawiło się jako „marność”. Grupy rozzuchwalonych dzieci szły od domu do domu zabierając mieszkańcom „heretyckie” książki (często dzieła autorów starożytnych), obrazy, meble, elementy damskiej garderoby, instrumenty muzyczne, przybory toaletowe i peruki. Wszystko to gromadzono na „stosie marności” i podpalano. W mieście panowała atmosfera zabobonnego strachu, terroru i donosicielstwa. Był to chyba najbardziej wstydliwy epizod w dziejach Florencji. Jego symboliczne zakończenie miało miejsce na Placu Signorii w roku 1498, kiedy na stosie spłonął Girolamo Savonarola. Mieszkańcy okolicznych domów mieli co oglądać przez okna. Nie tylko tego dnia.

Od czasów średniowiecza Florencja słynęła z ulicznych widowisk, było więc czemu się przyglądać. Kamienne trotuary i brukowane ulice zdeptano milionami stóp podczas niekończących się cechowych parad, religijnych procesji, orszaków, festiwali, pochodów i publicznych egzekucji. Plac przed kościołem Santa Croce był tradycyjnie miejscem turniejów rycerskich, a na skwerze przed Santa Maria Novella urządzano wyścigi. Nie dla wszystkich widzów starczało miejsca na placach i ulicach, bardziej sprawni wspinali się na murki, gzymsy i dachy domów, szczęściarze mieszkający w pobliżu mogli obserwować widowisko ze swoich sypialni. Biletów nie sprzedawano – za wszystko płacił fundator, raz ten raz inny. Igrzyska w przeciwieństwie do chleba, były darmowe. Nie wszystkie służyły rozrywce, czasem wiało grozą, ale gapiów nie brakowało. Horrory nie są wymysłem Hollywoodu.

Czasem wiało dosłownie. W roku 1439 przerwano Sobór w Ferrarze i obrady przeniesiono do Florencji. Kiedy udekorowane miasto i ciekawi mieszkańcy czekali na wejście strojnych orszaków, pogoda popsuła widowisko. Styczniowy wiatr połamał maszty z proporcami, przewracał dekoracje, a wymalowane na banerach hasła spłynęły z deszczem. Gapie zebrani na dachach uciekali z nich w obawie przed zdmuchnięciem, ci którzy okienne parapety wyścielili poduszkami i szykowali się do spektaklu musieli zamykać okna. Impreza powitalna była nieudana, zresztą tak jak cały sobór, który trwał kilka miesięcy ale nie przyniósł porozumienia między papiestwem rzymskim a hierarchami z Konstatynopola. (Może dlatego 14 lat później nikt z europy zachodniej nie pośpieszył na pomoc bizantyjskim współbraciom w wierze oblężonym przez Turków) Jednak podczas trwającego kilka miesięcy Soboru nie brakło okazji do widowisk – brodaci przybysze ze Wschodu w obszernych szatach, w futrzanych czapach, w otoczeniu mongolskiej i arabskiej służby, egzotycznych zwierząt i sprzętów na każdym kroku budzili zaciekawienie.

Bywały oczywiście przyjemniejsze widowiska. W 1471 roku przybył do Florencji książę Mediolanu Galeazzo Maria Sforza – władca znany z ekstrawagancji, okrucieństwa i zamiłowania do wystawności. Pompa z jaką orszak wszedł do miasta oraz liczebność książęcej świty musiały zadziwić nawet przywykłych do widoku bogactwa Florentyńczyków. W otoczeniu księcia szli jego doradcy, asystenci oraz liczna służba. Straż przyboczną stanowiło pięciuset piechurów, setka rycerzy oraz pięćdziesięciu chłopców stajennych w srebrnych liberiach, każdy z nich prowadził dorodnego konia, którego uprząż zdobiona była złotym brokatem i pozłacanymi frędzlami a lejce wyszywane jedwabnymi nićmi. Książę przywiódł ze sobą własnych trębaczy i doboszy, myśliwych z psami, sokolników z sokołami. Małżonka księcia oraz córki i dwórki zostały dostarczone do Florencji w dwunastu lektykach obsypanych złotym brokatem. Znów było na co popatrzeć. Przez okno, z balustrady mostu, z dachu kamienicy albo… z kopuły Duomo.

