Po wizycie w Porto wybór kolejnego miasta był prosty. Lizbona, która w styczniu jest najcieplejszą stolicą europejską sama pchała się w ręce, musiałem tam polecieć, zobaczyć, porównać. W samolocie troszkę się zdrzemnąłem, obudziłem się kiedy już kołowaliśmy wybrzeżem, sunęliśmy właśnie nad rozlewiskiem rzeki Tag, dostrzegłem ogromny most i dachy domów. Lizbona dosłownie ścieliła się u stóp. Mogłem już wypatrywać placów, ulic i promenad, po których wkrótce miałem chodzić. Miłe jest odkrywanie nowych widoków. Pierwsze wrażenia najmocniej zapisują się w pamięci, spotkanie z nowym miejscem powoduje znajomy dreszczyk emocji i satysfakcji. Wcześniejsze „podglądanie” z góry przy użyciu Google Maps tego stanu nie zmienia.
Czytałem kiedyś książkę, której akcja działa się w Lizbonie, opowieść o zakochanym mężczyźnie bodajże nosiła tytuł „Fado”. Fabuła uleciała mi z głowy, za to dobrze pamiętam klimat tej opowieści, jakieś włóczenie się po brukowanych uliczkach, zaglądanie do zadymionych knajpek, spotkania z tajemniczymi kobietami, wieczorne spacery po plaży i oczywiście muzyka fado, która targała emocjami głównego bohatera.
Jestem dużym chłopcem, umiem oddzielić życie od literatury ale jeśli kto mnie spyta, czy podświadomie liczyłem, że taki klimat w Lizbonie odnajdę – nie zaprzeczę. Czy znalazłem – nie wiem. Może nie byłem tym razem gotowy. Obiektywnie, nie ma czegoś takiego jak „klimat”. Owszem mówi się o genius loci – duchu miejsca – ale jako nieprzejednany racjonalista powątpiewam w jego bezwarunkowe istnienie. Faktem są jedynie legendy nadające temu lub owemu miejscu wyjątkowość, reszta jest kwestią zdecydowanie subiektywną. Odczuwanie niesamowitości i wyjątkowości to wynik osobistego nastawienia, na które wpływ mają wcześniejsze doświadczenia, oczekiwania, wiara w zasłyszane opinie itp. Znaczące są też bieżące emocje oraz – żeby zamknąć temat i nie popaść w kaznodziejstwo – wiek i płeć osoby. Ja wielkich uniesień w Lizbonie nie przeżyłem, ale wyłącznie z własnej winy, widocznie nie spełniałem warunków, żeby duchowi miejsca się poddać. Albo wypiłem za dużo wina.
Z geniuszem czy bez Lizbona jest wyjątkowa. Jeśli ktoś tam pojedzie, musi być przygotowany na kilometry spacerów z góry i pod górę. Podobnie jak Rzym Lizbona jest miastem siedmiu wzgórz, na jednym z nich stoi kamienny zamek św. Jerzego. Oglądany z daleka wygląda jak forteca, której zamiast żołnierskich batalionów strzegą drzewa – ich zielone kapelusze wystają zza szarych murów, zupełnie jakby wypatrywały najeźdźców. Z bliska dominium św. Jerzego okazuje się uroczym parkiem, atrakcyjnym przez swoje wyniosłe położenie oraz obecność masywnych baszt i obronnych murów. Strefę zamkową otacza dzielnica niewielkich, gęsto pobudowanych domków. Domki są kolorowe, obok frontowych drzwi często wiszą klatki z papugami lub kanarkami, brukowane uliczki są wąskie i ciche. Jakiż kontrast w zestawieniu z rozległymi jasnymi placami i promenadami niższej części Lizbony. Miałem wrażenie, że znalazłem się w innym mieście, w innym świecie. Wyobraźnia podpowiadała mi, że zamiast ludzi mieszkają tam hobbity lub brodate skrzaty w czerwonych czapkach. Rozsądek zaraz przypomniał, że tylko ludzie hodują papugi w klatkach a ulica Skrzatów znajduje się w całkiem innej części świata czyli w Lublinie.
Różnice poziomów są w Lizbonie dość poważne, to nie to samo co „kamienne schodki starego miasta” na warszawskiej Starówce. Czasami wspinaczka powoduje zadyszkę, ale wytrwały piechur never gives up, bo wie, że widoczna z góry panorama będzie dostateczną nagrodą za wysiłek. Często obok tarasów widokowych można znaleźć kawiarniany stolik i wygodną ławeczkę, co jest oczywiście dodatkowym bodźcem do wspinaczki. W paru miejscach pomocna bywa winda (wypatrujcie nazwy elevador), można też skorzystać z tramwaju, któremu stromizny nie straszne, ale o tramwajach będzie za chwilę.
