Peregrynacje, degustacje i złoto Cyryla

Zapewniam Czytelników, że w czasie gdy bloga nie pisałem, nie przestawałem o Was myśleć i mozolnie zbierałem okruszki na potrzeby kolejnych wpisów. A ponieważ trudno mi zacząć po przerwie, przygotowałem alternatywne dwie wersje tak zwanego zagajenia.

Po tak długotrwałym milczeniu czuję potrzebę wytłumaczenia, dlaczego Was zaniedbywałem. Nie będzie to proste, bo wiekszość przyczyn ma charakter osobisty a jak zostało ustalone na Posiedzeniu Starszyzny Blogowej w mieszkaniu Tetryka, im mniej prywatnych informacji przedostaje się do Internetu, tym lepiej. Z tego samego powodu o Tetryku mogę napisać tylko tyle, że pija herbatę Lipton, a i to nie jestem pewien czy nie wyjawiam jakiegoś sekretu. Żadnych ustaleń nie poczyniliśmy, milcząco przyjmując, że obowiązuje nas gentlemen’s agreement. O tym, jak Tetryk wraz z żoną ugościli mnie w Krakowie nie będzie ani słowa, bo powiecie, że się przechwalam, albo że na tak królewskie przyjęcie absolutnie nie zasłużyłem. Z tym ostatnim może i racja, bo się okropnie po tej wizycie rozleniwiłem… 🙂

Ale to jedna interpretacja. Druga jest taka:

Mimo licznych zdarzeń, które aż prosiły się o skomentowanie, udało mi się zachować wstrzemięźliwość blogerską przez ponad miesiąc. Tym samym udowodniłem urbi et orbi, że mam niezwykle silną wolę i mogę brać udział we wszelkich konkursach na milczące przyglądanie się zdarzeniom społecznym i politycznym. Bliski kapitulacji byłem tylko raz, gdy strzępy informacji z Polski ułożyły mi się w logiczną całość i okazało się, że jakkolwiek polski złoty trzyma się mocno, to z samym złotem są problemy piętrzące się jak piramida. Najpierw sportowcy wysłani do Londynu po złoty kruszec nie przywieźli go do kraju tyle ile oczekiwano, tak więc parytet i priorytet się załamał jak lipcowa pogoda i w środowisku sportowym nastąpiła krótkotrwała burza. Po chwili runął w gruzy pewien Golden Paramount czyli mówiąc po naszemu, wirtualna góra złota a nawet para-złota na niby zdeponowanego w parabanku. Wszystko jednak było oszukane, tylko łzy klientów prawdziwe.

Zatem nie dość, że w kraju złota nie przybyło, to jeszcze go ubyło. Podobno wywiozły go za granicę samoloty nieistniejącej linii lotniczej, czyli para-samoloty para-linii. Miało być złoto ukryte w skarbcach i dziuplach pewnej firmy solidnej jak kiosk pani Cesi na Kercelaku, ale go dotąd nie znaleziono. Szef parabanku, taki Lis Witalis udający, że umie piec ze śniegu placki, to doprawdy przechera. Zdumiewające, że mimo jego chłodnych kalkulacji oraz brawury mrożącej krew w żyłach setek klientów – złoto wzięło i wyparowało. Jeżeli winne temu są anomalia pogodowe w Polsce, to przeciwnicy tezy o globalnym ociepleniu własnie utracili ostatni argument. W normalnych warunkach bowiem złoto nie paruje tylko powiększa swoją wartość przez zasiedzenie, tymczasem polskie złoto amba zjadła choć w nazwie firmy był Amber – jej konkubent.

W tym darciu szat po utraconych nadziejach krótkotrwałym pocieszeniem było to, że całkiem sporo złota miał na sobie patriarcha Cyryl, który przyjechał do Polski z wizytą duszpasterską, czym umiejętnie wpisał się w narodową polską tradycję sierpniowego pielgrzymowania oraz spotykania z akurat rządzącymi politykami. Cyryl wyciagając rękę do zgody z polskim Kościołem i czyniąc to wbrew masowemu buczeniu członków „sekty smoleńskiej” wpisał się w polski bajzel polityczny złotymi zgłoskami.

