Bruno Schulz – uciekając od legendy

Rok temu odwiedziłem Drohobycz, miasto Brunona Schulza. Dopiero teraz, przy okazji rocznicy urodzin pisarza (12 lipca 1892), publikuję swoje wrażenia oraz kilka fotografii.

Kiedy zaproponowano mi udział w V edycji Festiwalu Brunona Schulza odbywającego się w Drohobyczu, uśmiechnąłem się gorzko: gdzie Ukraina, a gdzie Irlandia. Odległość wydała się nie do przebycia, nawet dla mnie, przywykłego do podroży. Jednak okazja się nadarzyła, nie pamiętam pod wpływem jakiego impulsu podjąłem decyzję i jak udało mi się namówić przyjaciela Jacka, aby pojechał ze mną.

Nie mogę mienić się wielkim miłośnikiem i wyznawcą Schulza, bo chyba w ogóle nie lubię jakichkolwiek wyznawców. Owszem, poruszające są losy słynnego Drohobyczanina, jego samotnicze życie na pograniczu kultur, życie obejmujące dwie wojny światowe, zmiany granic i okupantów. Trudny do wyobrażenia klimat prowincjonalnego miasteczka, będący pożywką dla genialnej prozy Schulza, lekcje rysunku w gimnazjum, zmora życia w getcie i w końcu bezsensowna śmierć z rąk hitlerowskiego policjanta. Wszystko razem stanowi fascynujacą legendę. Nie byłem do końca pewien, czy dla legendy zdecydowałem się przemierzyć tysiące kilometrów. Raczej była to ciekawość i potrzeba podróży. Tej ostatniej byłem pewien: podróż jest poszukiwaniem spełnienia, choć wiadomo, że o żadnym spełnieniu mowy być nie może. Bieżąca podróż wynika z poprzedniej. Pierwsza budzi chęć do następnej, bo tak naprawdę jest to ta sama podróż, której trudno się wyrzec.

Jechaliśmy dzielnie na Wschód, najpierw po polskiej autostradzie A4, potem po ukraińskim trakcie udającym lokalną drogę asfaltową. Próbowałem czytać podczas jazdy:
– „Jacku, mógłbyś jechać tak, żeby auto nie podskakiwało?”
– „Musiałbym się k… całkiem zatrzymać, ty chyba na Ukrainie nie byłeś!”
Rzeczywiście nie byłem, nie miałem pojęcia, jak wygląda ten kraj, zwłaszcza na prowincji. Przypominał nam obu sielskie dzieciństwo z rozległymi łakami, zapachami wsi, drewnianymi słupami telegraficznymi, krowami idącymi poboczami pustawych szos. Nie było pieknie, ale dzieci nie dostrzegają brzydoty. Chłoną świat jakoś inaczej.

Jacek bywał na Ukrainie przedtem, przemierzał też na rowerze Białoruś, gdzie budził spore zainteresowanie. W zapyziałych wioskach rzadko pokazują się turyści z Polski a już bardzo rzadko na rowerach i z dreadami. Kiedyś z kolegą rozbili namiot na skraju pewnej wioski i wdali się w rozmowy z miejscowymi, głównie o tym, gdzie zdobyć coś do jedzenia.. Nazajutrz dojechali do innej wsi, gdzie był sklep spożywczy. Tam również stała grupka znudzonych młodzianów. Najwyraźniej wiedzieli, kim są dziwni przybysze, bo jeden z chłopaków zakrzyknął „O, pan Andriej prijechał i pan Jacyk, nasz wegetarianiec!”

Po drodze słuchaliśmy płyt z rosyjskim folk-rockiem, potem przyszła pora na ukraińskie przyśpiewki. Jacek, pasjonat i znawca muzyki folkowej miał chyba cały bagażnik takich płyt.
„Tam na hore try dubki, try dubki…” albo „Nese Gala wodu, koromysło gnetsia…”

Czego właściwie spodziewaliśmy się po Drohobyczu? Że wejdziemy do jakiegoś, z zewnątrz całkiem zwyczajnie wyglądającego, sklepiku, przejdziemy za kotarę i znajdziemy się nagle w pomieszczeniu magicznym, pełnym starych posklejanych map, pajęczyn i ptasich odchodów? Tam gdzie z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze migotliwą koronką filigranowego listowia, ażurową gęstwiną jakiejś cieplarni, pełnej szeptów, lśnień, kołysań, jakiejś fałszywej i błogiej wiosny?
Albo że spotkamy Ojca opisanego w „Traktacie o Manekinach”, rozprawiającego o swojej fascynacji formami granicznymi, które są wątpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrastała się z ust uśpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako bujająca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha?

Było to mało prawdopodobne, ale nie można było tego całkowicie wykluczyć.