Architektura stolicy Portugalii jest łatwa do opisania: nie znajdziemy tam prawie nic, co pochodzi ze średniowiecza lub renesansu, dominuje osiemnastowieczny i dziewiętnastowieczny klasycyzm. Zachowała się katedra i wspomniany bastion na wzgórzu, ale to są właśnie te wyjątki. Jedna z architektonicznych perełek Lizbony, elevador de Santa Justa swoją urodę zawdzięcza ostrołukowym oknom i roślinnym dekoracjom właściwym dla gotyku, ale w oczywisty sposób nie jest to budowla średniowieczna. Budynek powstał w roku 1901, a jego unikalny wygląd jest wynikiem fascynacji neogotykiem. Początkowo do obsługi windy używano silnika parowego, później zastąpiono go elektrycznym. Z tarasu, na którym zatrzymuje się winda rozciąga się widok na najbardziej reprezentacyjną część Lizbony Baixa-Chiado. Tak jak w dzielnicach sąsiednich należących do strefy śródmiejskiej dominuje tu architektura klasycystyczna, powstała nie wcześniej niż w osiemnastym wieku. Z dołu i z góry widać, że ulice tej części metropolii są szerokie a place rozległe – rzecz nietypowa jak na miasto o ponadtysiącletniej historii, miasto, które pamięta czasy Fenicjan, a w zapiskach starożytnych Rzymian pojawia się jako Olissippo.
Trzeba pamiętać o jednym: w 1755 roku Lizbona została dotknięta trzęsieniem ziemi. Tam gdzie dziś jest reprezentacyjny plac Praça do Comércio, stał królewski pałac. Epicentrum trzęsienia o mocy 9,5 stopnia w skali Rychtera znajdowało się pod oceanem w odległości 200 km od miasta. Ale to wystarczyło by 90% budowli, w tym przykłady unikalnego stylu manuelińskiego powstałego w renesansie, obrócić w gruz. Co nie zawaliło się od razu, zostało zmyte przez tsunami lub spłonęło w pożarach. W katastrofie zginęło około 100 tysięcy ludzi – najwięcej w historii trzęsień ziemi. Przetrwała romańska katedra, tylko z jej ścian i sufitu opadły dekoracje.
Podczas odbudowy prowadzonej przez koniec XVIII i cały wiek XIX Portugalia wciąż była państwem bogatym, zasilanym wpływami z eksploatacji kolonii zamorskich. Pozwoliło to zbudować Lizbonę na nowo, w stylu, który wtedy i teraz uznawany jest za szczyt wytworności i elegancji. Kiedy patrzy się na masywne kamienice, na potężne pałace, łuk triumfalny u wejścia do Baixa-Chiado lub choćby na budynek dworca kolejowego Rossio można sobie uświadomić skalę przedsięwzięcia. Skalę i wielkopańskie aspiracje inwestorów. Zauważalna także dziś elegancja, masywne zdobienia frontonów kamienic i mosiężne gałki w drzwiach nie biorą się z niczego.
Na obecny charakter miasta składają się głownie dziewiętnastowieczne budowle, place z fontannami wykładane brukową kostką w efektowne wzory, wyłączone z ruchu samochodowego ulice oraz liczne schody. Nie można zapomnieć o azulejos i tramwajach. Bez tramwajów nie byłoby Lizbony.
Nie jest tajemnicą, że od paru dziesięcioleci Portugalia przeżywa coś w rodzaju odwrotności prosperity. Podczas spacerów spotkać można zamknięte na głucho sklepy, pustawe kafejki i ogromne biurowce do wynajęcia. W Lizbonie obraz dekadencji nie jest tak jaskrawy jak w Porto, ale i tam recesja daje się zauważyć – trzeba być na to przygotowanym. Sytuacja gospodarcza nie wpłynęła jednak na ogólne dobre wrażenie: ulice są czyste i spokojne, jedzenie smaczne a ludzie mili. Dlatego w dogodnej chwili chętnie poleciałbym do Lizbony po raz drugi a potem trzeci.
Ale dość tych marzeń, tekst się rozrósł ponad miarę, resztę dopowiem w następnym odcinku. Będzie wreszcie o tramwajach.
