Stańko Quartet w Dublinie

Akustyka w tutejszym National Concert Hall jest zdecydowanie dobra, jednak ta sala mało ma wspólnego z klubem jazzowym. Rozległa scena przeznaczona dla orkiestr symfonicznych i chórów, tymczasem Tomasz Stańko miał zagrać z trzema muzykami. Dla stworzenia namiastki kameralności za plecami muzyków ustawiono na scenie trzymetrowej wysokości stelaż, na którym rozpięto czarną tkaninę. Na niej rozrzucono białe diody, które świeciły jak gwiazdy na nocnym niebie. To wystarczyło. Dzięki tej banalnej dekoracji scena przypominała rzęsiście oświetlony taras, trzy widoczne schodki sceniczne udawały balustradę a za czarną połacią nieba można było domyślać się obecności wielkiego miasta. Jednak nad wielkimi miastami gwiazd nie widać, należało więc przyjąć, że Stańko Quartet gra na pokładzie rejsowego statku, schodki przed parawanem to relingi, a czerń rozgwieżdżonego nieba kryje górską panoramę.

Czerń rozgwieżdżonego nieba kryje górską panoramę a muzyka, której przyszło nam słuchać kryła fascynujące tajemnice. Czterej muzycy nie są bynajmniej czterema ewangelistami, nie mieli zamiaru niczego objaśniać ani niczego przed nami odkrywać. Wręcz przeciwnie, w swojej synkopowanej opowieści gmatwali wszystko tak, abyśmy mieli jednoczesne poczucie bliskości tajemnicy oraz jej niedosyt. Taki zestaw gwarantował, że chciało się słuchać.

Muzyka jazzowa ma to do siebie, że nie sposób jej streścić a podczas słuchania trzeba ją przesiewać przez własne emocje, przez osobiste doświadczenia – muzyczne i pozamuzyczne. Ze sceny poprzez dźwięki dobiegało światło i mrok, ból i ekstaza. Były tam odgłosy żywiołów przetworzone w wyobraźni kolejnych muzycznych pokoleń, było coś co kiełkuje i coś co szybuje. Energiczne, pulsujące dźwięki przeplatały się w radosnymi trelami, następnie przechodziły w posępne zawodzenie, aby po chwili wrócić w swingującym rytmie. Przeskoki, powtórzenia, rozwinięcia, dopowiedzenia. A wszystko dokładnie wpasowane, dozowane z zadziwiającym umiarem i subtelnością. Muzyki, której nieodłącznym elementem jest improwizacja nie wypada chyba porównywać ze szwajcarskim zegarkiem, ale to co zaprezentował Stańko Quartet było jednak niewiarygodnie precyzyjne. I uwodzicielskie.

Pianista nisko pochylał się nad klawiaturą usiłując wydobyć z instrumentu najsubtelniejsze i najbardziej niedostępne zestawienia dźwięków, perkusista uderzał w bębny z brawurą, z pasją rzucał się na mosiężne talerze, aby w tej samej sekundzie zaprzestać hałasowania i z wielką czułością szorować po membranach miotełkami. Kontrabasista, zgodnie z obyczajem kontrabasistów potrząsał głową szarpiąc struny. Od jego instrumentu biło przyjemne głębokie ciepło. Lider zajmujący przestrzeń po środku sceny włączał się ze swoją frazą w idealnym czasie i z idealnym brzmieniem, raz chropawym i zduszonym, innym razem grając czysto, przenikliwie, przeszywająco.

Przestawaliśmy niemal oddychać, gdy z fortepianu dobiegały ciche dźwięki nastrojowej ballady, gdy ledwo zarysowaną melodię powtarzała trąbka wzmacniana dyskretnym akompaniamentem basu i miotełek. Gdy w kolejnym utworze wszyscy grali jednocześnie, gdy instrumenty mimo głośnych wysiłków nie mogły dojść do czytelnego porozumienia i wydawało się, że gejzer pomieszanych dźwięków nie przestanie wzbijać się w górę, popadaliśmy w zachwyt i drżenie. Kiedy przychodziła kolej na solo pianisty lub gdy na plan pierwszy wybijał się kontrabas, Tomasz Stańko odkładał trąbkę na podłogę, sięgał po butelkę z wodą, pociągał mały łyczek, po czym prostował się i z nonszalancją wracał do porzuconej frazy. Nie mieliśmy wątpliwości, że nawet wtedy, gdy jego trąbka milkła na dłuższą chwilę i gdy zamyślony i jakby nieobecny przechadzał się po scenie – nadal był częścią tego zgiełku i to on sterował tym statkiem. Do niego należała ostatnia nuta, ostatni krzyk lub szept.

