John Berryman
z cyklu „Jedenaście listów do boga”
1
Władco piękna, arcymistrzu śnieżnych płatków,
niezrównany wynalazco,
wspaniale wyposażyłeś Ziemię, nie tak jak nudny Księżyc,
dziękuję ci więc, jakby to był podarunek dla mnie.
Modliłem się do ciebie od rana
wyliczając skrupulatnie wszystkie najważniejsze sprawy.
„Niech będzie wola Twoja” rzecz się zaczyna.
Zajęło mi to niemal dwa dni. Nie miało na celu ćwiczenia elokwencji.
Przychodzisz wybawiać mnie wciąż od nowa
w latach z trudem przebytych, czasem pełnych rozpaczy
Mym najdroższym przyjaciołom pozwalasz się unicestwiać
a ja nadal tu jestem, odrobinę zużyty lecz wciąż na chodzie.
Niepoznawalny, jak ja dla morskiej świnki:
jak mogę cię „kochać”?
Dla mnie jest tylko wdzięczność i szacunek,
ufność i całkowite przemijanie.
Nie mam pojęcia, czy jest jakieś drugie życie
Wydaje się to wykluczone
przez naukowców i filozofów
lecz oczywiście dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych.
Więc wierzę niewzruszenie, jak Piotr i Paweł w Zmartwychwstanie
i jak wierzę w to niebieskie krzesło pode mną.
Tylko wyjątkowe zdarzenie
mogło z nich uczynić tak żarliwych wyznawców.
Cokolwiek będzie na końcu, pozwól mi w zachwyceniu
aż do chwili śmierci oczekiwać w napięciu
najmniejszych twych pouczeń lub oświecenia.
Jestem nawet pewien, że pojawisz się przy mnie znowu,
Mistrzu przenikliwej mądrości i piękna
John Berryman był poetą amerykańskim, urodzonym w 1914 roku. Zasłynął jako autor „Dream Songs” – wierszy głęboko osobistych, dotykających przeżyć duchowych i rozterek egzystencjalnych „przeciętnego Amerykanina”. Berryman dość swobodnie traktował tradycyjne formy poetyckie, dbając o wyrazistość przekazu. Bohaterem wierszy ze zbioru „Dream Songs” jest mężczyzna zmagający sie z własną słabością, z tworami wyobraźni i traumą z dzieciństwa. W Ameryce było wówczas duże zapotrzebowanie na poezje konfesyjną, twórczość Berrymana cieszyła się dużym uznaniem, a on sam był filarem środowiska literackiego. Występował z odczytami, prowadził warsztaty literackie, był wielokrotnie nagradzany. W 1964 roku został laureatem Nagrody Pulitzera. Był wtedy najpopularniejszym poetą amerykańskim. Niestety skomplikowane losy osobiste nie pozwoliły mu na harmonijne życie i korzystanie z owoców sławy.
Kiedy miał 12 lat został osierocony przez ojca, który popełnił samobójstwo strzelając sobie w głowę w gabinecie rodzinnego domu. Wizja tej śmierci na zawsze zawładnęła poetycką wyobraźnią Berrymana. Wielokrotnie wracał do niej w wierszach, odreagowując swój żal i złość na ojca. Już jako student Columbia Uniwersiyty borykał się z chorobą alkoholową, wielokrotnie w ciągu życia poddawał się terapii. Z tych dramatycznych doświadczeń czerpał materiał do kolejnych wierszy. Po ukończeniu studiów pracował jako wykladowca literatury na uniwersytetach amerykańskich. Studenci i uczestnicy warsztatów literackich zapamietali go jako człowieka impulsywnego, skłonnego do egzaltacji i napadów szaleństwa. W późnych latach życia alkoholizm i depresje wytrąciły Berrymana z normalnego rytmu zajęć. Jego twórczość była coraz gorzej oceniana przez krytyków, a on sam mial trudności z pisaniem i prowadzeniem wykładów. Przestał pokazywać się publicznie.
7 stycznia 1972 roku pogrążony w depresji, niezdolny do pokonania obsesyjnych myśli o ojcu, John Berryman popełnił samobójstwo. Skoczył z mostu w Minneapolis na oblodzone skały rzeki Missisipi.
Po tym zdarzeniu jego admirator Craig Finn napisał wiersz:
Diabeł i John Berryman razem wyszli na spacer
Stanęli na moście Waszyngtona rozmawiając z rzeką
On powiedział „Otoczyłem się doktorami i myślicielami
ale tęgie głowy i słabe ciała są dla nędznych kochanków”
Była noc i myśleliśmy, że John Berryman potrafi latać.
Ale nie potrafił, więc zginął.
Rzeka powiedziała: „znakomicie posługujesz się słowami
ale słowa nie ocalą ci życia”
Słowa nie ocaliły mu życia, więc zginął.
Był pijany i wyczerpany, a przecież miał szacunek i sławę.
7 stycznia 2010.
8 stycznia 2010 o 17:03 |
Podziwiajmy poetów – ale trzymajmy się ziemi!
8 stycznia 2010 o 19:49 |
Tetryku, w kontekscie ostatniego wyczynu pana Berrymana, Twoje „trzymajmy się ziemi” jest bardzo wymowne.
Pozdrawiam.
8 stycznia 2010 o 19:59 |
Wymowne. 😉 Ale ci co nie wznoszą się na wyższe pułapy nie mają szans upadku. Na szczęście nie wszystkie upadki kończą się tak definitywnie.
8 stycznia 2010 o 21:33 |
Tak już jest gdy połączy się neurotyczna wrażliwość ze zdolnością pisania – z jakąkolwiek zdolnością twórczą. To bywa nichilistyczne i bolesne nie do wytrzymania. Emocje mają stan płynny, są jak mgła. Niestety zapisane stają się czymś materialnym, realnym . One obudowują człowieka jak mur. Do tego wóda pogłębiająca depresję, potem zapis depresji i znów wóda, bo ile można tonąć w depresji. Więc kieliszek jak chaust powietrza dla tonącego a potem znów dół i opis dołu, bo jakoś to za siebie trzeba wywalić. Niepotrzebnie tkwił w tym Minneapolis – tak naprawdę tylko droga, podróż pozwala wypełznąć z dołu. No ale jak dołujesz to się kulisz i szukasz ciemnego kąta. Podróż zmusza do tego by się wyprostować – ona daje perspektywę, nadzieję na coś nowego. Z mostów skaczą lękliwie skuleni. Przytłoczeni wiedzą o depresji. Szkoda, że skaczą – zawsze lepiej przejść na drugą stronę mostu i iść dalej …
Pozdrawiam
9 stycznia 2010 o 10:11 |
Ale kicz! Morska świnka? Litości, chyba głównie z powodu tematu ktoś trawił te wypociny.
9 stycznia 2010 o 17:08 |
Hm… Skoro taka mała nierozumna świnka (ang. guinea pig) razi twoje poczucie smaku, to co by było gdyby poeta nieopatrznie napisał coś o dużej pospolitej świni?
Radzę uważać następnym razem. Przed lekturą upewnij się, że nie ma tam nic o egzotycznej kiczowatej faunie. Najlepiej unikaj wierszy w ogóle. Tyle jest blogów prozą.
Wołałeś o litość. Jak widzisz okazałem ją.
9 stycznia 2010 o 20:35 |
Jak ja lubię takich dziarskich, zawsze jasno i kategorycznie myślących optymistów. Szczególnie gdy sami nie wiedząc dlaczego zaczynają wymiękać.