Jechaliśmy dość beztrosko, jak za dawnych czasów, gdy przejazdy pociągami na koncerty, warsztaty literackie lub do znajomych mieszkających na drugim końcu Polski były niemal sposobem na życie. Ale po co do tego Drohobycza, teraz, kiedy mamy rodziny, obowiązki zawodowe, terminy? Spotkamy na festiwalu paru znajomych, pewnie poznamy kogoś nowego, obejrzymy przedstawienia, koncerty, pójdziemy na wernisaż wypić po lampce wina. Nie, w żadnym wypadku nie jedziemy tam dla Schulza, bo to już historia. Przecież nie spotkamy gestapowca Günthera, który będzie zaczepiał festiwalowych gości na rynku i skruszonym głosem tłumaczył się z tego, co zrobił w 1942 roku.

– Gdybym wtedy wiedział, że ten niepozorny nauczyciel niosący w listopadowy ranek bochenek chleba był takim wielkim pisarzem, to bym go nie zabijał… Bardzo państwa przepraszam… Ja też lubię literaturę, Goethego czytałem… Bardzo przepraszam….

No, ale Gunther strzelał, bo mu inny gestapowiec Landau zastrzelił ulubionego dentystę. Ząb za ząb. A raczej Żyd za Żyda. Na nic teraz przeprosiny.

Czytałem Schulza w młodości, ale nie znalazłem wtedy w jego prozie szczególnej inspiracji. Nie znaczy, że lektura w ogóle nie zrobiła na mnie wrażenia. Zrobiła wielkie, ale żeby zaraz jakieś bałwochwalstwo?. Nic podobnego, żadnego uniesienia. Najwyżej niedowierzanie, że istniała wyobraźnia zdolna do czegoś takiego:

Panienki sklepowe przesuwają się coraz częściej pomiędzy szeregami książek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lśniącej i tłustej czarności, która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lśniącego karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka gęsta i aromatyczna zdawała się plamić książki, które brały one do oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o podniecającej, animalnej woni. (fragment „Ulicy Krokodyli”)

Nie jechaliśmy do Drohobycza jak do muzeum, bardziej zajmowało nas, to czy nie zgubimy drogi i gdzie spoczniemy po przyjeździe. Rezerwacji nie mieliśmy, bo to nie licuje z etosem takich jak my podróżników. Jacek prowadził auto, ja byłem ciekaw atmosfery miasta znanego z fotografii i opisów. Nie, nie miałem zamiaru szukać śladów Schulza, to byłoby zbyt sentymentalne, naznaczone jakąś religijnością, której nie znoszę. No dobrze, fascynują mnie historie ludzkie, takie, gdzie czają się niewiadome i gdzie nie sposób rozstrzygnąć, co w losach człowieka było przeznaczeniem, a co dziełem przypadku.
Do celu dotarliśmy późnym wieczorem, wcześniej troszkę błądziliśmy na słabo oznakowanej drodze. W końcu wjechaliśmy do centrum Drohobycza, Jacek wyłaczył silnik i okazało się, że jesteśmy na ulicy Stryjskiej – tej samej, którą Schulz opisał jako Ulicę Krokodyli. I jak tu nie zastanawiać się nad istnieniem Ogólniejszego Planu rywalizującego z całkiem banalnym Przypadkiem?

Festiwal rozpoczęły referaty pisarzy i profesorów z kilku krajów, po obiedzie znakomity monodram w wykonaniu Jana Peszka a wieczorem koncert. W Teatrze Miejskim pokazał się zespół Kroke. Żywiołową, „korzenną” muzykę czerpiącą z folkloru bałkańskiego, żydowskiego i słowiańskiego publiczność przyjęła z niespodziewanym entuzjazmem. Musiało to wpłynąć mobilizująco na muzyków, z utworu na utwór grali coraz piękniej. Później od kogoś, kto wielokrotnie bywał na ich koncertach, dowiedziałem się, że z taką pasją i radością muzycy dawno nie grali. Kroke i prowincja najwyraźniej pasują do siebie.

W wolnych chwilach włóczę się po sennym Drohobyczu, przysiadam na schodkach brzydkiego ratusza, zaglądam do cerkwi, żeby posłuchać śpiewów, potem mijam dom w którym mieszkał Schulz przed wojną, następnie wracam na rynek i schodzę w dół, w kierunku hali targowej mieszczącej się między jedynym w mieście hotelem a teatrem. Zapuszczam się między stragany, wtapiam w kolorowy tłum kupujących – im atmosfera festiwalu nie udzieliła się. Mnie za to pochłania ten bazar, przywodzi wspomnienia z Polski, gdy snułem się po tragowiskach w Lublinie, Opolu czy Kłodzku. Czyżby mój przyjazd na festiwal okazał się pretekstem, żeby zanurzyć się we wspomnienia i egzotykę? W końcu od kilku lat żyję w zupełnie innej geografii, inne mam zapachy i języki wokół siebie.