Widownia słuchała w absolutnym skupieniu, cierpliwie sekundowaliśmy muzykom w w toczeniu ich żarliwej bitwy. Podążaliśmy za zmianami tonacji, barw i tempa, a kiedy następowały dłuższe pauzy, czekaliśmy na pojawienie się kolejnego dźwięku, który spadał na nas jak soczysta kropla.

Stańko czasem zerkał na młodszych kolegów, wzrokiem dawał im znaki, których nikt niewtajemniczony nie zdoła nigdy odczytać. Był jak szaman, który prowadzi swój głośny obrzęd a szeptem podpowiada asystentom, co mają robić aby rytuał przebiegał należycie. Braliśmy udział w tym rytuale. Muzyka gasła i rozpalała się na nowo, za tarasem czy pokładem okrętu stało rozgwieżdżone niebo, muzycy nie wdzięczyli się do publiczności, wypełniali swoją powinność. W ich postawie było coś takiego, co kazało wierzyć, że są bardziej są posłuszni muzycznym wyzwaniom i wezwaniom niż oczekiwaniom publiczności. W tym zauroczeniu dźwiękami, w tym gmatwaniu i gotowaniu alchemicznej tajemnicy niemal publiki nie dostrzegają. Tylko czasem, gdy po udanej solówce zrywały się krótkie brawa, Stańko stojący na środku sceny delikatnym skinieniem głowy dawał znak publiczności, że docenia jej poczucie smaku a za aplauz dziękuje.

Stańko Quartet bywał już w Dublinie, miałem okazję oglądać jego dwa występy. Tym razem rozpoznałem kilka utworów pochodzących z płyty Suspended Night nagranej 10 lat temu. To po wydaniu tej płyty Kuba Wojewódzki zaprosił Tomasza Stańkę do swojego programu telewizyjnego, a kiedy gość wszedł do studia, prowadzący wstał z fotela i z okrzykiem Mistrzu! padł krzyżem przed nieco zaskoczonym trębaczem. W powszechnej opinii Kuba Wojewódzki to pajac. Ale tym gestem pokazał, że jeśli ma do muzyki stosunek nabożny, to się z tym nie kryje. Nawet jeśli znowu wychodzi na pajaca.

Tomasz Stańko zaczynał grać w latach 60-tych u boku Adama Makowicza, Michała Urbaniaka, Krzysztofa Komedy. Jego kariera i ciągłe poszukiwania muzyczne trwają ponad 50 lat. Obecnie należy do ścisłej światowej czołówki trębaczy jazzowych, jest gwiazdą pierwszej wielkości, czego na scenie zupełnie nie widać. Z jego zachowania przebija doswiadczenie i poczucie, że to co najwartościowsze kryje się w muzyce. Dlatego gesty grającego Stańki są oszczędne, już bardziej ruchliwy i niespokojny jest Marcin Wasilewski, który podskakuje na swoim krzesełku, wybija nogami takt a czasem podnosi się i stuka w klawisze fortepianu stojąc. Tomasz Stańko całą energię skupia na okiełznaniu rozdokazywanej trąbki, która niczym złoty ptak chce wyfrunąć z jego dłoni i poszybować w przestworza z ufnością, że potrafi grać samodzielnie, bez tego, który w nią dmucha.

Jeżeli scena jest pokładem tego statku, który pływa po Zalewie Solińskim to Tomasz Stańko z trąbką uniesioną ku górze przypomina samotnego bieszczadzkiego wilka.

Jeżeli to rzeczywiście był statek to my, na widowni chcieliśmy, żeby ten rejs trwał jak najdłużej, żeby gwiezdny pył strząsany z firmamentu dźwiękami pianina, kontrabasu, trąbki i bębnów osiadał na naszych ubraniach, włosach i rzęsach. Dlatego kiedy wybrzmiała ostatnia nuta, zerwaliśmy się z miejsc i rytmicznymi brawami próbowaliśmy zawrócić statek na poprzedni nieskazitelny kurs. Udało się. Załoga karnie wróciła na pokład i znów popłynęliśmy. Temat z filmu Rosemary,s Baby ostatecznie rozmiękczył nasze uszy i serca. Wiedzieliśmy, że to jest pożegnanie, że nostalgiczna, pełna subtelności ale i drapieżności podniebna podróż z muzyką Stańko Quartet dobiega końca. Wiedzieliśmy również, że nawet gdy coś się kończy, to i tak trwa, jeśli tego chcemy. Gwiezdny pył pozostanie na naszych ubraniach, włosach i rzęsach.

Komentarzy 14 to “Stańko Quartet w Dublinie”

  1. Tetryk56 Says:

    Opis wart trąbki Stańki! Czyta się wprawdzie krócej i na bisy nie można liczyć – ale wcale nie jestem pewien, czy sam byłbym w stanie tak pięknie przeżyć ten koncert!