Patrząc na strój patriarchy, połyskujące blaskiem limuzyny oraz inne naczynia liturgiczne trudno uwierzyć, że tekst o polsko-ruskim pojednaniu wydrukowano czarno na białym przy użyciu byle jakiej drukarki. Tak arcydoniosły dla obu upadających kościołów, bo przecież nie dla narodów, dokument aż prosił się o zastęp znajacych kaligrafię podgolonych skrybów ze złotym tuszem w kałamarzach a może i złotymi skrzydłami pod habitami. Złośliwcy twierdzą, że tekst pojednania pisano atramentem sympatycznym, ale nie dajmy się ogłupić. Putin trzyma taki atrament na lepsze okazje.

Zamieszanie jakie wywołała wizyta Cyryla było złotym tematem dla blogera i tylko natłok innych arcyważnych spraw powstrzymał mnie przed pisaniem komentarzy. Zresztą, nie żałuję, bo już widać, że „góra urodziła mysz”, w dodatku robiła to grubymi nićmi i przy założeniu, że kruk krukowi. Do kompletu pasuje jeszcze jedno przysłowie okolicznościowe „nie moje małpy, nie mój cyrk”. Złoto na szczęście też nie moje.

Do poczynań obu odzianych w średniowieczne togi panów hierarchów podpisujących to wydumane, na wskroś propagandowe pojednanie a także do instytucji stojących za nimi nie od dziś mam poważne zastrzeżenia wynikające choćby z elementarnej wiedzy historycznej. Dla własnego świętego spokoju tematu nie będę więc rozwijał. Od bieżącej polityki staram się trzymać z daleka, choc na tym polu moja słynna silna wola nieco słabnie.

Z przyjemnością wrócę do Krakowa. Byłem tam kilka tygodni temu, zatem to już historia, a o historii pisać jak najbardziej można. Gdybym zaczął teraz opowiadać, kiedy Kraków zbudowano i na brzegu jakiej rzeki oraz jakie zwierzę dokuczało mieszkańcom grodu w epoce szewca Dratewki, poleciałyby w moją stronę zgniłe pomidory, skórki od arbuzów i kawałki niedojedzonej pizzy. I słusznie. Wszyscy z czytających w Krakowie byli, oglądali Zamek na Wawelu, słuchali hejnału a w Sukiennicach kupowali pamiątki z Podhala lub Wieliczki. Ja swoje pierwsze zwiedzanie królewskiego miasta odbyłem z wycieczką jako uczeń szóstej klasy szkoły podstawowej i widocznie tamten pobyt mocno zapadł mi w pamięć, bo ilekroć potem jeździłem do Krakowa nie miałem kłopotów z topografią. Rodowici Krakowianie tego nie zrozumieją, ale gdy nastoletnie chłopię przyjeżdża z dalekiej prowincji do Krakowa, zapamiętuje stamtąd detalicznie wszystko i na całe życie. Kraków jest we mnie bardziej niż sam go próbuję zatrzymać. Nie potrafie patrzec na Kraków tak jak na inne miatsa pełne zabytków. Pod powiekami mam już matrycę z obrazem temtego Krakowa i wszystko co widzę podczas kolejnych odwiedzin nakłada się na tamco co widziałem wtedy, podczas inicjacji. Nadal pamiętam wrażenia jakie zrobiły na mnie obrazy Matejki w jego muzeum. Były taakie ogromne! Arrasy też były wielkie, pamiętam ponadto, że w Sali Poselskiej na Wawelu nasłuchiwałem czy któraś z głów umieszczonych w kasetonach na suficie przemówi. Według legendy raz przemówiła! Z obecnej perspektywy tamten mój pobyt też już jest legendą. Nie mam dowodów na prawdziwość własnych wspomnień.