Przypominam sobie o wernisażu. W drodze do Willi Jarosza (w czasie okupacji było tam niemieckie kasyno, za czasów sowieckich Dom Pioniera, obecnie budynek uniwersytetu czekający na dokończenie remontu), gdzie w prowizorycznych warunkach rozstawiono stelaże z obrazami polskich i ukraińskich malarzy, niemal nadeptuję na pamiątkową płytę wmurowaną w chodnik. Odczytuję napis: „W tym miejscu 19 listopada 1942 roku został zastrzelony Bruno Schulz, polski pisarz”. Nie przyjechałem do Drohobycza, żeby szukać śladów Schulza – jednak nie udało się ich ominąć. Za małe miasto.

Z okna hotelu patrzę na rozległy plac, gdzie podczas niemieckiej okupacji znajdowało się getto. Nie ma już z niego ani śladu. Na środku okazały pomnik poety Tarasa Szewczenki, dalej toporna, pozbawiona wody fontanna. Gdzieś na tym placu stał dom, w którym tuż przed śmiercią mieszkał Schulz – nikt nie wie gdzie dokładnie, bo niemal wszyscy świadkowie zginęli lub wymarli.
Po co się nad tym zastanawiam? Czy jak zlokalizuję ten dom, to coś się zmieni? Zyskam jakieś wtajemniczenie? E, tam… Schulza już nie ma, pozostaję sam ze swoją wyobraźnią, strzępkami wiadomości, które chcą lub nie chcą się dać uporządkować. Z całych sił opieram się legendzie ciągnącej ludzi do Drohobycza.

Obce są mi wtajemniczenia, którymi chwalić się mogą językoznawcy i admiratorzy schulzowskiej prozy. Schulz był genialnym pisarzem, prowincjonalnym nauczycielem i pechowym malarzem. Robić z niego literackiego drogowskazu albo ducha opiekuńczego nie zamierzam. Przyznaję sam przed sobą, że to jego postać i jego legenda pociągnęła mnie na ten koniec świata. I pamiętam, że każda podróż jest powieleniem mitu o Odysie podążającym do Itaki – w domyśle, szukającym sensu życia. Fakt, że dotarłem do tego prowincjonalnego miasta, jest więc, być może, jakimś szukaniem albo nawet odnajdywaniem sensu. Zatem, tak jak Odysa prowadzili bogowie i opiekuńcze boginie – może mnie prowadzi Schulz, bo w przeciwnym wypadku wcale bym do Drohobycza nie trafił i nie nabrał ochoty by wracać na następną edycję Festiwalu? Metafora, owszem kusząca, ale strasznie głupia.
Potrzeba wędrówki i wyznaczania własnych ścieżek tkwi w człowieku znacznie głębiej. Nie można jej powierzać ani starogreckim ani innym bóstwom.

Więcej fotek i informacji z Festiwalu:
http://en-gb.facebook.com/media/set/?set=a.125360090832344.9432.102965973071756

Tagi: , , , ,

Komentarzy 17 to “Bruno Schulz – uciekając od legendy”

  1. Roman Strokosz Says:

    Swietna, autentyczna relacja zi filozoficzna p\rowokacja emocjonalna. Lubie takie teksty i z latwoscia wczuwam sie w przekazywana atomsfere. Mnie tio latwiej przychodzi, bo w jakims stopniu koprzenie moich przodkow to Stryj., Stanislawow, Kalusz.Tez zodleglej Ameryki odbywalem w tamte strony podroze w przeszlosc i ! No wlasnie to „i”.
    Moj gleboki poklon Twojemu felietonowi.

    • laudate44 Says:

      Romanie, dzięki za osobisty komentarz.
      Ja nie mam korzeni na Kresach, dlatego z pewną lekkością mogłem tam pojechać, jako obywatel świata, nie obciążony rodzinną historią.
      Przekornie „uciekam od legendy” bo akurat mocno mnie wciągnęła i z pewnością będzie miała ciąg dalszy na tym blogu lub gdzie indziej.
      Pozdrawiam

      PS. Zapomniałem dodać: na najniższym zdjęciu Piotr Łucjan na tle swoich obrazów.

  2. Tetryk56 Says:

    Dla takich opisów jak ten warto buszować po sieci! Dzięki, Laudate!

    • laudate44 Says:

      Oj, Tetryku, aby mnie znaleźć nie musisz „buszować”. Drogę znasz od lat. Zawsze jesteś mile widzianym gosciem!