Tagi: architektura, Lizbona, podróże
3 marca 2015 o 19:31 |
Czy jest jakaś miara dla ciekawego tekstu? Zasadę „od stołu należy odchodzić nieco głodnym” zawsze traktowałem jako legendarny masochizm przodków! 😉
3 marca 2015 o 19:38 |
Kiedyś rzeczywiście pisałem obszerniejsze teksty. Ale i tak każdą relacje z podróży musiałem dzielić na kilka części, inaczej lektura byłaby utrudniona. Dlatego od teraz 1000 słów i basta! Blog nie tramwaj, daleko nie odjedzie 🙂
3 marca 2015 o 19:47 |
Zawsze podróżuję czyimś śladem i często jest to ślad literacki i napiszę więcej, że jeśli tego śladu nie odnajduję to czuję się zawiedziona. Dlatego zanim gdzieś pojadę wcześniej wynajduję sobie taki literacki przewodnik mający mnie wprowadzić w klimat (którego nie ma?). Lizbona nie przyciągała, bo nie miałam tych śladów do podążania. Oczywiście później te ślady stają się moimi własnymi, ale zawsze poszukuję punktu wyjścia. Tym razem zakupiłam w serii Zeszytów Literackich Lizbonę oraz wypożyczyłam Saramago Oblężenie Lizbony (albo coś o podobnym tytule, książka jeszcze tkwi w torebce, niewypakowana). Ale też zdarza się, że podążam śladami znajomych blogerów. Może więc podążę Twoim śladem 🙂 i może właśnie w tym roku. Wybór miejsca podróży wciąż jeszcze niesprecyzowany aczkolwiek Lizbona zajmuje w nim poczesne miejsce.
3 marca 2015 o 19:56 |
Witaj Małgosiu, rozumiem tę potrzebę zasilania wyobraźni literaturą, kiedy byłem młodszy też tak miałem 🙂 Po Bieszczadach chodziłem z głową pełną wierszy Harasymowicza (bynajmniej nie pasjonował mnie Hłasko).
A na oglądanie Lizbony czaiłem się parę lat, pierwszeństwo dałem miastom włoskim, ale w końcu dojrzałem, pojechałem i… cmoknąłem z uznaniem na jej widok.
Ukłony!
4 marca 2015 o 22:26 |
1000 slow o duchowym klimacie Lizbony z tramwajami w tle zatem 🙂 chyba, ze nadmiar wina poważnie zaburzyl lub odebrał te czesc przeżyć 😉
4 marca 2015 o 22:31 |
o duchowym niech się wypowiadają duchowni, ja będę trzymał się tego co na ziemi. 1000 słów wystarczy, zobaczysz. 🙂
4 marca 2015 o 22:59
Kobiety takich spraw jak limity nie rozumieją 🙂 ale to co na ziemi owszem trafia tam, gdzie trzeba, chyba ze to kompletny zgrzyt architektoniczny, wtedy trafia ‚mnie’ jeszcze bardziej ale zupełnie inaczej 🙂 typowa reakcja pięknoduchów zarówno 1.jak i 2.
10 marca 2015 o 17:00 |
Z tym większą przyjemnością towarzyszyłam Ci w tym „odkrywaniu” Lizbony, że sama, niestety, nie będę już mogła jej odkrywać. Muszę się zadowolić poczytaniem, pooglądaniem ilustracji i oczywiście mogę też posłuchać fado, co zresztą uwielbiam, zwłaszcza w wykonaniu Amalii Rodrigues i Marizy (pewnie nie tylko ja, bo i Andrzej Stasiuk nadał tytuł „Fado” jednemu ze zbiorów swoich esejów, i Marek Dyjak wydał album pt. Moje fado, widziałam też powieść „Ostatnie fado” nieznanej mi autorki). Dzięki za ten tekst i piękne ilustracje.
PS. Czy ktoś tak wrażliwy na sztukę i w ogóle piękno może być „nieprzejednanym racjonalistą”? 🙂
10 marca 2015 o 18:23 |
Otóż Evo, może być! Jest na to ewidentny i realny dowód (przynajmniej jeden!) 😉
8 kwietnia 2015 o 21:33 |
I tak niepostrzeżenie uciekła nam miesięcznica… 😉
8 kwietnia 2015 o 21:46 |
Ano uciekła. Ale blogomaster ma się dobrze. Znajduje rozkosz w niepisaniu 🙂
Oraz wybiera się na koncert Tomasza Stańki w tutejszym National Hall – 10 kwietnia to jest dobry dzień na porcję jazzu na światowym poziomie…
Ukłony dla wsiech.
11 kwietnia 2015 o 19:23
I jak koncert?
Ukłony wzajem 🙂
18 kwietnia 2015 o 14:15 |
Zazdroszczę ponieważ jest to jedno z miejsc, które niezwykle chciałabym odwiedzić i podziwiać. 🙂