Wrażenia się zmieniają. We wnętrzu Bazyliki Mariackiej, do której weszliśmy z Tetrykiem i jego małżonką poczułem, że to zupełnie nie jest to miejsce, które widziałem trzydzieści kilka lat temu. Kościół, który zapamiętałem jako ogromny, nagle zmalał i się skurczył. Sklepienie nie jest tak wysokie jak w katedrach włoskich a posadzka nie tak rozległa jak w Westminster Abbey czy brugijskim San Salvator. To nie ta skala. Jednocześnie zaskoczył mnie natłok zdobień na ścianach i sklepieniu krakowskiej bazyliki. Jest tego a jest… pomyślałem sobie po góralsku ogladając malowane gwiazdy, gzymsy, żebrowania, witraże, balustrady i rząd drewnianych, bogato zdobionych ław wzdłuż ścian prezbiterium. Patrząc na ociekający złotem ołtarz Wita Stwosza miałem tym razem mieszane uczucia. Pośród całego przepychu otoczenia chociaż on mógłby pozostać lekko wypłowiały jak na gotyckie rzeźby przystało. Cała ekspresja ołtarzowych figur stanowiąca o genialności rzeźbiarskiej roboty została zagłuszona warstwami złota działającego jak lustro. Coś co ma ponad pięćset lat nie musi błyszczeć jak chińska zabawka. Gdyby nie przesadzono z konserwacją ołtarz byłby bardziej autentyczny, a figury zastygłe w dramatycznych gestach uzyskałyby dodatkową siłę wyrazu. Bestialsko odmalowane są tylko dekoracyjnymi laleczkami. „To jakieś szaleństwo…” powiedziałem do Tetryka, gdy mieliśmy opuścić zatłoczone wnętrze. Nasz wspólny, niemal rodzinny, obchód starego Krakowa trwał całe popołudnie i kawałek wieczoru, zahaczyliśmy nawet o Kazimierz, którego wcześniej nie widziałem, bo kiedy bywałem w Krakowie nie był jeszcze tak modny. Teraz jest co widać i słychać. Na tarasie restauracji popróbowalismy przysmaków kuchni żydowskiej, a potem przez planty i dziedziniec wawelski wróciliśmy na Rynek. Pogoda była tak wyborna, że nie wchodziliśmy już do żadnych wnętrz a kolejny gastronomiczny przystanek zrobiliśmy w ogródku restauracji gruzińskiej. Popijając szlachetne Mukuzani wznosiliśmy we troje toasty „za zwycięstwo”. Wyczytałem gdzieś, że większość, jeśli nie wszystkie gruzińskie toasty sprowadzają się do życzenia biesiadnikom zwycięstwa, więc uznaliśmy, że z tej tradycji skorzystamy Wszak okoliczności były wyjątkowe. Czas biesiady odmierzał nam strażak, który co godzina wychylał się z okienka nad nami i grał na trąbce. Mysmy pili, on grał. Może ostrzegał przed najazdem Gruzinów, zaopatrzonych w chinkali, chaczapuri i adżapsandali podważajacych w ten sposób zdobycze kuchni staropolskiej. Oczami wyobraźni widziałem polityka PISu wołającego do mikrofonu „zupy ogórkowej i ruskich pierogów będę bronił jak niepodległości”.

Na drugi dzień wyjechałem z Krakowa na dobrze mi znaną prowincję. Tę część podróży pominę, bo aby ją dobrze opisać musiałbym być jednocześnie Dostojewskim i Leśmianem. Zestawienie nieprzypadkowe, pisarze z najwyższej półki: Leśmian ze swoją wrażliwością i talentem słowotwórczym oddałby wszystkie subtelności przyrody, która nieodmiennie mnie przyciaga w tamte okolice. Natomiast Dostojewski umiałby prześwietlić i mozolnie opisać całą mentalną nędzę ludzką i słabości charakterów prowadzące do dalszego tej nędzy mnożenia. Toast „za zwycięstwo” był w tamtych warunkach nieadekwatny, bo w żadne ich zwycięstwo nie wierzę, zatem co było do wypicia popijałem milcząco a potem wróciłem do Krakowa.

Znów snułem sie uliczkami starego miasta, gapiłem na przejeżdżające dorożki, zaglądałem w jakieś zaułki i wąskie pasaże, w których rozgościły się sklepiki z pamiątkami i piwne ogródki pod parasolami. Za czasów mojej pierwszej wizyty parasoli chyba nie było. Wielu rzeczy nie było – odlanej w brązie głowy Mitoraja też nie. Ulicą Sienną przeszedłem na Mały Rynek, stamtąd w kierunku teatru Słowackiego a kiedy sprawdziłem, że on stoi na swoim miejscu, piękniejszy niż kiedykolwiek, ruszyłem w stronę bramy Floriańskiej, skąd dochodził dźwięk akordeonu i śpiew na ludową nutę. Postałem tam chwilkę, wcale nie zdziwiony, że zamiast Lajkonika lub kapeli regionalnej ze Świątnik Górnych turystów zabawia zdolny chłopak z Ukrainy. Miał mocny głos, dobrze grał na akordeonie, podobał się publiczności. Wielokulturowość jest obecna w każdym europejskim mieście, dobrze, że Kraków jej się nie oparł, że nikt nie próbował ustawowo bronić „narodowych wartości”. Demonstrowanie swojskości jest przejawem szowinizmu i braku akceptacji dla obcych kultur. Czy to by działało zachęcająco dla zagranicznych turystów? Zdecydowanie nie. Wzmocniłoby jedynie ich potencjalny szowinizm.

