Posts Tagged ‘Gaelige’

Wiedźmin, egzotyka i bigos

5 grudnia 2009

Kiedy ostatnio byłem w Polsce, były sąsiad zapytał przy powitaniu:
– No, jak tam w Irlandii, Polaków biją?
– Jak ktoś szuka guza, to wszędzie może w pysk dostać, nie tylko w Irlandii. Nie wierz w te doniesienia, bo media gonią za sensacją.
Moja odpowiedź widać zadowoliła sąsiada, bo szybko przytaknął i zmienił temat. Mnie jednak zastanawiło jego pytanie. Skoro taki ciekawy świata, dlaczego nie zapytał o irlandzkie tańce, o tutejszych pedofilów w sutannach, o linie lotnicze Ryanair albo wreszcie o klify Moheru czy piwo Guinness. Przecież musiał czytać o tym kraju coś więcej niż tylko rubrykę kryminalną z pobitymi Polakami w roli głównej. Wiem, że ten były sąsiad (zapomniałem już jego imienia) jest miłośnikiem książek. Może czytał Sagę Wiedźmińską – Sapkowskiego? Dlaczego nie dociekał, czy tutejsze nazwy rzeczywiście brzmią tak czadowo i czy język staroirlandzki to ten sam, którym w słynnej powieści posługiwały się elfy, driady i wiedźmini?
Na tak zadane pytanie odpowiedziałbym twierdząco, bo rzeczywiście Sapkowski wykorzystał mało znany język gaelicki (Gaelige) do wzmocnienia efektu egzotyki nieodzownego w literaturze „fantasy”. Dzięki temu wiedźmiński gród nazywa się Kaer Morhen, elfie bandy młodocianych bojowników to Scoia’tael a tajemniczy rycerz na czarnym koniu nosi imię Cahir. Można ulec wrażeniu, że część akcji rozgrywa się w Irlandii, tyle, że dawno, dawno temu przed nadejściem Anglosasów.
Oczywiście takiej dosłowności nie ma u Sapkowskiego. Jednak skojarzenia same się nasuwają. Kiedy przejeżdżam przez miasto Dunshaughlin albo opuszczam hrabstwo Laois i kieruję się do wsi Ardnamagh, mam poczucie, że podążam śladami nieustraszonego Wiedźmina i zaraz nieopatrznie wjadę do lasu Brokilon zamieszkałego przez biegłe w sztuce łuczniczej i niechętne ludziom Driady. Jeśli któregoś dnia zacznę się zastanawiać, czy moje auto wyposażone jest w szyby strzałoodporne, będzie to znak, że literatura niebezpiecznie „siadła mi na psychikę” i powinienem najrychlej zapomnieć o Sapkowskim.
Jeśli chodzi o fakty: językiem gaelickim, zwanym na użytek powieści „starszą mową” posługuje się na Wyspie już tylko ok. 3 % obywateli, głównie mieszkańców wiosek na północno-zachodniej rubieży. Owszem, gaelicki jest w Irlandii narodowym językiem oficjalnym. Nadal uczy się go w szkołach (dzieci cudzoziemskie nieobowiązkowo) a nazwy ulic i wszelkie urzędowe dokumenty pisane są w obu językach. Sama nazwa Irlandii to przecież Eire z taką skośną kreseczką nad pierwszym „E”. Nie ma przesady w twierdzeniu, że dzięki sztucznemu podtrzymywaniu języka Irlandia zachowuje swoją tożsamość. Gaelige jest nawet jezykiem urzędowym w Unii Europejskiej.
Irlandczycy choć w większości posługują się wygodnym angielskim, dzieciom nadają tradycyjne imiona irlandzkie. Niektóre z nich brzmią zabawnie, szczególnie imiona żeńskie. Poza tym pisownia nijak nie przystaje do fonetyki (przynajmniej dla takiego jak ja laika z Ziemi Piastów). Znałem kiedyś panią Sziwon, której imię pisało się Siobhana. Do pani Sheileah zwracam się po prostu Szila. Sympatyczna znajoma farmaceutka to Nif. Aż chciałoby się jej imię podrasować i mówić na przyklad „Nimfo, poprosze o aspirynę” (wersja pisana to Niamh). Kolejne imię żeńskie Derval brzmi już całkiem odlotowo. Nie będę udawał, że moja wyobraźnia jest obojętna na tak jawne dziwactwo. Ilekroć rozmawiam z panią Derval, mam poczucie, że zaraz oto porzucimy dyżurny temat pogody i pogadamy sobie o sytuacji na zrębie, o technice podcinania drzew i bezapelacyjnej wyższości pił łańcuchowych Husqvarna nad produktami firmy Stihl lub Oregon. Na rozmowach może się nie skończyć i któregoś dnia Derval zacznie po prostu ostrzyć siekierę.
Co do imion męskich: prócz takich, które słyszałem już wcześniej jak Seamus, (najsłynniejszy Seamus Heaney – laureat literackiego Nobla) Declan, Noel poznałem tu imiona nietypowe jak Taigh czy Cioran wymawiane jako Taj i Kiran. Egzotyka jest na początku, potem ustępuje. Dopóki nie zapoznamy się z kontekstem i dosłownym tłumaczeniem, wszystko BRZMI DZIWNIE. W miarę poznawania znaczeń nazwy i imiona zostają oswojone. Nazwa miasteczka portowego Dun Laoghaire znaczy dosłownie „siedziba króla” ponieważ przed wiekami jakiś lokalny władca miał tam gród. Tę tradycję podtrzymali także Anglicy: za ich okupacji Dun Laoghaire (fonetycznie Danliry) nazywało się Kingstown. Przyznam, że wolę oryginalne Dun Laoghaire od banalnego Kingstown, choć początkowo, nie znając znaczenia i wersji fonetycznej uważałem Dun Laoghaire za mocno pokręcone.
Wniosek z tego taki, że egzotykę da się oswoić. Z tym, że do jednych nazw przyzwyczaić się łatwo, do innych, z różnych powodów, trudniej. Tutejsza sąsiadka ma na imię Deidre (fonetycznie Dejdra). Miła z niej kobieta, oddana rodzinie i prowadzaniu pieska na spacer. Ale czy do swojej żony chciałbym zwracać się, ty dejdro? Zdecydowanie nie, bo Deidre brzmi szorstko i agresywnie (dla mojego piastowskiego ucha, powtarzam). Łatwiej przyszło mi zaakceptować imię Aine wymawiane jak Onia. Brzmi prawie jak Ania, więc całkiem swojsko, mam nawet ciotkę Anię. W tej sytuacji na wskroś irlandzka Aine wcale nie jest egzotyczna. Gdy mówię do niej Onia, wyobrażam sobie zapamiętaną z dzieciństwa ciocię Anię, która stoi przy węglowej kuchni, uśmiecha się i wielką drewnianą łyżką miesza pachnący bigos. Bigos to kwintesencja swojskości i polskości, więc gdzie tu miejsce na egzotykę?

Wikipedia o Gaelige