Wracamy do współczesności. Tak, wszedłem na Duomo. Pewnego ranka pokonałem magiczne 444 schodki*. Zadyszka dopadła mnie zaraz na pierwszym piętrze, potem pociemniało w oczach i poczułem pulsowanie w skroniach, ale nic już nie mogło mnie powstrzymać. Nie przerywałem marszu, przystawałem tylko przy małych okienkach dla złapania oddechu. Kiedy wyszedłem ponad poziom okolicznych dachów – słabości fizyczne ustąpiły i szło mi się zadziwiająco lekko. Zaraz zresztą nadarzyła się okazja do uspokojenia tętna: przez chwilę trasa prowadziła po galeryjce umieszczonej wewnątrz katedry, poziomo u podstawy kopuły. Akurat nikt nie deptał mi po piętach, mogłem przystawać i robić zdjęcia kierując obiektyw w górę i na wprost, na malowidła Vasariego.

_MG_4656

Na zdjęciu poniżej widać, gdzie biegnie galeryjka.

stół ogrodowy 360

Po miłym dla oka i skołatanego serca przerywniku znowu wszedłem w mroczne korytarze umieszczone między dwoma warstwami poszycia kopuły. Mozolnie wspinałem się w górę. Liczyłem na to, że uda mi się zobaczyć jakieś detale konstrukcyjne dające pojęcie o geniuszu Brunelleschiego. Poza murkami, belkowaniami i kamiennymi stopniami niewiele więcej mogłem zobaczyć. Musiała mi wystarczyć świadomość, że byłem w środku arcydzieła. (które opisałem tam) Wreszcie ostatni zakręt, ostatnie pasmo schodków i wyjście na zalany słońcem taras widokowy, zdobyłem swój Everest. W dole nieruchoma i zadziwiająco cicha z tej odległości Florencja.

_MG_4664

_MG_4677

_MG_4679

_MG_4667

Pobyt na tarasie, najwyższym punkcie widokowym w całej chyba Toskanii, był okazją, żeby z bliska sfotografować zwieńczenie kopuły – owoc pracy pomysłowych kamieniarzy, którzy prawie pół tysiąca lat temu, bez dźwigów i helikoptera wtargali ogromne bloki piaskowca na sam szczyt.

_MG_4678

_MG_4673

A to zamglony widok wzgórza i kościoła San Miniato. Tam miałem zamiar dotrzeć tego samego dnia. Ale najpierw musiałem otrząsnąć się z hipnotycznego działania widoków i zejść z gorącego dachu.

_MG_4672

*( Liczba schodów prowadzących na szczyt kopuły oscyluje między 414 a 463, w zależności od sposobu liczenia)

Tagi: , , , , ,

Komentarze 22 to “Duomo jak Everest”

  1. Wiedźma Says:

    Na Placu Signorii … w miejscu, gdzie spłonął Savonarola, mnich okrutny i szalony – jest płyta, po której depczą stopy florentyjczyków i turystów. Dziwnie się czułam depcząc po tej dziwnej pamiątce tamtych czasów . Nie było mi żal Girolama , dumałam o tym co było powodem jego szaleństwa, ale i uległości słuchaczy.
    Czy masz własnego Shadowa do rozmow o sprawach pieknych i tajemniczych ?:)

    • laudate44 Says:

      Shadow nie jest mój tylko swój 🙂 I bardzo przyjacielski. Dawno go nie widziałem, a szkoda bo fajnie nam się rozmawia.
      Savonaroli zaś zupełnie mi nie żal. Bardzo szkodliwa postać, temat na oddzielny tasiemcowy tekst.
      Pozdrawiam. Zapraszam ponownie we środę 🙂

  2. Tetryk56 Says:

    Sam opis wchodzenia po schodach o oscylującej liczbie stopni jest nieco magiczny i nasuwa bardzo szerokie skojarzenia: jak w większości nieco szalonych przedsięwzięć, na początku piętrzą się na pozór nieprzełamywalne trudności, przełamywane dzięki determinacji – a potem pierwsze sukcesy uskrzydlają i coraz prędzej prowadzą do sukcesu ostatecznego. Samo życie…

    • laudate44 Says:

      Witaj Tetryku, z tymi schodami masz rację, uskrzydlały mnie w miarę ich pokonywania. Jeżeli to stała reguła, to tym lepiej – znaczy że nie zdziecinniałem. Jeszcze.
      Have nice Monday 🙂

  3. D. Says:

    Savonarola to ciemna strona renesansu. Odżyła w nim apokalipsa i dlatego zapamiętał się w roli bicza Bożego. Był czas, w którym zafascynował samego Michała Anioła i kto wie czy nie był inspiracją dla niego. Botticelli też nie minął go obojętnie i powstał obraz „Mapa piekła”. A Wawrzyniec Medyceusz na łożu śmierci prosił S. o błogosławieństwo. Kto wie do czego by S. jeszcze doprowadził gdyby nie papież Aleksander VI. Ale to już INNA jeszcze bardziej ciekawa historia-biografia!
    A Florencja jest piękna i przez swoją historię bardzo ciekawa. Wpis b. dobry. Czekam na więcej. A potem (szepczę nieśmiało) może coś o Wenecji… tak aby jak to mówią poranną kawę wypić z odrobiną Bizancjum.
    Pozdrawiam.
    D.