Zrobiłem jeszcze jedno kółeczko wokół Rynku, zajrzałem na skąpany w słońcu dziedziniec Collegium Maius, wdzięczny przykład renesansu krakowskiego tak różnego od renesansu włoskiego i niderlandzkiego. Przy wszystkich cechach wspólnych stanowiących o odrębności stylu, to właśnie różnice wynikłe z geografii i czasu powstawania budynków dają największe pole do obserwacji i domysłów. Nie sposób wiedzieć wszystkiego, ale cóż szkodzi dociekać? Bo jeśli żyć bez dociekania, to po co?
„Jak żyć, panie Astronomie, jak żyć?” – zwróciłem się do Mikołaja Kopernika nieopodal bramy uniwersytetu. Astronom na cokole milczał jak głaz.

Dociekania są fajne: także mimowolne porównywanie tego, co trzydzieści kilka lat temu widziałem jako chłopiec z prowincji z tym co oglądam teraz jako człowiek dorosły, chociaż wydawać się może natręctwem – ma swój sens. Kiedy przechodzę przez Rynek, albo idę ulicą Grodzką lub Szewską (w tamtych czasach nie było na niej McDonalda) – zazwyczaj jako pierwsza pojawia się konstatacja, że to i owo korzystnie się zmieniło od czasów socjalistycznej siermięgi. Na przykład na Placu Szczepańskim pojawiła się kolorowa fontanna. Ale nie o takie płaskie obserwacje chodzi. W tym patrzeniu „przez siebie dawnego” jest drugie dno. Jakaś ciekawość, kim właściwie był tamten ktoś, kto przed laty ogladał stary Kraków. Jest to więc patrzenie w głąb siebie, nie ze wzgledu na wspomnienia i daremny żal za minionym czasem lecz żeby uchwycić coś tak płynnego jak własna tożsamość. Do którego momentu o tamtym chłopcu z wycieczki mogę mówić ON, a od kiedy zaczyna się JA. I co zatem jest wspólne, skoro wciąż jestem i już nie jestem tą samą osobą?

Nie wiem, dokąd zaprowadziłyby mnie dalsze rozważania, bo niespodziewanie pojawił się blogujący Bobik, miałem więc od tej pory psa-przewodnika 🙂 Chwytanie ulotnej tożsamości ustąpiło wkrótce miejsca przyjacielskiej rozmowie i całkiem konkretnym zajęciom przy stoliku włoskiej knajpy, do której zaprowadził mnie Bobik, miłośnik kuchni śródziemnomorskiej, prawdziwy francuski piesek, jeśli chodzi o pochodzenie i jakość dań. Do potraw zamówiliśmy sporą ilość wina, już nie gruzińskiego tylko argentyńskiego choć też na M. Potem doszła na stół kawa i włoskie destylaty, więc wieczór skończył się późno. Dookoła mówiono po niemiecku, rosyjsku i angielsku. Kelnerzy nienagannie wypełniali swoje obowiązki. Multi-kulti w Krakowie ma się nieźle i być może od tej europejskiej zarazy nazajutrz moja tożsamość była wyraźnie osłabiona i zdeformowana. Kiedy w Balicach wchodziłem po schodkach do samolotu i spojrzałem na znane z telewizora zielone wzgórza otaczajace lotnisko, wydało mi się, że jestem pielgrzymem opuszczajacym umiłowaną ojczyznę a wkoło wiwatują tłumy, powiewają choragiewki i gra góralska kapela. Nie mogłem się powstrzymać i na najwyższym schodku odwróciłem się i charakterystycznym papieskim gestem pomachałem w kierunku domniemanego tłumu. Potem zapadłem w sen i obudziłem się wczoraj. A może nie spałem, lecz żyłem jako ktoś inny. Z tożsamością nie ma żartów. Jeśli się nie wie, czy na pewno mówi się we własnym imieniu – lepiej milczeć. Teraz już chyba wszystko jasne.