  3. Hirundo Says:

    Z przyjemnością przeczytałam Twoje reminiscencje, skoro rok temu słuchałam relacji poświęconej otwarciu IV Festiwalu B. Schulza, na którym inauguracyjny wykład wygłosił Adam Michnik:

    Wśród słuchaczy siedziała moja niemal 80-letnia znajoma, której podróż sentymentalna do rodzinnego Lwowa połączyła się z imprezą w Drohobyczu. Jako niezwykły prezent dostałam katalog festiwalowy, który bardzo cenię.
    Podam nieoczywistą ciekawostkę, która może miło zaskoczyć. Otóż fotoreprodukcje rysunków B.Schulza wykorzystywane w opracowaniach książkowych wykonał Adam Kaczkowski – ojciec Piotra Kaczkowskiego. Pozdrawiam.

  4. wiedźma Says:

    Odłożyłam swego czasu ” Sklepy cynamonowe”…. zbyt ” gęsty” wydał mi się ten tekst. Mam kilka książek niedoczytanych, nie jest ich dużo, stoją na osobnym miejscu i czekają …. trochę jak wyrzut sumienia. Pierwszą odłożoną książką były „Dzienniki: Franza Kafki. Nie dałam rady ich przeczytać, po kilku stronach bolała mnie głowa… Szulz aż tak na mnie nie działał, a jednak nie przeczytałam do końca ” Sklepów”…. Może teraz mi się to uda.
    A na ścianie obok Michnika herb Rurykowiczów zwany tryzubem… dziwny jest ten świat.

    • laudate44 Says:

      Tak, nie tylko Tryzub tam był.
      W parku robiliśmy sobie z Jackiem fotki pod pomnikiem Stepana Bandery. A sto metrów dalej obok katolickiego koscioła pomnik papieża Jana Pawła II. I to bez tryzuba.

      • wiedźma Says:

        Rozległy to temat,….. kresy . Nie mam tam korzeni, a wyprawa na Ukrainę jest dopiero przede mną. Tak, jakbym się bała tej podróży, pojecia nie mam dlaczego. Litwa nie była mi trudnym kierunkiem.

      • laudate44 Says:

        Nic Ci Wiedźmo, nie doradzę. Albo jest impuls i inspiracja albo nie ma. Jesli masz jechać z oporami, to może lepiej wybierz inną trasę…
        Przepraszam, że się wymądrzam 🙂

  5. Kartka z podróży Says:

    Fajna relacja Laudate. Z przyjemnościa przeczytałem. I z ciekawością, bo nigdy nie byłem za wschodnią granica. Wstyd się przyznać ale za nawet za Wisłe rzadko zaglądam. Mnie na południe raczej gna. Świetnie oddałeś ten prowincjonalny klimat. Plastyczny opis. Dziekuję!
    Pozdrawiam

    • laudate44 Says:

      Hm… same pochwały dzisiaj. Nie powiem kto wcześniej mnie pochwalił w mailu, bo na samo wspomnienie spadam z krzesła 🙂
      Pozdrawiam, dzięki

      • wiedźma Says:

        A ładnie tak nas w niepewności trzymać ? Pochwal się tą pochwałą, prosze 🙂

      • laudate44 Says:

        Lada dzień, lada dzień – przy okazji kolejnego wpisu. Wszak próżność to całkiem ludzka cecha.
        Pozdrawiam

  6. Zbyniek Says:

    Laudate jak zwykle po mistrzowsku człowiek tak się czuje jak by był osobiście w Drohobyczu.
    Ja nic Schulza nie czytałem ale czytałem książki Israela Joszua Singera

  7. Kanadol Says:

    Laudate,
    Piekny opis, czyta sie z prawdziwa przyjemnoscia, ale mnie „przygwoździlo” w tym wszystkim co innego, mianowicie, cytuje: „Nie było pieknie, ale dzieci nie dostrzegają brzydoty. Chłoną świat jakoś inaczej.” Wielokrotnie probowalem znalezc odpowiedz na pytanie dlaczego ludzie tesknia do czasow „komuny”. Wydaje mi sie, ze swoim stwierdzeniem trafiles w sedno. Oczywiscie jest to duzy skrot myslowy i nie bede dalej tego watku rozwijal…
    Serdeczne pozdrowienia zza wielkiej wody…

    • laudate44 Says:

      Dzięki za odwiedziny i zwrócenie uwagi na wątek dziecięcej percepcji. Niewykluczone, że go kiedyś rozwinę. Może ktoś z blogowiczów coś ciekawego mi podpowie.
      Dlaczego świat dzieciństwa ZAWSZE jest wyidealizowany? Jak my go odbieramy, że nawet wspomnienie przepoconych trampek i podrapanych kolan po latach jest przyjemne?
      No i ta lemoniada w proszku zlizywana z lepkiej dłoni. Nie spotkałem nikogo, kto nie wspominałby jej smaku i koloru z rozrzewnieniem.

Dodaj odpowiedź do laudate44 Anuluj pisanie odpowiedzi