    • laudate44 Says:

      A może być nie-weneckie Bizancjum? Bo wpis już niemal gotowy…
      nie mogę tak nagle zmieniać marszruty 🙂
      Ale sugestię zachowam w pamięci. Pozdrawiam

      • D. Says:

        Oczywiście, że wpis może być jaki autorowi się „zechce” napisać. Wszak trzeba łapać Muzę… Ja tylko tak na przyszłość.
        D.
        P.S. Juto spawdzę jak smakuje kawa z tym „drobiazgiem”.

      • Wiedźma Says:

        Bizancjum chętnie…. bizantyjską Wenecje – jakby mniej 🙂 bo to chyba mnie w Wenecji nie zachwyca. Tak, wiem, jestem raróg i odosobniona w poglądzie na Senenissimę , ale to chyba dobrze ? 🙂

      • laudate44 Says:

        No to jesteś taki raróg, który się dobrze kamuflował. 🙂 Do głowy by mi nie przyszło!
        A bizantyjskie smaczki pojawią się na stole lada dzień…
        Pozdrawiam

  4. laudate44 Says:

    Pewien jestem, że ten drobiazg doda smaku Twojej kawie:

    • D. Says:

      Muzyka bizantyjska szczególne w takich wnętrzach jak Hagia Sophia brzmi zawsze bardzo dostojnie!
      Pozdrawiam
      D.

  5. Wiedźma Says:

    Mam wątpliwość: skąd te freski w Hagia Sofia ? Zamieniona przecież na meczet ……. Czy wydobyto je spod tynku ?

    • laudate44 Says:

      Z opisu na Yt wynika, że to AgSophia ale film raczej tego nie potwierdza. Za duzo bizantyjskich dekoracji. Ktoś zrobił sprytna kompilację. Co nie zmienia faktu, że śpiewają cudnie.

    • D. Says:

      Gdy miasto opanowali muzułmanie, kościół zamieniono na meczet, a mozaiki zachowały się cudem, tylko dlatego, że pokryto je warstwą wapna. Ponownie odkryto je podczas prac restauracyjnych w latach 30 XX wieku, kiedy Ataturk przekształcił świątynię Hagia Sophia w muzeum narodowe. Niestety większość mozaik jest wyblakła i słabo oświetlona. Co do filmu to trudno stwiedzić, ponieważ układ architektoniczny potwierdza HS, ale ilość światła nadaje faktyczne wrażenie mało realne. Hm… komputerowe możliwości są duże w kwesti „podrasowywania”.
      Ukłony dla dociekliwych!
      D.

  6. laudate44 Says:

    Nowy wpis – całkiem pokaźnych gabarytów – jest już blisko, ale przed weekendem raczej nie zdążę. Kamyczek do kamyczka… 🙂

    • Wiedźma Says:

      Poczekamy…. zawsze jest na co …. !!

    • D. Says:

      A ja właśnie zasiadłam z kawą i nadzieją, że coś będzie… a tu kamyczek do kamyczka, ziarenko do ziarenka i cegiełka do cegiełki… a domku nie ma.
      Pozdrowienia Mikołajkowe dla wszystkich spragnionych nowego wpisu i dla autora!
      D.
      P.S. Poczytam wcześniejsze wpisy!

      • laudate44 Says:

        Tak mało powiedziałem.
        Krótkie dni.

        Krótkie dni,
        Krótkie noce,
        Krótkie lata.

        Tak mało powiedziałem,
        Nie zdążyłem.

        Serce moje zmęczyło się
        Zachwytem,
        Rozpaczą,
        Gorliwością,
        Nadzieją.

        Paszcza lewiatana
        Zamykała się na mnie.

        Nagi leżałem na brzegach
        Bezludnych wysp.

        Porwał mnie w otchłań ze sobą
        Biały wieloryb świata.

        I teraz nie wiem
        Co było prawdziwe.

        Czesław Miłosz , Berkeley 1969

  7. D. Says:

    Celnie przytoczone, bardzo celnie. Można posłuchać na YT poezji śpiewanej Czesław & Anthony Miłosz „Rzeki” z głosem Miłosza i jego syna.
    D.

Dodaj komentarz