Tagi: , ,

Komentarzy 27 to “Peregrynacje, degustacje i złoto Cyryla”

  1. Onibe Says:

    widać, że miałeś głód pisania 😉

  2. Alexandra Says:

    Fajnie, że już jesteś 🙂 Myślę, że twoje złoto (milczenie) :)) nie straciło na wartości, pozostało na takim samym poziomie.:) Czas zatem ”srebrzyć” jak zawsze… :)Uwielbiam Kraków od zawsze i okolice. Żałuję, bo dawno mnie tam nie było.(14)Pozdrawiam.

    • laudate44 Says:

      No ja też się cieszę, że jestem. Nawet więcej: skoro się cieszę, znaczy że jestem 🙂
      A „srebrzy się” samo. Na skroniach i w piosence Grechuty, gdzie księżyc idzie srebrne chusty prać.

  3. Hirundo Says:

    Kraków w towarzystwie Tetryka z Żoną jest innym miastem. Milej jest zasłuchać się w jego gwar, gdy kompania godna długiej posiaduchy. Wielu z nas ma sentymentalny stosunek do dawnej stolicy ukształtowany przez legendy, historię, biografie znanych krakowian, których każdy ma własną listę. Ta swojskość odróżnia spacer po Krakowie od spaceru po Wrocławiu, choćbym oferowała swoje przewodnictwo. Bo wrocławskie kamienie chętniej mówią po niemiecku. Ciekawostką, którą może umocnię więzi między prastarymi grodami niech będzie informacja, że pierwszym wójtem Krakowa był Gedko, syn pierwszego wójta Wrocławia Godinusa Stillevogta.
    Skoro nie mam jechać do Brugii, może wybiorę się do Krakowa. oczywiście zainspirowana Twoją opowieścią oraz wiedziona tęsknotą za Tetrykiem i Jego Żoną. A z tym Liptonem to się wygadałeś 🙂

    • laudate44 Says:

      Znalazłem w Krakowie co chciałem a nawet dużo więcej. Co nie znaczy, że mam go dość. Zawsze jest coś nie do opowiedzenia – a do zobaczenia. (Jak w reklamie Dolnego Śląska 🙂
      Tekst jest jednak za długi – dlatego się sypnąłem… i zapachniało Liptonem.
      Mea culpa! 🙂

  4. Hirundo Says:

    Są długie teksty, których czytać się nie chce. Więc Twoje za długie nie są 🙂

    • laudate44 Says:

      Dzięki Hirundo za Twoje „belferskie” acz życzliwe popędzanie mnie do pisania – podziałało mobilizująco. 🙂
      Brugii bynajmniej nie odradzam – poczytasz wkrótce, ile to bajkowe miasto kryje ciekawostek.
      Pozdrawiam.m

  5. Tetryk56 Says:

    Wydałeś mnie! 😆 Zatem wznoszę Twoje zdrowie szklanką ulubionej herbaty! 😉 😉 😉

    • laudate44 Says:

      A nie wspominałem, ża mam słabą wolę? 🙂 No niestety… herbata się wylała, nie ma co ronić łez.
      Pozdrawiam serdecznie!

  6. Zbyniek Says:

    Nareszcie jest coś ciekawego do poczytania myślę że to pisanie a co za tym idzie moje czytanie potrwa dłużej.
    Jest jeden pożytek z wizyty Cyryla I a mianowicie abp Michalik się nawrócił z kościoła smoleńskiego z powrotem na Kościół katolicki

    • laudate44 Says:

      Zbyńku, nie popadaj w desperację 🙂 jak nie ma nic ciekawego w sieci – pozostają książki papierowe.
      Z Michalikiem radziłbym poczekać, on jeszcze może wesprzeć oszołomów smoleńskich, kiedy uzna że mu się znowu opłaca.
      Ta firma nigdy nie traci z oczu głównego celu jakim jest jej własne powodzenie.