    • laudate44 Says:

      Na bisy można liczyć Drogi Tetryku – pod warunkiem, że będę znowu miał okazję oglądać/słuchać równie dobrego zespołu 🙂
      Przy okazji informacja dla miłośników serialu „Homeland” – tam też „występuje” trąbka Tomasza Stańki. Muzykę do tego filmu nagrywał w innym składzie, ale co mistrz to mistrz. Jego brzmienie jest bardzo rozpoznawalne.
      Oto próbka:

    • Eva70 Says:

      To bardzo rzadka umiejętność – opowiedzieć koncert słowami tak, żeby czytelnik niemal słyszał dźwięki! Nie dziwię się, że Kuba Wojewódzki padł krzyżem przed Mistrzem Stańką, ja również kilka razy w życiu miałam ochotę paść jak Kuba, nie miałam jednak odwagi. Talent to zadziwiająca rzecz! Dzięki Laudate.

      • laudate44 Says:

        Eva
        A ja ciągle mam poczucie, a nawet pewność, że tematy muzyczne są dla mnie najtrudniejsze. O ile łatwiej opisać obraz lub zdać relację ze spaceru po jakimś urokliwym mieście. Tym bardziej cieszą mnie wasze pozytywne opinie a nade wszystko miło, że nie porzuciliście tego bloga, na którym długo nic się nie działo. Mea culpa 🙂
        Pozdrawiam wiosennie

  2. Malina M Says:

    Z PRZYJEMNOŚCIĄ PRZECZYTAŁAM

  3. guciamal (małgosia) Says:

    Wstrzymywanie oddechu podczas koncertu to dla mnie najlepsza rekomendacja, iż nie tylko wart był on naszego czasu i uwagi, ale że tego czasu nie poświęcilibyśmy niczemu innemu tak chętnie. Piękny opis, zazdroszczę, iż moje koncertowo – muzyczne doznania nie mają tak subtelnych a jednocześnie rzeczowych recenzji. Pozdrawiam

    • laudate44 Says:

      Im dłużej słucham muzyki (= im dłużej żyję), tym bardziej doceniam znaczenie pauz w muzyce. A już czekanie razem z pianista czy skrzypkiem na dźwięk, który ma po pauzie nastąpić to czysta przyjemność. Dla tych smaczków lubię dostojne adagio z V konc. fortepianowego Beethovena.
      P.S. Twoje relacje też są rzeczowe i też dają się czytać z przyjemnością. Pozdrawiam.

  4. D. Says:

    Witaj!
    Świetnie napisane… „gwiezdny pył strząsany z firmamentu dźwiękami pianina, kontrabasu, trąbki i bębnów osiadał na naszych ubraniach, włosach i rzęsach” Jak zwykle dobry artykuł. Muzyka jazzowa przypomina mi trochę parabolę życia. Raz jesteśmy z niego zadowoleni, raz nie ale wszystko splecione trzyma się kupy. Dźwięki jak życie poprzetykane emocjami.
    Kawa szczególnie dzisiaj smakowała.
    Pozdrawiam.
    D.

    • laudate44 Says:

      D.
      No wiesz, postarałem się i był/ jest to rodzaj zadośćuczynienia. Po tak długiej nieobecności na blogu nie mogłem napisać kiepsko albo średnio. Cieszę się, że znowu udało się przyciągnąć czytelników – komentatorów. Miło, że smakowała kawa.
      Ukłony

  5. Stanisław Błaszczyna Says:

    Znakomity, plastyczny opis koncertu… Zawsze niezmiernie ceniłem Stańkę. Od czasu, kiedy poznałem go – i jego muzykę – w Krakowie, gdzie studiowałem w latach 80-tych. Stańko miał wtedy spore kłopoty z nałogiem, ale wspaniale z tego wyszedł – jego historia to prawdziwy jazzowy survival.
    No, ale oczywiście najważniejsza w tym wszystkim jest muzyka.
    Ścisła czołówka światowego jazzu – porównania z Miles Davisem całkiem na miejscu.

    • laudate44 Says:

      Dzięki Staszku za odwiedziny i opinię.
      Pisanie o muzycznych wrażeniach to wciąż dla mnie duże wyzwanie. Niektórych tematów nie podejmuję z obawy, że nie podołam. Są jednak tacy mistrzowie, którym wypada poświęcić kilka słów, choćby nie wiem co. Do takich należy Stańko i jego coraz lepszy zespół.
      Pozdrawiam

Dodaj odpowiedź do laudate44 Anuluj pisanie odpowiedzi