  7. wiedźma Says:

    Dobry wieczór, bo jak miło znów Cię czytać ! 🙂
    Jakże trafnie spostrzegasz, że ten ” pierwszy raz” w Krakowie pozostaje w pamięci na zawsze….. i nadal widzę nierówny bruk przed dworcem krakowskim, bardzo teraz secesyjnym i czystym 🙂
    Ale jak Cię chwalić, żeby się nie powtarzac i nie popaść w rutynę ?
    Może tak: nigdy więcej nie znikaj na cały długi miesiąc……

    • laudate44 Says:

      Dobry wieczór, jak miło powitać Cię po wakacjach. Dziatwa szkolna za chwilę wraca do zeszytów i kałamarzy a ja do klawiatury. Taki jest odwieczny rytm przyrody 🙂

      • wiedźma Says:

        Zachwyca mnie zmienność pór roku, uroda każdej z nich. Ale nie lubię jesiennej szarugi…. tak jak nie lubię gdy Cię nie ma 🙂

  8. Bobik Says:

    Widzę, że moje upodobania zostały odsłonięte wiele bardziej niż Tetryka, ale nie mam za złe, bo – jak to pies – jestem przekupny i jest mi nawet na łapę, kiedy ogólnie wiadomo, że przekupić można mnie nie tylko kabanosem, ale i frutti di mare. 😀
    Krakowa za bardzo wychwalać mi nie wypada, bo mógłbym zostać posądzony o nepotyzm 😉 , ale niechże przynajmniej dołączę się do pochwał dla La Campany, w której biesiadowaliśmy z Laudate zaiste lukullusowo (ja, rzecz jasna, pod stołem). A słowo honoru, że tej naprawdę znakomitej knajpy nie prowadzi żaden mój pociotek, ani nawet kumpel z agility. 🙂

    • laudate44 Says:

      Bobiku, wiesz że to co napisałem, to zaledwie streszczenie naszej biesiady… 🙂
      Gdybyś się zachowywał niegrzecznie i na przykład szczekał spod stołu na gości w licznych znanych sobie językach, to wstydliwy epizod pominąłbym szlachetnym milczeniem. Lecz skoro okazałeś sie pieskiem nie tylko dobrze wychowanym, ale znajdujacym upodobanie w lukullusach – więc wspomnieć należało, tym bardziej, że obserwacje poczynione w La Campanie przydały się do wzmianki o multi-kulti.
      Ściskam łapę piesku! 🙂

  9. marzatela Says:

    Dobrze, że znowu piszesz, stęskniłam się. Wprawdzie o Krakowie cokolwiek się nie napisze – zawsze jest ciekawie, ale Ciebie czyta się naprawdę z wielką przyjemnością.

  10. Smok Wawelski Says:

    Witam, czytam, dziekuje i pozdrawiam (akurat tez jestem w Polsce, choc nie w Krakowie).

    • laudate44 Says:

      No jak możesz? Powinieneś do Krakowa zajrzeć.
      Nick zobowiązuje! 🙂
      A w ogóle miło, że się odezwałeś, Dawno Cię tu nie było. Pozdrawiam

  11. mbpPolka Says:

    Bardzo mnie ucieszyl Twój blogerski powrót. Tekst o Krakowie jest przesympatyczny. Sama trudziłam sie aby polubic to miasto przez prawie 20 lat teraz nie zamieniłabym je już na inne. Ciagle znajduje tu coś zaskakującego. Na szczęście też mniej jest wkurzających rzeczy a wiecej pozytywow, przynajmnie dla mnie.
    Serdecznie pozdrawiam

    • laudate44 Says:

      No tak, mam ten luksus, że moge obserwować różne miasta z pozycji gościa i pisać na ich temat dosłownie co mi w duszy zagra…
      Kiedyś mieszkałem w Lublinie, niespecjalnie go lubiłem. Dopiero teraz odkrywam w sobie sentyment np. do lubelskiej Starówki.
      Życzę Ci jak najwięcej pozytywów w Krakowie !
      Ukłony 🙂

  12. Tetryk56 Says:

    No proszę, widzę że Kraków jest tu licznie reprezentowany 😉
    Niech żyje Kraków!

  13. Smok Wawelski Says:

    Zawsze jestem, tyle,ze nic nie pisze. A do Krakowa pewnie kiedys znow wpadne. Bylem ostatnio 6 lat temu.

Dodaj komentarz